Siedzimy po szyję w wodzie termalnej. Nie jest zbyt gorąca, ale tabliczka na ścianie informuje jakie cuda ma zdziałać najbliższe kilkadziesiąt minut tej kąpieli. Nam wystarczy, że rozpuści cement z naszych mięśni. Przez ostatnie dni ciężko pracowaliśmy w górach.

Wielki podział Peru

Peru Great Divide, czyli w bezpośrednim tłumaczeniu Wielki Podział Peru, jest nazwą mającą silne umocowanie w geografii Ameryki Południowej. Kontynent położony pomiędzy Oceanami Spokojnym i Atlantyckim, pomiędzy tych graczy rozdziela wszystkie swoje słodkie wody. Wododział Ameryki Południowej od Kolumbii wspina się na szczyty Andów i tym pasmem biegnie aż do Ziemi Ognistej na południu. W Peru wododział biegnie mniej więcej 100 km od wybrzeża Pacyfiku. Tym samym można sobie wyobrazić, że jadąc przez górskie przełęcze Andów dobrze rozumiemy co dzieje się z wodą, której nie zdążyliśmy wypić. Strumienie po zachodniej stronie spływają do Oceanu Spokojnego, a te po wschodniej do Oceanu Atlantyckiego.

Wododział nie jest geograficzną ciekawostką. Ma duże konsekwencje polityczne i społeczne. Wystarczy wiedzieć, że w Peru do Oceanu Spokojnego spływa zaledwie dwa procent wody. Reszta trafia do Amazonii i dalej do Atlantyku. Tym samym Lima, zamieszkała przez jedną trzecią Peruwiańczyków, ma dostęp zaledwie do części z tych dwóch procent. Ile jednak może dostarczyć rzeka Rímac, przepływająca przez stolicę, nazywana przez niektórych małym ściekiem? Brak wody w Limie jest już dziś realnym problemem, a w Andach szuka się rozwiązania dla stale rosnącego miasta.

Po kilkunastu kilometrach dołączają do nas alpaki, nasi stali towarzysze na szlaku
Po kilkunastu kilometrach dołączają do nas alpaki, nasi stali towarzysze na szlaku
Czasem przejmują trasę... i co zrobisz?
Czasem przejmują trasę… i co zrobisz?

Podróżowanie linią wododziału kraju jest dodatkową atrakcją, ale jest też konsekwencją innego wyboru. Nadal bardzo nam zależy, by podróżować górami, patrzeć z bliska na andyjskie szczyty i cieszyć się codziennym widokiem najbliższej naszemu sercu formie krajobrazu. Podróżować przez sierrę, jak w Peru określa się region Andów, można także asfaltem. Po krętych drogach wspinają się całe konwoje ciężarówek, które trąbią mając trudność by zmieścić się na wąskiej drodze. Zdecydowanie woleliśmy zajrzeć do małych wiosek w zamian mierząc się z kiepskiej jakości szutrowymi drogami.

Początek

Z Huancavelica, gdzie rozpoczyna się ten odcinek szlaku Peru Great Divide, ruszamy z kilkoma znakami zapytania. Kalendarz pokazuje nieubłaganie nadejście pory deszczowej. Choć trudno się nam dowiedzieć od ludzi co to tak naprawdę znaczy, już kilka razy solidne opady i burze postraszyły nas w drodze tutaj. W mieście po raz kolejny musiałem zajrzeć do jednej z naszych piast. Tym razem serwis przebiegał na ulicy i był z gatunku tych „nie wiem co tu nie działa, ale muszę coś wymienić”. Piasta mogła przestać działać za kilka, kilkanaście lub kilkadziesiąt kilometrów. Mogłem się tylko pocieszać, że młotek w górskiej wiosce powinien się znaleźć. Na koniec tych wszystkich wątpliwości byliśmy po prostu za ciężcy. Nasze rowery to czołgi obciążone sprzętem na różne okazje i sytuacje. Łączenie turystyki rowerowej z długimi trekkingami przekłada się na kilogramy bagażu. Trudno znaleźć w Ameryce Południowej drugie tak ciężkie rowery. Opis szlaku autorzy i inni rowerzyści wzbogacili dużą liczbą komentarzy jak spakować się na taki przejazd. To dobre rady. My jednak stwierdziliśmy, że ewentualna logistyka związana z odchudzeniem rowerów zajmie nam więcej czasu niż pchanie ich na stromych podjazdach. Daje to też podstawę do dociążenia się dodatkowym obiadem w spotkanych wioskach, a jeść lubimy.

Do asfaltowej drogi mamy do pokonania dziewięć tysięcy metrów podjazdu na długości trzystu pięćdziesięciu kilometrów. Później będzie kolejny etap. To tak jakby z Katowic jechać w Bieszczady i Mount Everest był ich najwyższym szczytem, na który można wjechać. Na tym odcinku mamy do pokonania siedem przełęczy sięgających pięciu tysięcy metrów. Każda z nich wyznacza nasz rytm dnia. Decyzja o zmierzeniu się z podjazdem musi zakończyć się bezpiecznym zjazdem po drugiej stronie. W międzyczasie trudno będzie o wygodne i bezpieczne miejsce noclegowe. Musielibyśmy też transportować duże ilości wody, ponieważ pierwsze strumienie zaczynają się zwykle kilkaset metrów niżej. Jeśli nie jesteśmy w stanie pokonać przełęczy, musimy zostać w ostatnim obozowisku i zakończyć dzień. Jeśli zdecydujemy się wjechać na podjazd około południa, musimy walczyć do wieczora.

Poniżające zdjęcie blisko przełęczy. Michał pcha rower na ostatnich metrach.
Poniżające zdjęcie blisko przełęczy. Michał pcha rower na ostatnich metrach.
Ochroniarz przygarnął nas pod swój dach, nie tylko my się grubo ubieramy
Ochroniarz przygarnął nas pod swój dach, nie tylko my się grubo ubieramy
Do mych wspomnień w prawo (mi recuerdo)
Do mych wspomnień w prawo (mi recuerdo)
Naturalny bruk na części trasy. Nie było wygodnie
Naturalny bruk na części trasy. Nie było wygodnie

Na razie wszystko idzie zgodnie z planem. Trasa biegnie zwykle pod górę, bo jak wiesz rowerzysta ma zawsze pod wiatr, albo pod górę. Przynajmniej na sam wiatr nie możemy narzekać. Wieczorem zbierają się ciemniejsze chmury, które przynoszą większy lub mniejszy deszcz. Z takim doświadczeniem zjeżdżamy z jednej z przełęczy do posterunku policji. Przynajmniej w taki sposób był zaznaczony na mapie. Może będą mieli kawałek garażu, w którym rozstawimy nasz namiot, a jak nie, to chociaż skorzystamy z osłony ściany i dostępu do wody. Pobożne życzenia. Na miejscu widzimy trzy budynki. Dwa należą do pasterzy wypasających alpaki w okolicy, a w jednym wita nas ochroniarz. Firma płaci mu za nadzór drogich urządzeń mierniczych, które są zainstalowane w okolicy. Codziennie rusza motorem na patrol po okolicy i zgłasza swoją pozycję pracodawcy.

Garażu więc nie ma. Byłby to też zbędny luksus, ponieważ firma nie zapewniła pracownikowi nawet sławojki. Pozostaje iść między alpaki, jeśli te zgodzą się na takie towarzystwo. Tej nocy poziom naszej wygody i tak wznosi się na wyższy poziom. Toaleta jak zwykle na zewnątrz, ale ochroniarz jednak mówi, że będziemy spać i gotować w środku. Wyjmuje kombinerki i rozbraja jedne drzwi zamknięte na kłódkę. W środku dwa łóżka. Tym samym niespodziewana gościnność chroni nas od lodowatego wiatru, który wieczorem rozpędził się w dolinie.

Najtrudniejsza przełęcz

W internecie często można znaleźć różnego rodzaju skale trudności opisywanych tras. My również nie uciekamy od takich porównań choć z biegiem podróży takie oceny wydają się mieć coraz mniej sensu. Czymże jest liczba w skali od jeden do dziesięć, niż odzwierciedleniem indywidualnego doświadczenia w odniesieniu do własnych, częściowo zatartych wspomnień? Jeśli nawet przyjmiemy dodatkowe, surowe kryteria jak nachylenie terenu, nawierzchnia drogi, wysokość bezwzględna czy temperatura, to czy rozróżnimy wartości sześć od osiem? Coraz częściej wydaje mi się, że skala powinna mieć trzy poziomy: przyjemna rekreacja, jestem w stanie to zrobić (niezależnie od spotkanych warunków), dziś jest to poza moim zasięgiem. W ten sposób powinienem umieć opisać aktywność i mój charakter na całym świecie.

W tamtych górach na horyzoncie czai się kolejny podjazd na dziś
W tamtych górach na horyzoncie czai się kolejny podjazd na dziś
Te zygzaki to nawet nie połowa podjazdu na 4960 metrów
Te zygzaki to nawet nie połowa podjazdu na 4960 metrów

Tego dnia mieliśmy przejechać przez dwie przełęcze. Było chłodno, ale też ruszyliśmy bardzo wcześnie, by mieć czas na te podjazdy. Pierwszej przełęczy nawet nie zauważyliśmy. No dobra, trochę mnie poniosło. To był ten element, który uwielbiam w jeździe rowerem wysoko w wyizolowanym terenie. Swobodne żeglowanie, delikatny zjazd i spokojny podjazd. Jakość drogi nas nie spowalniała, a na trasie mijaliśmy tylko pojedyncze gospodarstwa z alpakami i małą kopalnię. Do początku kolejnego podjazdu mieliśmy jednak dobre kilkadziesiąt kilometrów, więc czas mijał nieubłaganie, a chłód i dystans odbierały siły. Kiedy zobaczyliśmy pierwszy zygzak trochę zwątpiliśmy. Nie widzieliśmy nawet połowy podjazdu, ale nachylenie zapowiadało kilka godzin pchania.

Pominę opis każdego z zakrętów, ból wywołany odbijającymi się od twarzy kulkami gradu i zwątpienie, które było najsilniejsze, gdy rower trudno było wyrwać z luźnych, dużych kamieni. To było i nadal czeka na tej trasie na kolejnych rowerzystów. Trudności sprawiły, że byliśmy na przełęczy kilkadziesiąt minut przed zachodem słońca, a to przypomniało nam, jak ciekawe widoki dzieją się o tej porze wysoko w górach. Takich spektakli nam bardzo brakuje. Wydawałoby się, że codziennie rozstawiamy namiot i patrzymy na płynące po stokach światło zachodzącego słońca. Jest pięknie, ale rzeczywistość jest trochę inna. Najlepszy spektakl zostaje na przełęczach, a my nie jesteśmy w stanie codziennie zjeżdżać o zmroku.

Jeszcze tylko dwieście, trzysta metrów...
Jeszcze tylko dwieście, trzysta metrów…
Zrobiliśmy to! Nasz rekord - 4960 metrów
Zrobiliśmy to! Nasz rekord – 4960 metrów
Taki widok z przełęczy w nagrodę
Taki widok z przełęczy w nagrodę

To była nasza najwyższa, najtrudniejsza i najpiękniejsza przełęcz. Czy można chcieć czegoś więcej jednego dnia?

Anatomia podjazdu

Podjazd zawsze męczy. I to nie jest tak, że pewnego dnia białą koszulkę w grochy zdobywasz bez bólu i poświęcenia. Staramy się sobie wmówić, że każdy podjazd można pokonać. Przecież w przeciwnym wypadku nie zbudowanoby drogi aż tak wysoko. Tak jak każdą większą rzecz trzeba rozłożyć na mniejsze partie. Wtedy wszystko jest do opanowania. Podjeżdżanie jest czynnością bardzo umowną. Jesteśmy w środku Andów, będziemy też pchać. Nie wstydzimy się już tego, bo… jesteśmy w środku Andów.

Czasami naprawdę trzeba się przyłożyć
Czasami naprawdę trzeba się przyłożyć
Na przełęczy już uśmiech
Na przełęczy już uśmiech
A z górki to przyjemność... zwykle
A z górki to przyjemność… zwykle

Powiedzmy, że mamy do podjechania tysiąc pięćset metrów różnicy wysokości. Wypoczęci i najedzeni po śniadaniu ruszamy z kopyta. Do pierwszej zadyszki najprawdopodobniej padnie około trzystu metrów. To już dobra okazja, by spojrzeć w dół. Wioska lub dolina oddaliła się w zauważalny sposób. Kolejne dwieście metrów idzie już troszkę wolniej, ale w nogach nadal jest świeżość. To już pięćset metrów. Jeszcze dwa razy tyle i będziemy na przełęczy! Po niecałej godzinie osiągamy połowę podjazdu. Przepychamy jeszcze kilka metrów. Czy połowa podjazdu to nie dobra okazja do przerwy na ciastka? Jeszcze tylko drugie tyle. Tysiąc metrów, została tylko połowa tego co zrobiliśmy. Tysiąc trzysta, dwieście metrów to mniej niż godzina. Tysiąc czterysta. Sto metrów robi się mniej niż w chwilę. Tysiąc pięćset, dlaczego ta przełęcz jest dopiero tam? Jest! Przełęcz. Znów się udało. Nasz plan był świetny.

Wodospady

Z najtrudniejszej przełęczy zjeżdżamy do jednego z bardziej turystycznych regionów na trasie. Jesteśmy bardzo blisko Limy, a najbliższe kilkadziesiąt kilometrów to trasa wzdłuż dużej ilości kaskad i wodospadów. Tymczasem ilość turystów jakoś nas nie przytłacza. W pierwszej miejscowości, w Laraos, jesteśmy sami w hostelu. Drugi był zamknięty, a trzeci tym razem wydał się nam za drogi. Tam też nikogo nie było. Podobno w weekendy przyjeżdża więcej osób.

Korzystając z dnia powszedniego spokojnie przesuwamy się wzdłuż szlaku. Wody tym razem jest pod dostatkiem. Obfity strumień górskiego potoku towarzyszy nam całą trasę, aż do pierwszych kaskad przed miejscowością Huancaya. Tutaj spaceruje większa peruwiańska rodzina i jest zaparkowane kilka samochodów. Na miejsce można dojechać nawet nowym samochodem osobowym. Zresztą peruwiańscy kierowcy udowadniają, że pełnoletnią Toyotą kombi są w stanie dotrzeć w każde miejsce swojego kraju. Kolejne sekcje kaskad rozciągają się na długości kilkudziesięciu kilometrów, ale tutaj na punktach widokowych nie ma już nikogo. Przypominają nam się trochę Plitwickie Jeziora z Chorwacji. To chyba najbliższy obrazek temu, co widzimy po naszej lewej stronie.

Pranie z widokiem - w wiosce Huancaya
Pranie z widokiem – w wiosce Huancaya
Wodospady za wioską Huancaya
Wodospady za wioską Huancaya
Wyjeżdżamy z wioski Vilca
Wyjeżdżamy z wioski Vilca

W wiosce Vilca zostawiamy ostatnią kaskadę i tym razem jedziemy wzdłuż lagun/jezior. W ciągu dwóch dwóch godzin spotykamy dwie pary rowerzystów, Francuzów i Rosjan. Ciekawe, że ruszyli trzy dni temu z tego samego miejsca, a jeszcze się nie spotkali. Są lepiej przygotowani niż my do trudów odcinka. Mają znacznie mniej bagażu i szersze opony. Najtrudniej nam doradzić Rosjanom co ich czeka. Nie chcemy narazić się na śmieszność. Słyszeliśmy legendy o wytrzymałości rosyjskich rowerzystów. Żegnamy się i wymieniamy kontaktami z Rosjanami, a może jednak Ukraińcami? – Jesteśmy z Rosji. Wy jesteście z Polski? No to sąsiedzi! Bo ja właściwie pochodzę z Ukrainy, z Sewastopolu na Krymie. Tam jest teraz Rosja – przedstawiała się nam dziewczyna. Temat na dłuższą rozmowę przy piwie tym razem rozmył się w kurzu dzisiejszej trasy.

Pięć tysięcy

Nie wiemy, która to przełęcz w tym tygodniu. Nie liczymy już. Żyjemy z dnia na dzień i wiemy, że dziś wpadną do portfolio jedna lub dwie. Każdą z nich można by się pochwalić, każda robi wrażenie, bo każdej brakuje do pięciu tysięcy dwieście, sto, a czasem kilkadziesiąt metrów. Trochę żałujemy, że nie udaje się złamać granicy i wznieść rowerem ponad pięć tysięcy. To tylko liczba, granica, którą w głowie dawno pokonaliśmy. Teraz szybujemy naszymi rowerami gdzieś ponad szczytem Mount Blanc, jak Kordian u Słowackiego. Wspinaliśmy się tak przez lata, wyżej i wyżej. Osobisty rekord może na chwilę połechtać ego i dobrze wyglądać w towarzystwie, albo pod opisem zdjęcia. Chodzi jednak o coś więcej i w każdym kraju to coś jest na innej wysokości. Chodzi o przestrzeń. Wyrwanie się z ostatniej wioski, z ostatniego miejsca zdatnego do życia, by poczuć na chwilę spokój, wolność i nacieszyć się pięknem surowej przyrody.

Jestem jak posąg człowieka na posągu świata
— „Kordian” Słowackiego

Widok z przełęczy za wioską Tanta
Widok z przełęczy za wioską Tanta

Właśnie tutaj rozumiem dlaczego ludzie wznoszą się w przestworza, żeglują przez oceany, albo biegną przez las zamknięci we własnej chmurze myśli. Gdyby ich posłuchać, to okazuje się, że każdy mówi to samo. Każdy znalazł ten brakujący pierwiastek codzienności w innym miejscu. Szukał i znalazł. My jako ludzie z otoczenia jednak często staramy się iść o krok za daleko. Staramy się takiego człowieka zrozumieć i kwestionować sens jego zachowania. Zamiast się wspinać, mógłby biegać, a zamiast biegać, chodzić… do pracy. Nie zrozumiemy. Ja prawdopodobnie nigdy nie zrozumiem motocyklisty, żeglarza czy pilota paralotni. Uwielbiam jeździć na rowerze w wysokich górach i tą przestrzenią wypełniam tzw. codzienność.

Wikunie
Wikunie
Asfalt blisko, ale z takimi widokami nie chce się do niego jechać
Asfalt blisko, ale z takimi widokami nie chce się do niego jechać

Asfalt

W wiosce Río Blanco dojeżdżamy do głównej asfaltowej drogi. Tutaj kończy się pierwszy z etapów Peru Great Divide i urywa pierwszy ślad GPS. Czystość stylu zakłada, że asfalt parzy, a do jego dotknięcia nie należy się przyznawać. Widząc ruch na drodze chętnie przenieślibyśmy się najbliższe trzydzieści kilometrów przy pomocy teleportu, ale ten chyba nie został jeszcze opracowany podczas naszej nieobecności w Polsce. W strumieniu ciężarówek i autobusów dalekobieżnych staramy się znaleźć odpowiednio długą przerwę, by kolejny kierowca zdążył zauważyć naszą obecność. Jesteśmy na Carreterze Central, głównej drodze z Limy przez Andy.

Kierowcy nie są zachwyceni naszą obecnością w tym miejscu. Odwzajemniamy to uczucie po stokroć, ale innej drogi nie ma. Nie ma też pobocza. Pozostaje jedynie się przeżegnać i liczyć na to, że ten krótki odcinek szybko minie. Cóż za paradoks, że można chcieć uniknąć asfaltowej drogi. Nic nie rzuca, nie trzepie, jedzie się płynnie. Jednak ani przez chwilę nie żałowaliśmy zostawiając za sobą zbyt wąską nitkę trasy Carretera Central i rozpoczynając kolejny etap Peru Great Divide.

Osiedle przykopalniane rozciągało się na kilka kilometrów wzdłuż Carretery Central
Osiedle przykopalniane rozciągało się na kilka kilometrów wzdłuż Carretery Central
Kolejna prywatna kopalnia
Kolejna prywatna kopalnia

Kopalnie

W okolicach miejscowości Picoy odbijamy na kilkadziesiąt kilometrów z opisanej drogi. Robi tak coraz więcej rowerzystów. Nie chodzi o przewyższenie. To będzie nawet większe. Kilka lat temu na trasie wyrosła duża kopalnia i rowerzyści czasem są zawracani przez ochronę obiektu. Nie chce się nam przebijać przez kolejną kopalnię, a najbardziej chcemy uniknąć konwojów ciężarówek wznoszących tumany kurzu na wąskich, szutrowych drogach. Często podczas mijanki musimy przyklejać się do krawędzi drogi, żeby jechać dalej z pełnym zestawem kończyn. Czasem się stresujemy, ale też na naszych twarzach maluje się podziw. Nie umiemy uwierzyć, że długi ciągnik siodłowy jest w stanie pokonać trudności górskiej trasy. A tu kierowcy odpracowują kolejną dniówkę i jest to dla nich normalne jak wożenie jogurtu między Katowicami i Krakowem.

Ale nuda... sześciotysięczniki na prawo i na lewo :)
Ale nuda… sześciotysięczniki na prawo i na lewo 🙂
Tymi kanałami władze chcą dostarczyć wodę do Limy
Tymi kanałami władze chcą dostarczyć wodę do Limy
Wywijasy zakrętasy :)
Wywijasy zakrętasy 🙂

Trochę krzywo patrzymy na mijane infrastruktury kolejnych kopalni. Podskórnie czujemy tutaj wyzysk człowieka, przyrody i kraju. W Peru kopalnie nierzadko są nielegalne lub prywatne, a te drugie mają najczęściej zagranicznych właścicieli. Z drugiej strony, gdyby nie kopalnie to przez góry prawdopodobnie w niektórych miejscach biegłaby jedynie pasterska ścieżka, bo kto inny czułby potrzebę połączenia szutrową drogą kilku gospodarstw? Ciężarówka jednak wymaga drogi o pewnym standardzie, która będzie przejezdna podczas pracy kopalni.

Jedziemy, nie pchamy w stronę przełęczy Chucopampa (4860)
Jedziemy, nie pchamy w stronę przełęczy Chucopampa (4860)
Kemping przed ostatnim podjazdem
Kemping przed ostatnim podjazdem

Przemierzając kilometry zastanawiamy się czy tutaj można zrobić dziurę w każdym stoku i czy coś ogranicza bogactwa mineralne tego kraju. Kolorowe odcienie stoków sugerują nagromadzenie różnych metali, a tych najbardziej szlachetnych jest podobno sporo. Na poszczególnych skrzyżowaniach częściej widzimy kierunkowskazy na kopalnie niż wioski, a tabliczki „własność prywatna” informują, które części Andów są wyłączone z dalszej eksploracji.

Gorące źródła

Podczas kilkudziesięciu kilometrów zjazdu z Picoy, mijamy kolejne, które oferują kąpiel w swoich termach. Jeszcze dziś mamy zamiar dojechać na sam dół do asfaltowej drogi i miejscowości Churin. Czas się wykąpać, a w Churin możemy wybierać z szerokiej oferty kąpielisk. Wokół term kręci się turystyczny przemysł. W miasteczku można wykupić wycieczkę busikiem, który nas obwiezie w ciągu dnia po wioskach i kąpieliskach, obok których właśnie przejeżdżaliśmy rowerem, a tuktukiem dojedziemy do bliżej położonych term. Oferta hotelowa i gastronomiczna stara się dogonić kąpieliska. Wystarczy zauważyć naklejki VISA w większości restauracji oraz stroje kąpielowe wiszące nad chodnikiem. Turystyka w Churin jest na pierwszym miejscu.

Zjazd z przełęczy Chucopampa do wiosek z gorącymi źródłami
Zjazd z przełęczy Chucopampa do wiosek z gorącymi źródłami
Tak pięknym być można po kąpielach w termach Churin
Tak pięknym być można po kąpielach w termach Churin

Ekonomicznym tropem idziemy do miejskich basenów. Okazuje się, że w jednym miejscu są dwa kąpieliska. Pani w pierwszej kasie informuje nas, że ona sprzedaje bilety do prywatnych basenów. Nie były drogie, ale prywatny basen kojarzy mi się z jakimś SPA, a odpadająca farba z budynku raczej nie wskazywała na tę jakość usługi. Zakładając, że w grupie raźniej podchodzimy do większego obiektu. Jest już późno. Za trzy kwadranse zamykają. Szybko się przebieramy i wchodzimy do pierwszego basenu. Letnia! Jak to, termy z letnią wodą? Pytamy obsługę i kierują nas do cieplejszych basenów. No cóż temperatura nie robi wrażenia, ale zajmujemy miejsce w sadzawce chłonąc przez kilkadziesiąt minut lecznicze minerały.

Wychodzimy z wody na ponaglenie pracownika obiektu. Szybko korzystamy z przebieralni i już gotowych do wyjścia zaczepia nas starsza pani. – Z Polski? – dziwi się. – Tą wodę powinniście pić. Nie tą z basenu… Tamtą, która wylewa się rynną po przeciwnej stronie. Jutro tak zróbcie – radzi nam. No tak, gdybym wiedział to przyszedłbym tu z kubkiem a nie w kąpielówkach. Tylko kto to wymyślił, że trzeba zmoczyć tyłek, by się napić. Może jednak sama kąpiel też ma jakieś pozytywne działanie.

Wskazówki

  • Opisaną trasę można znaleźć na stronach bikepacking.com i andesbybike.com Warto przeczytać komentarze pod opisami oraz opisy punktów w aplikacji iOvelander. Informacje te uzupełniają powstałe wiele lat temu opisy szlaku. Najczęstszym z problemów mogą być nowe reguły przejazdu w pobliżu kopalń lub inne problemy drogowe.
  • Zawsze staraj się mieć przy sobie dużą ilość drobnych pieniędzy. Pojawiając się w kolejnych wioskach często spotykaliśmy się z problemem, że sprzedawcy nie mieli jak wydać nam reszty. Było to trochę irytujące, ale tutaj można prowadzić sklep i mieć w kasie dostępne 11 soli. Wyjmując w takim miejscu banknot 50 lub 100 soli to tak jakbyś nic nie miał. W większych wioskach w restauracjach lub hostelach zawsze wyjmowaliśmy duże nominały i tam staraliśmy się rozmienić je na mniejsze.
  • Nie warto dociążać się zbyt dużą ilością jedzenia. W wioskach są sklepy sprzedające podstawowe produkty (makaron, owsiankę, sosy, ciastka). W większości wiosek są jadalnie i małe hosteliki. Niektóre z tych miejsc nie mają nawet szyldu z nazwą, którą znajdziesz w jakiejś rekomendacji. Wtedy musisz pytać. Mieszkańcy pokierują. Czasem za krzywą, glinianą ścianą mieści się czysty hostel, w którym z przyjemnością odpoczniesz po kilku trudnych dniach.
  • Ceny jedzenia nie mają związku z logistyką dostarczenia produktu w dane miejsce. Jeśli gdzieś wydaje Ci się zbyt drogo, spróbuj w kolejnej wiosce, może być znacznie taniej.
  • Ceny pokojów mogą się zmieniać. My płaciliśmy od 20 do 40 soli za pokój. 40 soli za pokój zapłaciliśmy tylko raz i w tym przypadku otrzymaliśmy jeden z najlepszych pryszniców w Peru. Był też balkon, duże ręczniki i telewizor z dwoma pilotami, ale nie wiemy czy działały, bo nie używamy.
  • Woda jest dostępna w wystarczającej ilości na trasie. Nigdy nie braliśmy więcej niż 2,5 l zakładając, że w razie czego przefiltrujemy coś w ciągu dnia.

Czas i miejsce

  • Jechaliśmy zgodnie ze szlakiem Peru Great Divide ze stron: bikepacking.com i andesbybike.com
  • Z Huancavelica drogą HV-111. W Vinas skręciliśmy w lewo na HV-110, a potem JU-110. Poruszaliśmy się nienumerowanymi drogami. Potem drogą LM-925 dojechaliśmy do wioski Laraos. Zjechaliśmy do drogi PE-24. W Tinko-Alis skręciliśmy na drogę LM-120 by dojechać do regionu wodospadów wokół miejscowości Huancya. Kontynuowaliśmy tą drogą aż do drogi PE-22A i skręciliśmy w prawo. W Rio Blanco wjechaliśmy na drogę Carretera Central o numerze PE-22. Skręciliśmy na drogę PE-3NG. Zjechaliśmy w Marcapomacocha JU-508. Później zjechaliśmy w prawo na drogę PE-20A. Podrzędną drogą skręciliśmy w kierunku Chungar – JU-502. Potem LM-620 do drogi PE-20C gdzie skręciliśmy w lewo. Z tej drogi skręciliśmy po głazach na drogę LM-107. Skręciliśmy na drogę PE-18 i dojechaliśmy do Churin.
Autor

Na początku 2018 roku wypalił dziurę w ostatniej flanelowej koszuli. Stwierdził, że to dobry moment by na chwilę przerwać pracę programisty i spróbować innych pasji. Teraz jako podróżnik rowerowy, fotograf i blogger, chce nadać wartość każdemu z tych słów.

16 komentarzy

    • Michał Odpowiedz

      Prawda 😉 Powinno się Wam podobać, tylko zabierzecie lżejsze rowery. Dróg tyle, że trudno będzie wyjechać! Dzięki za odwiedziny, może częściej 😉

  1. Jak patrzy się na takie zdjęcia, to człowiek natychmiast chce się pakować i wyruszać w podróż 🙂 Pozdrawiamy!

    • Michał Odpowiedz

      Dziękujemy bardzo za miłe słowo i możemy tylko zachęcić by się spakować. Świat jest mały, ale każdy znajdzie coś dla siebie. Na rowerach można na przykład tutaj.

  2. Piękne widoki i teksty robią się coraz bardziej poetyckie :). A ja nie wiem dlaczego, zawsze oglądając zdjęcia słyszę w głowie muzykę z „Prostej historii”. Może na podjazdach w górę też poruszacie się z prędkością samojezdnej kosiarki :D. Pozdrowienia i trzymajcie się

    • Michał Odpowiedz

      Jeśli ta poetyka sprawia, że lepiej się kolejne teksty czyta, to dobrze 😉 Gorzej jeśli to tani zabieg, który wygląda śmiesznie. Wtedy muszę się poprawić.
      Myślę, że kosiarka na podjeździe może być od nas szybsza, a na trawie bardziej pożyteczna 😉 Kosiarek tu nie ma. Są owoce, krowy i oczywiście alpaki 😉

  3. Gdybym mógł, pewnie bym Wam pomógł pchać. Jednak wierzę w Wasze możliwości. Ostatnio coraz głośniej o podobnych do Was. W TVn na kanapie najpierw para w podróży poślubnej, a wczoraj o takich co z Warszawy do Warszawy przez Europę, Afrykę i Ameryki jechali lat dziewięć. Może Wy jednak nie będziecie w tak długie podróży. Cokolwiek tęsknimy.
    A tak na poważnie przeczytałem i obejrzałem z największą przyjemnością. Rozumiem, ze niejednokrotnie wysiłek włożony w kolejny podjazd jest ogromny, jednak rozważnie zaplanowany i do wykonania.Trzymamy mocno kciuki za każde powodzenie, za każde piękne zdjęcie. 🙂

    • Michał Odpowiedz

      Słyszeliśmy o wielkim powrocie Adeli i Krisa do Polski. To co zrobili jest na naprawdę światową skalę, choć podobnych rowerzystów też już spotykaliśmy. No cóż, do nas jeszcze TVN nie dzwonił, więc mamy jeszcze chwilę na powrót. Takiej sławy jak opisane pary raczej się nie spodziewamy 😉
      Wczoraj spotkaliśmy Marię z Katowic. Tak z Katowic 😉 Jedzie solo z północy.
      Postaramy się jeszcze bardziej przy zdjęciach. Trzymajcie kciuki bo robi się mokro…

    • Michał Odpowiedz

      Dzięki! Co do widoków to chyba trudno ocenić, które najlepsze. Dobrze wiesz, że wszędzie aparatem można wyczarować cuda. Może wcześniej nie przekonaliśmy Cię zdjęciami.

  4. No, pora nadrabiać czytanie, bo trochę z tyłu zostałem… po jednym wpisie dziennie i jak znalazł na długi weekend 🙂 Widoki świetne, ale najbardziej mi się podoba ta trzystopniowa skala trudności… bo nie ma czwartego stopnia „to niemożliwe” 😀 Pozdro i trzymajcie się tam!

    • Michał Odpowiedz

      Dobrze jest rozłożyć na kilka dni, bo po tak długim artykule to już można zgłodnieć. No, ale cieszymy się, że masz plan dalej nam kibicować.
      Nie ma niemożliwe 🙂 Na niektóre rzeczy najwyżej życia nie starczy, ale będziemy próbować 😉

  5. Mieliście świetną pogodę na zdjęcia. Uwielbiam takie zestawienie groźnego nieba i trochę słońca. Kolory są wtedy piękne. Góry jak zwykle zachwycają, a wysokości budzą respekt. To co realizujecie w tych podjazdach to dla mnie abstrakcja. Ale musicie mieć kondycję że dajecie radę… Zainteresował mnie też ten „naturalny bruk”. Jak powstaje coś takiego? Te kamienie to lita skała czy zaschnięta ziemia?

    • Michał Odpowiedz

      Jak teraz na to patrzę to rzeczywiście dobra pogoda. Początkowo spodziewaliśmy się, że pogoda będzie większym graczem, ale w tej części przygody udało się całkiem nieźle.

      Jak powstaje taki bruk… Dobre pytanie 😉 Tak jest to lita skała, jazda po czymś takim nie należy do najprzyjemniejszych. Może inaczej odbierają to wielkie ciężarówki, które wyjeżdżają z pobliskiej kopalni.

Reply To Michał Anuluj odpowiedź