Coraz mocniej wieje. Coraz niższe temperatury. Coraz bliżej Patagonii.

Najpierw asado

Niektórzy jedzą po to, żeby żyć, inni żyją po to, żeby jeść. Do której grupy osób należysz? Ja oczywiście do tej drugiej. W Argentynie widać radość ze wspólnego ucztowania. Argentyńczycy korzystają z fantastycznych przestrzeni, które są w tym kraju. Czy na pewno trzeba specjalnej okolicy dla urządzenia asado? Nie! W Mendozie widzieliśmy grupki ludzi na ulicy, blisko własnych mieszkań. Wychodzą wprost na ulicę ze szczapami drewna, organizują prowizoryczny grill lub wyciągają to co mają w domu i jest impreza. Wino z butelki czy kartonu, wszystko jedno, bo każde tutaj jest co najmniej niezłe.

Niedzielne aktywności nad zalewem Potrerillos
Niedzielne aktywności nad zalewem Potrerillos
Przydrożne asado
Przydrożne asado

Wyjeżdżamy z Mendozy na zachód chcąc wgryźć się trochę głębiej w góry. Jest niedziela, piękna pogoda. Unikniemy dzięki temu dużego ruchu na wyjeździe z miasta. Co się dzieje dalej? Dalej droga prowadzi w kierunku zbiornika wodnego Potrerillos. Mijają nas bardzo liczne samochody, spotykamy rowerzystów… oczywiście na lekko. Niektóre auta mają zapakowane kajaki, inne quady. Im bliżej zbiornika, tym więcej osób parkuje przy drodze. Jest skrawek zieleni, dwa drzewa, można rozstawić stolik i ustawić na kamieniach grill. Asado to nie po dwie kiełbaski śląskie na osobę. Widać tutaj kilkukilogramowe sztuki mięsa. Ucztują parami, po pięć osób, piętnaście itd. Nad zalewem tłumy i niezliczona ilość samochodów. Połowa Mendozy tutaj przyjechała, bo to tylko 50 km.

Kilkaset metrów powyżej zalewu radykalnie zmieniają się krajobrazy
Kilkaset metrów powyżej zalewu radykalnie zmieniają się krajobrazy

Póki co, mamy wrażenie, że dla Argentyńczyków ważne są wspólne posiłki. Nie jestem pewna, czy do takich rodzin trafiamy, czy tak jest w wielu domach, ale oni dbają o to, by spotkać się przy stole. Zwykła merienda, czyli podwieczorek. Można przecież zjeść szybko pączka i z głowy. Tutaj kilka razy już siadaliśmy przy wspólnym stole, był czas na spokojne wypicie herbaty, podzielenie się domowym chlebem z powidłami, albo inną prostą strawą. Zwykłe niezwykłe pół godziny z rodziną. Czas na prostą wymianę zdań, a jeśli temat ciekawy to siedzimy i do kolacji, tylko zmieniając naczynia. Tak dzieliliśmy się jedzeniem i wrażeniami w domu ludzi, którzy są tutaj od zawsze.

Byli tu wcześniej

W małej miejscowości Eugenio Bustos pytamy o rady dotyczące dalszej drogi na południe, o możliwości noclegu, dostęp do wody. Po krótkiej wymianie zdań, lokalny przewodnik przyznaje, że za 20 km jest co prawda jakiś hotel czy jak to tutaj nazywają hosteria, ale nam pewnie będzie bardziej odpowiadała inna opcja. W Pareditas, ostatniej większej wiosce przed trudniejszym, bardziej odizolowanym odcinkiem drogi mieszka rodzina, której członkowie przyznają, że są potomkami ludu Mapuche. Jak określił przewodnik – są przyzwyczajeni do obecności rowerzystów u siebie. Przyjmujemy z radością kawałek ziemi za domem i wszystkie oznaki ciepłej gościnności przy dużym, okrągłym stole. Na ścianach wiszą wokół nas ozdoby – symbole. Mapa. Trochę inna niż zwykle. Są na niej zaznaczone miejscowości, w których mieszkała ludność rdzenna przed przyjazdem Europejczyków w XVI wieku. Przed nazwaniem tych terenów Argentyną i Chile. Gęstość zaludnienia znacznie się zmieniła od tego czasu. Nasi gospodarze informują nas, że jutro wkroczymy na tereny Patagonii, bo ich plemię mieszka w całej Patagonii.

Potomkowie ludzi tej ziemi
Potomkowie ludzi tej ziemi

Na drugiej ścianie jest flaga Mapuche. Mapu czyli ziemia, che czyli ludzie. Dowiedzieliśmy się, że są różne wariacje flagi, ale ważna jest symbolika. Kolor zielony symbolizujący naturę, ziemię, żółty słońce, niebieski niebo, nadzieję, czerwony – krew przelaną w walkach. W centrum flagi namalowany jest symbol cultrun, idealnie okrągły jak matka ziemia i linie wskazujące cztery kierunki świata.

Mapuche mają własny język – mapudungun. Coraz mniej osób posługuje się językiem, wybierając życie bliżej miasta możliwość użycia spada. W domach też mówi się już mniej. Czy za 20 lat nadal tradycja będzie podtrzymywana?

i ich piękny samochód, starszy od głowy rodziny
i ich piękny samochód, starszy od głowy rodziny

Na ścianie zewnętrznej budynku nasi gospodarze również narysowali symbol swojej tożsamości. Fotografujemy się tutaj w promieniach wschodzącego słońca i ruszamy zdobywać kolejne kilometry trasy – polecanej nam przez naszych gospodarzy i przewodnika “starą rutę 40”

Walka na starej rucie

Nie dawaliśmy za wygraną pchaliśmy rowery, ale kiedy tylko się dało staraliśmy się przejechać kilkadziesiąt metrów. Tak kilkadziesiąt, nie kilkaset, nie kilka kilometrów. Te w kawałku przejechaliśmy tylko pierwszego dnia. Po co wsiadać na rower na te kilkadziesiąt metrów, mając duże szanse na niezdarny upadek? O godność tu chodzi, jeśli ktoś nie rozumie… 

Wjeżdżamy na starą rutę 40. Zapowiada się przyjemnie.
Wjeżdżamy na starą rutę 40. Zapowiada się przyjemnie.

Znów przerzucam nogę nad ramą, bo poczułam trochę twardszego gruntu pod nogami. Znów się łudzę, że przejadę fragment z prędkością 6,5km/h, zamiast maszerować obok roweru 5km/h. Łańcuch cały czas nawinięty na najmniejszą tarczę korby. Odpycham się, ruszam powoli i miarowo kręcę korbą wgryzając się w kolejne metry tej trasy. Nie nazwę jej drogą, nikt o nią nie dba, więc czemu nadawać jej taki tytuł, bo ma kilka znaków?

Nadzieja na poprawę nawierzchni nie umiera
Nadzieja na poprawę nawierzchni nie umiera

Każde kolejne 10 metrów daje nadzieję na więcej. Kilka razy zarzuciło tyłem roweru, ale ciągle jadę do przodu. No, może zygzakiem, ale do przodu. Skupiam się na równych obrotach. Zmiana rytmu to utrata przyczepności lub równowagi. Czasem jednak to nie wystarcza. Tylne koło zabuksowało w miejscu. Pierwszy półobrót korby, drugi… jeśli za trzecim koło nie złapie gruntu to wiem, że przegrałam… Tym razem się nie udało, zsiadam pokornie i pcham dalej… Fajnie w sumie, poćwiczę inne mięśnie niż zwykle.

Dla takich widoków o wschodzie słońca warto pchać rower
Dla takich widoków o wschodzie słońca warto pchać rower

W połowie drugiego dnia drogi nabieramy pełne butelki wody z zamiarem rozbicia obozu gdzieś przy drodze, może za 10, może za 20 km. Ten dystans okazał się niemożliwy do pokonania, gdy zaczął wiać wiatr. Jest tak silny, że trzeba myśleć o tym jak ustawić głowę, żeby spokojnie nabrać powietrza, które jest wywiewane z ust. Piasek mamy wszędzie.

Nabieram wodę. Jeszcze nie wiem co mnie spotka za godzinę.
Nabieram wodę. Jeszcze nie wiem co mnie spotka za godzinę.

Po kilku kilometrach i braku perspektyw na poprawę przystępujemy do próby rozbicia namiotu. Ja mam tą wygodną rolę, że wskakuję z kilkoma sakwami do środka i robię za balast. Michał po kilka razy wbija te same śledzie, które co chwilę są wyrywane z grząskiego gruntu. Noc  z oczekiwaniem na moment, w którym namiot na nas się złoży. Na szczęście wytrzymał. Zwijanie namiotu równie ciekawe jak rozbijanie. Jakimś cudem ruszamy dalej. Po 2 kilometrach przebijam dętkę…

Z każdym kilometrem tej walki, nasila się zmartwienie czy na pewno rozmieszczenie strumieni co 40 km jest dla nas wystarczające. Ostatniego wieczoru z ulgą docieramy do płytkiego zamulonego cieku wodnego. Oznacza to, że następnego dnia, nawet jak będziemy cały czas wolno szli obok rowerów, na pewno dojdziemy do głównej drogi.

Beczki z wodą

Na ostatnich kilometrach tego odcinka drogi widzimy żurawie sugerujące rozwijający się przemysł petrochemiczny, ale też wielkie betonowe beczki, których przeznaczenia nie potrafimy odgadnąć. Zagadka wyjaśnia się gdy po szczęśliwym dotarciu do Malargüe poznajemy czeskich naukowców. To je dobré pivo. Dobrá cena – słyszymy za plecami.

Po chwili wymieniamy się numerami telefonów, ponieważ otrzymujemy zaproszenie na asado na kolejny dzień, a wcześniej do obserwatorium, w którym pracują nasi nowi znajomi. O obserwatorium wiedzieliśmy, o planetarium zresztą też. Obiekty są zaznaczone na mapie i opisane jako jedna z atrakcji Malargüe. O tym, że pod nosem na powierzchni 3000 km2 mamy największy instrument obserwacji kosmosu na świecie już nie.

Człowiek w pełni skupiony na nauce
Człowiek w pełni skupiony na nauce
Czescy naukowcy tłumaczą nam na czym polega ich praca
Czescy naukowcy tłumaczą nam na czym polega ich praca
Model beczki
Model beczki

Na wspomnianym terenie rozlokowanych jest 1600 beczek z wodą. Ich zadaniem jest wyłapywanie cząstek, które przetrwały “podróż” przez atmosferę i dotarły do powierzchni ziemi. Specjalistyczna aparatura beczki potrafi zarejestrować  m.in. rodzaj cząstek i kąt padania. Czas, skala instrumentu, statystyka i skomplikowane wyliczenia pozwalają obserwować co dzieje się w danym miejscu kosmosu.

Pierwsza metoda jest wspomagana drugą. Cztery wielkie lustrzane czujniki zlokalizowane na krańcach obszaru z beczkami, wyłapują drobne wyładowania i zwracają podobne informacje jak wcześniej opisane beczki. Potwierdzenie z dwóch metod daje podstawę do wyciągania odpowiednich wniosków. Instytut jest międzynarodowy, polska flaga też jest, a nasi nowi znajomi przyjeżdżają tutaj raz w roku, by zainstalować aparaturę lub prowadzić obserwacje. Musisz nam wybaczyć ten uproszczony opis. Z fizyki i astronomii orłami nie jesteśmy i staraliśmy się zapamiętać jak najwięcej danych. Poza tym, grill już czekał, a między nami zaczęły się bardziej prozaiczne rozmowy…

Dowiedzieliśmy się dlaczego Słowacja oddzieliła się od Czech.

Granice Patagonii

Wyjeżdżamy z Malargue z poczuciem niedosytu. Coraz częściej mamy ochotę zatrzymywać się na dłużej, widzieć więcej szczegółów, a jednocześnie nie potrafimy przystanąć, bo chcemy dalej, więcej, inaczej. Dziś niebo jest zasnute ciężkimi chmurami. Z pokorą czekamy na deszcz, skupiamy się obserwacji aury. Po jakimś czasie musimy zacząć skupiać się na nawierzchni. Znaki informują, że “hombres trabajando”, czyli mężczyźni pracują.

Wypatrujemy tych mężczyzn i nic. Jest zwykły dzień tygodnia i grubo po południu, więc spodziewamy się prac za każdym zakrętem. Nic takiego jednak nie zauważamy i przez kolejny dzień i około 100 km jedziemy po drodze, która wygląda jakby prace miały być kontynuowane lada moment, ale nigdzie nie ma żadnych maszyn, tylko te znaki, żeby uważać na pracujących. Miejscami stary asfalt zerwany, przygotowane dużo szersze nasypy pod nowy. Wyprofilowane miejsca, gdzie spodziewać się można rzek okresowych. W kolejnym skupisku domów, których jest tutaj niewiele, dowiadujemy się, że taki stan drogi utrzymuje się tutaj od lat. Mamy pewne przypuszczenia, że więcej wyborców prowincja Mendoza znajduje w innych okolicach.

Stożkowate formy wiadomego pochodzenia
Stożkowate formy wiadomego pochodzenia

Staramy się dostrzec dla siebie plusy takiego stanu drogi. Widzimy wyraźnie jeden. Wulkaniczny krajobraz robi na nas duże wrażenie. Po drodze mijamy rezerwat La Payunia, który jest największym skupiskiem stożków wulkanicznych na świecie. Widzimy jak rzeka Rio Grande dotychczas rozlewająca się szeroko, tutaj wcina się w wąskie koryto utworzone przez wulkaniczne skały.

Rio Grande między rzekami lawy
Rio Grande między rzekami lawy
Dziś śpię tu!
Dziś śpię tu!

Kilka akapitów wcześniej napisałam, że już od jakiegoś czasu jesteśmy w Patagonii. Tymczasem jeśli wierzyć innym źródłom, granica przebiega nieco inaczej. Jeśli wierzyć innym, to sama Mendoza leży już w tej krainie. To chyba jednak nadużycie. Tak czy inaczej wiatr już nas tutaj dosięga i pokazuje swoją siłę. Ostatni nocleg w prowincji Mendoza spędzamy w pobliżu jednej z malowniczych oaz zieleni, w pobliżu pasterzy. Zasypiając przy muzyce wiatru i deszczu, który sprawdza wytrzymałość naszego namiotu, czujemy narastającą ciekawość co nas spotka dalej.

Autor

Świetnie się czuje, gdy nie stoi w miejscu. Trekkingi i tułaczki z plecakiem nie są jej obce. Ostatnio chętniej wybiera rower, ale nadal bez gór nie ma dla niej udanego wyjazdu. Jej marzeniem jest bycie dobrym człowiekiem. Bycie lekarzem jest przywilejem, który ułatwia realizować marzenie.

15 komentarzy

  1. Super się czyta o dalekich krajach.
    Widzę, że przysłowie „podróże kształcą” jest prawdziwe i jezdzac na rowerze można się nawet z fizyki podciagnąć. 😉
    Dobrze, że na rowerze spalacie dużo kalorii, bo inaczej wrócilibyście roztyci z tych „wakacji”. Ja po każdym Waszym wpisie robię się głodna 😉
    Piekne zdjecia 🙂

    • Super się czyta Wasze natychmiastowe komentarze. Dziękuję!

      Przed naukowcami świeciliśmy oczami, grzebaliśmy głęboko w pamięci szukając tych podstaw, które kiedyś potrafiliśmy recytować.

      O jedzeniu na pewno będziemy jeszcze pisać, bo to temat, który zajmuje dużo czasu w mojej głowie. Zatem radzimy czytać mając łatwy dostęp do pyszności.

  2. Jak sympatycznie się czyta. A my tutaj – bujany fotel, kawusia i chłoniemy słowo pisane i malowane obiektywem.
    A właściwie – bardzo Wam zazdroszczę i trzymam kciuki za dalsze powodzenie tej eskapady. Powodzenia.

  3. Reakcja po doczytaniu do końca: „łee? już koniec?” i po chwili „a, jeszcze na szczęście jest trochę zdjęć… :)” Czy na jednym z nich wypatrzyłem kwitnącą wiśnię?! Lub coś podobnego…

    Jeśli chodzi o naukowców, to ciekawe czy jeszcze jakiś spotkacie… Andy to wymarzone miejsce na obserwatoria astronomiczne – odludzie, więc niebo ciemne, niezaśmiecone światłem, no i dość wysoko, więc atmosfera cieńsza, rzadsza i mniej przeszkadza… Aczkolwiek wszystkie obserwatoria które kojarzę są po drugiej stronie, w Chile 😛 Więc miło się o Pierre Auger Observatory dowiedzieć.
    PS. Wg Wiki zajmuje 3000 km^2, czyli jeszcze więcej niż opisaliście… Poza tym, łapią tam „cząstki” (particle), nie „cząsteczki” (molecule) – wybaczcie czepialstwo, ale jako niedoszłego chemika i fizyka samouka amatora lekko mnie ten błąd językowy kłuje w oczy 😛

    Pozdro i oby piaszczystej nawierzchni było jak najmniej!

    • Dzięki Michał za bardzo szczegółową weryfikację. Bardzo doceniamy i podziwiamy Twoje szerokie zainteresowania. Poprawiliśmy 😉

      • Ja może i mam szerokie zainteresowania, ale to Wy macie szerokie horyzonty, a myślę że to jest bardziej godne podziwu =]

  4. Opis oraz zdjęcia działają na wyobraźnię
    Dziękuję. Wyobrażam sobie jak tam jest pięknie ale tylko Wy to widzicie. Powodzenia dalej. U nas cudowna,kolorowa, ciepła jesień

  5. Zachwycające widoki! To chyba najbardziej te góry i chmury mnie urzekły w Patagonii. No i przestrzeń oczywiście. Też macie wrażenie że będąc tam niebo i chmury są jakoś tak bliżej? W ogóle chmury są jakieś takie bardziej trójwymiarowe. A im dalej na południe tym wrażenie jest coraz mocniejsze…
    Właśnie taki nocleg w tych pięknych stronach pod gołym niebem marzył mi się jak tamtędy przejeżdżalismy. Więc cieszcie się takimi chwilami i nigdzie nie spieszcie jak nie musicie. Choć wierzę że wiatr daje się we znaki…

    • Dziękujemy w imieniu Patagonii. Te chmury mamy coraz bliżej i na dodatek coraz częściej się skraplają. Tak poważniej to wrażenie pewnie ma związek z czystością powietrza. I chłodem (im dalej na południe).

  6. W kwestii weryfikacji. Prace za Bardas Blancas idą do przodu, jest już z 30km nowego asfaltu, a po starym nie ma śladu. Są postawione 3 maszyny do mieszania asfaltu z kruszywem, nawet wczoraj (czyli w niedzielę), jeździła maszyna do równania nasypów. Czyli klasyka, lokalsi lubią bajdurzyć. Jak front robót jest na ponad 100km, to jasne, że koparka nie będzie im jeździła pod oknami non stop.

    Za to mi po starej drodze Pareditas – Sosneado jechało się bardzo dobrze, poza dwoma podepchnięciami przy końcówce, zero problemów.

    • Dzięki za aktualizację. Dobrze, że zaczęli pracować przy budowie drogi w okolicy Bardas Blancas. W sumie to ostatnie kilometry przed Sosneado to my już jechaliśmy, nie szliśmy 🙂 Broniąc honoru łudzimy się, że może jakaś maszyna przejechała przed Tobą (my tak mieliśmy ostatnio w okolicy Cochrane – nie mogliśmy się dogadać odnośnie drogi, gdy komentowalismy trasę z innymi cyklistami). A może po prostu lepiej się czujesz w takich klimatach, masz więcej doświadczenia w balansowaniu na rowerze po przejechaniu Peru i nie masz zbędnych kg na bagażniku 🙂

      • Ja mam amortyzator, o tyle mi łatwiej. Wbrew pozorom, po przejechaniu maszyny jest zwykle gorzej jechać. Najlepiej po tarce, trzęsie, ale jest przyczepność.

        Szkoda, że nie wybraliście się północnym odcinkiem Ruty 40, tam są dopiero ciekawe fragmenty. No, ale to ciągle kilka poziomów utrzymania wyżej niż boliwijskie zadupia.

        • Kiedy my jechaliśmy do Sosneado tarka nie była problemem. Owszem trzęsło strasznie, ale jechaliśmy… zwykle. Dla nas kłopotem były odcinku gdzie piach był tak sypki, że trudno było wypchać rower.

          My chwalimy maszyny na Carrera Austral. Tu czasami zdobią taką robotę, że jedzie się jak po asfalcie.

          Jego jestem pewny. Jeszcze nie raz nas wytrzepie i nie raz będziemy pchać 🙂

Reply To Gosia Anuluj odpowiedź