– Nie byłeś nad Morskim Okiem? Żartujesz? – pytam zaskoczona. – Nie nie żartuję – odpowiada mi trochę rozdrażniony Michał. – A na Machu Picchu idziemy? Zobaczymy takie same pielgrzymki jakie chodzą nad tatrzański staw! Im bardziej zdawaliśmy sobie sprawę z tłumów, które spotkamy przy tym cudzie świata, tym mniej chcieliśmy tam iść. Jednak z drugiej strony być tak blisko, mieć czas i nie zobaczyć? No to idziemy, okrężną drogą. Najpierw zobaczymy Choquequirao, ruiny okrzyknięte w przewodnikach małym albo drugim Machu Picchu.

Wychodzimy na głośną ulicę w Abancay. Na ostatnim piętrze hostelu zostawiliśmy nasze rowery przykryte kocem. Koc wymyśliła właścicielka hostelu, może rowery dzięki temu lepiej odpoczną przez najbliższe dwa, trzy tygodnie. Na rogu zatrzymujemy się przy mobilnej stołówce. Ze stalowego wózka Pani sprzedaje owsiankę, cieplutki sok z quinoi (komosa), emolientes (słodkie rozgrzewające herbaty) i kanapki. Michał już się zna z Panią, bo od trzech dni przychodzi tutaj rano na śniadanie. Ona nawet już mówi do niego „casero”, jak mówi się do stałych klientów, a Michał dokładkę dostaje bez proszenia. Rozglądamy się wkoło, tym razem nie mamy czasu na takie śniadanie, bo chcemy jak najszybciej dojechać do wioski Cachora i rozpocząć trekking do Choquequirao. Kobieta od śniadań zatrzymuje dla nas taksówkę, taką bez żadnych oznaczeń informujących, że to właśnie taksówka. Za kilka soli przejeżdżamy na drugi koniec miasta, skąd ruszają busiki i taksówki do Cachory. W Peru tak to wygląda, jest co prawda główny dworzec, ale są też stałe punkty w mieście skąd odjeżdżają samochody do konkretnych miejscowości w okolicy. Tym razem opłata za miejsce w prywatnym samochodzie opłaca nam się bardziej niż jazda dużym autobusem.

Prywatny transport

W dwudziestoletniej Toyocie Corolli siedzi już jedna pasażerka. Mamy nadzieję, że w związku z tym niedługo będziemy czekać na zapełnienie auta. Faktycznie nie mija pół godziny, gdy dosiadają się jeszcze dwie kobiety. Z prostego rachunku wynika, że będzie nam niewygodnie, bo jest nas za dużo. Trudno, jazda podobno ma trwać mniej niż dwie godziny. Kobiety na tylnym siedzeniu są bardzo rozmowne. Śmieją się z siebie, że są mieszkankami Abancay od lat, a jeszcze nigdy nie widziały ruin w Choquequirao. Na dodatek jedna z nich pracowała w szkole w Cachora, czyli była jeszcze bliżej! Dziś postanowiły wybrać się chociaż na punkt widokowy niedaleko wioski.

Cachora - palmy na pierwszym planie, Salkantay na drugim
Cachora – palmy na pierwszym planie, Salkantay na drugim

Noga mi cierpnie, bo jedziemy ponad godzinę cali poskręcani. Uwagę odwraca klimat w taksówce. Na przednich fotelach w zażartą dyskusję o lokalnej polityce wdał się kierowca z młodą pasażerką. Oboje pochodzą z Cachory, więc mogą rozmawiać o ważnych osobach dla lokalnej społeczności, a nawet o własnych pomysłach na zmiany. Ciekawi mnie czy sami będą działać, ale nie wtrącam się. Na tyłach auta toczy się rozmowa o nauczycielstwie, od czasu do czasu kobieta z tylnego siedzenia dopytuje kierowcę o obecnych nauczycieli w okolicy.

Chicha de jora – inkaskie piwo

Zjechaliśmy z asfaltu, zostało kilka kilometrów do Cachory. Kierowca pyta czy jesteśmy głodni, a może byśmy się czegoś napili. – Na pewno jeszcze nie piliście najlepszej chichy w południowym Peru! Zapraszam Was! – informuje. Dojeżdżamy do miasteczka, fotografujemy się wzajemnie na głównym placu i patrzymy na imponujący wielkością i bielą szczyt Salkantay. Pora na wzmocnienie, a może raczej rozluźnienie. Zgodnie z obietnicą będzie chicha. Będąc w Peru musisz być ostrożny, bo pyszne rzeczy nazywają się podobnie. Jest chicha morada przygotowywana z ciemnej kukurydzy, słodka, łagodna w smaku, kolor napoju jak soku z czarnej porzeczki. Smakuje jak sok z niewielkim dodatkiem przypraw korzennych. Mogą ją pić nawet dzieciaki, bo jest bezalkoholowa. Jest też chicha de jora. Powstaje z kukurydzy, takiej żółtej, proces przygotowania trwa dłużej. Jest suszenie, rozdrabnianie, gotowanie, fermentowanie… Poniżej film, gdzie możesz zobaczyć jak to wygląda. Tak, tak, momentami mało apetycznie. Chicha de jora to takie kukurydziane piwo. Nigdy nie wiadomo ile procent alkoholu będzie zawierała, ale podobno maksymalnie trzy. Smak trochę, podkreślam trochę, przywołuje na myśl kwas chlebowy, albo niefiltrowane piwo. Napój jest jednak znacznie gęstszy i ma pożywne kalorie, nie jest filtrowany. Gdy masz ochotę na chicha de jora wypatruj wystającego na drogę kija z zawieszoną na końcu czerwoną lub niebieską szmatką czy foliową reklamówką. W środku zobaczysz najpewniej rząd zadowolonych mężczyzn i kobietę, która rozlewa napój.

Podobne napoje, gdzie wykorzystuje się proces fermentacji powstają np. z trzciny cukrowej. Do smaku trzeba się przyzwyczaić, ale w upale smakuje bardzo dobrze. – Dlaczego jesteśmy w Peru już miesiąc, a dopiero teraz pijemy chiche? A, przepraszam, przed Abancay też piliśmy jeden raz, ale to było pierwsze miejsce, gdzie zobaczyliśmy wiadra pełne chichy przy drodze – mówię głośno nie oczekując odpowiedzi.

” To wyjątkowe miejsca, Bóg się cieszył, gdy je tworzył – logiczne uzasadnienie naszego kierowcy

Nie jestem pewna czy chodziło o tego Boga, w którego wierzę, czy tego, który był ważny dla Inków i ich potomków. Po opróżnieniu dużych kubków wsiadamy z powrotem do samochodu i jedziemy na punkt widokowy, z którego faktycznie rozpoczniemy trekking. Mirador de Capuliyoc to miejsce, gdzie kończy się szutrowa droga. W skórę zaczynają wbijać się gromady meszek, gdy kupujemy bilety do kompleksu Choquequirao i słuchamy rad pracownika odnośnie dalszej wędrówki. Objaśnia nam ile godzin powinno nam zająć przejście pomiędzy kolejnymi polami namiotowymi. Nie jest to takie oczywiste, bo dystans w kilometrach jest niewielki, ale strome stoki i temperatury utrudniają zadanie. Pytamy o walory widokowe trasy za ruinami Choquequirao, bo rozważamy przejazd samochodem na jednym z odcinków. – Przepraszam, ale nie mogę wam doradzić, bo nigdy tam nie byłem – zasmuca nas odpowiedzią. Jak to tak, że pracownik parku sprzedaje bilety i udziela informacji o regionie, a z jakiegoś powodu nie miał możliwości zobaczenia gór będących w najbliższej okolicy?

Koneserzy chicha de jora
Koneserzy chicha de jora

Górska kolejka

Nie wiemy też co myśleć o tym, że niedługo wejdą w życie plany połączenia Choquequirao z główną drogą za pomocą kolejki gondolowej o wysokiej przepustowości. W miejscu dróg szutrowych będzie wylany gładki asfalt. Według rządzących ma to być niewielka ingerencja w środowisko. Zmiany teoretycznie mają być dobre dla rozwoju regionu, pewnie to prawda. Dla Ciebie najważniejsza informacja jest taka, że jeśli chcesz zobaczyć Choquequirao bez tłumów takich jak przy Machu Picchu, to musisz wybrać się tam jak najszybciej i wykorzystać swoje siły fizyczne.

Mirador Capuliyoc
Mirador Capuliyoc

Trekking do Choquequirao

Z punktu widokowego ruszamy chwilę po południu. Nastawieni na niewielką ilość odwiedzających jesteśmy zaskoczeni spotkaną prawie natychmiast karawaną mułów i wieloosobową zorganizowaną wycieczką. W kolejnych dniach trekkingu zwrócimy uwagę, że znaczna część odwiedzających jest hiszpańskojęzyczna w przeciwieństwie do innych mocno turystycznych miejsc w Peru. Trasa wiedzie stromo w dół do rzeki Apurimac. Jest gorąco. Zbocza są porośnięte wysoka trawą w żółtych odcieniach. Szybkimi krokami wznosimy chmury kurzu i zmieniamy kolory naszych spodni. Mijamy pojedyncze krzaki, skałki dające skrawek cienia. Zawsze obok nich stoi ktoś zmierzający w górę, szukający momentu w chłodzie. Mijamy jeden camping, ale na kolejnym robimy przerwę. Gospodarze zachęcają do rozbicia namiotu albo zjedzenia obiadu, dla nas to za wcześnie. W cieniu drzew tej oazy degustujemy litrowy dzbanek chichy, tym razem z trzciny cukrowej i mimowolnie pozwalamy się pożywić kolejnym meszkom. Jeszcze kilkaset metrów w dół, przekraczamy rzekę i rozpoczynamy strome podejście. Docieramy na pole namiotowe tuż przed zachodem słońca, który w Peru w sezonie suchym przychodzi około godziny 17. Rozbijamy namiot blisko drzewa awokado, niestety owocom brakuje jeszcze tydzień, albo dwa do nabrania wyśmienitego smaku. Przynajmniej w nocy nie spadną nam na głowy. Oprócz nas jest tu jeszcze kilkanaście namiotów rozłożonych na trawiasto-ziemistych tarasach. Naczytaliśmy się, że będziemy tu spacerować i spać w odosobnieniu, ale widać dużo zmieniło się w ostatnich kilku latach.

Suche kilometry na dno kanionu rzeki Apurimac
Suche kilometry na dno kanionu rzeki Apurimac

Wstajemy o wschodzie słońca. Cześć namiotów już sprzątnięta. Ci, którzy są w wycieczkach zorganizowanych chcąc uniknąć wędrówki w najbardziej palącym słońcu, rozpoczęli już marsz powrotny do Cachory albo w kierunku ruin Choquequirao. My zagadaliśmy się ze spotkanym rowerzystą z Japonii, udało nam się mu pomóc w technicznych sprawach, które kilka miesięcy temu sami rozwiązywaliśmy. Po naszym ulubionym, najprostszym śniadaniu, czyli owsiance, mamy siłę pokonać kolejne kilkaset metrów w górę. W wiosce Marampata mamy za sobą już pokonane 1500 metrów w dół i w górę, teraz przez godzinę będzie łagodniej, a potem kolejne dni z męczącymi kolana stromiznami i wysokimi stopniami. Z Marampaty mamy pierwszy wyraźny widok na ruiny Choquequirao. Kolor stoków zmienił się na zielony i widać, że trzeba było setek godzin, żeby zabytek pokazać światu oczyszczając z roślin. Zajadamy drugie śniadanie w postacie spaghetti w jednym z domów, gdzie mieszkańcy cieszą się z każdego turysty. Ostatni kilometr przed ruinami spotykamy podekscytowanego młodego mężczyznę z wielkim bambusowym kijem, którym się podpiera, a na plecach zamiast plecaka ma przewiązane aguayo/mantę.

– Cześć! Jak się macie? – mężczyzna wita się silnym uściskiem dłoni. – Idziecie na camping przy ruinach? Długo już idziecie? Bo ja dopiero niedawno wstałem. Wczoraj wyruszyłem z mojej wioski, żeby zobaczyć Choquequirao. Wiesz, mieszkam niedaleko Machu Picchu i teraz chciałem zobaczyć to drugie miasto Inków. Wszyscy mi mówili, że będę szedł dwa dni, ale co oni wiedzą. Wyruszyłem rano i przyszedłem tu o północy. Trzaskam w drzwi strażników, a oni spali jak zabici! Wiesz, nie mam namiotu i chciałem się zdrzemnąć w ich chatce. Co za przygoda! Idę coś zjeść do wioski! Idźcie zwiedzać te ruiny! Wielkie są!

Niewyraźny widok na Choquequirao, w dole tarasy, a w tym siodełku na górze jest główny plac inkaskich zabudowań
Niewyraźny widok na Choquequirao, w dole tarasy, a w tym siodełku na górze jest główny plac inkaskich zabudowań
Zbliżamy się, próbujemy policzyć tarasy. Ten kwadracik tarasów po lewej był widoczny na poprzednim zdjęciu
Zbliżamy się, próbujemy policzyć tarasy. Ten kwadracik tarasów po lewej był widoczny na poprzednim zdjęciu
Znaczna część ruin Choquequirao jest porośnięta bujną roślinnością
Znaczna część ruin Choquequirao jest porośnięta bujną roślinnością

Patrzyliśmy na niego z pewnym niezrozumieniem, ale też sympatią. Wspominając sytuację uśmiechamy się do siebie po przywitaniu się ze strażnikami obok pola namiotowego. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że mężczyznę spotkamy kilka razy. Teraz czas na szybką kąpiel w lodowatej wodzie. – Jak ty weszłaś pod ten prysznic? Tam się da wykąpać? – pyta Michał. – No myłam się na raty, najgorzej z plecami i głową – odpowiadam. – Pierwsze 3 sekundy są okropne, potem przez 4 sekundy jest nawet przyjemnie, ale jak zostaniesz dłużej niż 9 sekund to zaczyna boleć. Powtarzasz czynność kilka razy, ale nie za dużo. Słonko grzeje, szybko wyschniesz.

Choquequirao – więcej niż alternatywa

Pachnący idziemy odkryć Choquequirao. Ruiny podzielone są na górną i dolną część, a te na sektory. Całość rozciąga się na zboczu, różnica wysokości między obiektami, do których można dotrzeć to około 500 metrów. Archeolodzy mogą tylko snuć domniemania jakie funkcje pełniły kolejne sektory. Wyobraźnia działa, nie tylko nasza. Na głównym placu historycznego miasta spotykamy tego mężczyznę, o którym chwilę temu czytałeś. Prezentuje przed strażnikiem swoje zdolności wokalne… Znikamy im z pola widzenia schodząc w kierunku tarasów lam. Do pokonania setki wysokich stopni w dół, a potem w górę, żeby podziwiać białe kamienie na tle szarych ułożone w kształt realnej wielkości zwierząt. Odwracamy głowę, uff okazuje się, że nie trzeba chodzić tymi inkaskimi stopniami, obok jest ścieżka.

Główny plac Choquequirao z góry
Główny plac Choquequirao z góry
Główny plac Choquequirao z bliska
Główny plac Choquequirao z bliska
Tarasy lam, ponad 20, a schody nie do policzenia
Tarasy lam, ponad 20, a schody nie do policzenia

Strażnik wygania nas z górnej części ruin kilka minut przed 17. Pora na wieczorynkę! Schodzimy w dół do campingu, ale chyłkiem go mijamy, żeby tuż przed zmrokiem zobaczyć jeszcze dolną część kompleksu, której nikt nie pilnuje. Dolne tarasy są ogromne. Spodziewam się, że ich łączna powierzchnia przekracza znacznie stadion piłki nożnej. Wracamy w świetle jaśniejących gwiazd.

Po drugiej stronie góry

Zwijamy namiot całkiem sprawnie, pakujemy plecaki i po szybkim marszu jesteśmy znów na terenie głównych ruin. O poranku jest tu więcej ludzi niż spotkaliśmy w ciągu zwiedzania poprzedniego dnia. Łącznie chyba z dziesięć osób. No to teraz wyobraź sobie ile ludzi właśnie ogląda Machu Picchu. My też sobie wyobrażamy w jakim towarzystwie będziemy oglądać ten cud świata za kilka dni. Pod warunkiem, że przetrwamy kolejne kilometry wchodzenia i schodzenia stromymi drogami. No to próbujemy. Na początek zejście do białej rzeki, Rio Blanco, zatrzymujemy się na dłuższą chwilę przy kolejnych inkaskich tarasach. Przy rzece możemy powiedzieć, że pokonanie 1,5 km w pionie nie jest takie trudne, gorzej nam wychodzi odpieranie ataku meszek. Im niżej tym więcej walki. Na razie nie swędzi tylko widać kropki. Najgorsze chwile będą po 24 godzinach od ataku. Wykorzystujemy czas, który nam pozostał na zdobycie wysokości. Na kilometrowym podejściu doganiamy Francuzów. Taak, Francuzi są wszędzie w Ameryce Południowej. Podróżują solo, dwójkami, z przyjaciółmi i rodzinami, młodzi, średni, starsi. Mamy wrażenie, że stanowią jakieś 80% turystów. Zazdrościmy im takiego podejścia do podróżowania.

Gorąco! Szukam cienia pod brodaczkami
Gorąco! Szukam cienia pod brodaczkami
Wygląda na to, że będzie cień, ale też stromo
Wygląda na to, że będzie cień, ale też stromo
Zawsze jest na czym usiąść
Zawsze jest na czym usiąść

Rozbijamy dziś namiot na innym polu niż się spodziewaliśmy. Znów pojawił się mężczyzna maszerujący z bambusowym kijem, na ostatnim odcinku zachęcał nas, że poprowadzi odpowiednią ścieżką, bo on już tędy szedł i wszystko wie. Kamping trafił się bez jedzenia, na które liczyliśmy, ale za to widok z namiotu najlepszy z możliwych, a obok tylko 3 namioty, francuskie. Wyraźnie mniej ludzi maszeruje w tą stronę. Zajadamy makaron z kostką rosołową na kolację, ubieramy coraz cieplejsze ciuchy. O mało się nie popluliśmy, bo mężczyzną z bambusowym kijem zarzuca na plecy mantę i żegna się z nami. Mówi, że skoro dotarł do ruin w jeden dzień, to w jeden dzień wróci.

Kolejny dzień nie zaskakuje… stroma wspinaczka w górę, ostre zejście w dół. No, może trochę dziwi, że pojawiły się błotniste fragmenty. Ciesze się, że idę tędy w samym środku pory suchej. Mijamy kilka dziur w ziemi, tuneli, z których podobno ciągle wynosi się złoto i srebro. Czyli nie wszystko wywieźli Hiszpanie?

Busem do szlaku Salkantay

Wioska Yanama, gdzie zaczyna się drogą szutrowa jest przygotowana na przyjęcie znacznie większej ilości turystów niż nasza dwójka i tych paru Francuzów, których spotkaliśmy. Jest kilka campingów i domowych restauracyjek. Zatrzymujemy się tam, gdzie najtaniej. Jemy kolację rozmawiając chwilę z córką gospodyni. Po kuchni biega dwadzieścia świnek morskich. Domyślasz się dlaczego biegają właśnie po kuchni? Dla uspokojenia dodam, że nadal nie mamy ochoty sprawdzać czy Inkowie mieli rację odnośnie celu hodowli tych zwierzaków.

Ostatnia przełęcz przed Yanama
Ostatnia przełęcz przed Yanama
Kopalnie złota? srebra? Gdzie ten kruszec? Daleko trzeba iść?
Kopalnie złota? srebra? Gdzie ten kruszec? Daleko trzeba iść?

W Yanamie musieliśmy zostać na noc, mimo, że dotarliśmy tam krótko po południu. Z wioski codziennie ktoś wyjeżdża do miasta, ale trochę się spóźniliśmy. Dodatkowego transportu nie da rady dzisiaj zorganizować, bo właściciel jedynego auta wyjechał rano i jeszcze nie wrócił, a jak wróci to będzie zmęczony. Jakiś busik podobno ma przyjechać po chętnych rano, ale nikt nie zna konkretnej godziny. Dziwimy się i próbujemy odpocząć.

– Jak chcecie jechać to za 15 minut musicie być w busie, załatwiłam, że poczeka! – budzi nas gospodyni. – Coooo? Zbieramy się, ustalamy cenę (trudne zadanie) i w drogę z niedomytymi zębami. Wyjeżdżamy na przełęcz, po drodze bus się dopełnia. Obserwując białe, wysokie szczyty przez okno trochę żałujemy, że ten bus się znalazł, a my nie przeszliśmy tych 20 km piechotą. Dojeżdżamy do Collpapampa. Znowu pojawiają się ludzie. Z każdej strony. Z każdej strony świata. Dotarliśmy do miejsca, gdzie nasz szlak łączy się ze szlakiem Salkantay. Oddychamy głęboko i staramy się spokojnie przyjąć widok kolejnej trzydziestoosobowej grupy. Wszyscy idą w jedną stronę – Machu Picchu. Tłumaczymy sobie, że idąc odpowiednim tempem tłumy będziemy widzieć tylko na postojach. Ten dzień nie jest najciekawszy.

Turyści w natarciu - szlak Salkantay
Turyści w natarciu – szlak Salkantay
Dolina rzeki Santa Teresa
Dolina rzeki Santa Teresa

Spacerujemy w dolinie huczącej rzeki. Jednak im dalej tym więcej różnorodnej roślinności. Wysoka dżungla, ale uwaga, tuż obok ścieżki można sięgnąć po poziomki! Tam gdzie osiedlili się ludzie widać drzewa dające egzotyczne owoce. Najprzyjemniejsze wrażenia mamy po południu. Przy drodze stoi kiosk, gdzie uśmiechnięta kobieta sprzedaje mrożoną kawę. Kawę z własnego ogródka. Dotarliśmy do miejsca, o którym marzyłam przez ostatnie dni. Okolica nazywana jest Ruta del cafe [droga kawy]. Zostajemy na noc w tym wspaniałym miejscu. Zaraz dowiemy się jakie ziarna zbierać i jak je później traktować, żeby cieszyć się wyśmienitym smakiem. Z pomocą właścicielki organicznej farmy wypalam ziarna, żeby przygotować dla nas najlepszy pobudzający napój.

W plecaku ani trochę nie ciąży paczka świeżo palonej kawy. Na następnym podejściu mijamy kilkanaście rodzinnych kawowych farm. Zatrzymujemy się w jednej z ostatnich. Porównujemy smaki, a na zagryzkę dostajemy mięsiste, głęboko zielone awokado. – Weźcie jeszcze dwa owoce, zjecie patrząc na Machu Picchu z Llactapata – zachęca gospodarz.

Zbieranie owoców kawy
Zbieranie owoców kawy
Wypalanie kawy w małych ilościach
Wypalanie kawy w małych ilościach

Bliżej legendy

Ten punkt widokowy oznacza koniec podejść do Machu Picchu. Gdy jesteśmy na Llactapata nie spotykamy już nikogo. Tylko motyle nas zaczepiają. Zaskakuje nas cisza tego miejsca. Niedługo to jednak trwa. Schodzimy do Hidroelectrica, gdzie przy restauracji czeka ponad 100 osób na transport do Cusco. Oni już zobaczyli Machu Picchu. My chcemy dopiero zdobyć bilety do legendarnego miejsca.

Dwugodzinny marsz wzdłuż torów kolejowych… Gdzieś przeczytaliśmy, że jest nawet przyjemny, bo po płaskim. Przede wszystkim jest dla nas nużący. Idziemy z dużą falą ludzi. Co chwilę mijamy kogoś kto uszczęśliwia otoczenie ulubioną, głośną muzyką. Na torach obowiązkowo trzeba zrobić sobie selfie. Usta w dziubek, krótkie spodenki i prężenie się w naturalnych tylko dla fejsbuka pozach. Patrzymy, patrzymy, może się czegoś nauczymy i wrzucimy super fotki na naszego Insta, yeah.

Spacer wzdłuż torów kolejowych do Aguas Calientes
Spacer wzdłuż torów kolejowych do Aguas Calientes

Aguas Calientes (miasteczko pod Machu Picchu) czeka na gringos z otwartymi ramionami, licząc, że ci otworzą portfele. Niczego nie zarezerwowaliśmy przed przybyciem tutaj. Nie chcieliśmy się denerwować czy zdążymy na konkretną datę. W biurze sprzedaży biletów ziewa sprzedawczyni, ale pozwala zapłacić sobie za bilety do ruin Machu Picchu na popołudnie następnego dnia. Szukanie najtańszego hotelu zajmie nam 1,5 godziny, ale dostaniemy prywatny, przyzwoitego standardu pokój. No to wio na gringo jedzenie, pizza na każdym rogu!

Machu Picchu

Całe przedpołudnie odpoczywamy, jemy, spacerujemy po Aguas Calientes. Nakładamy sobie klapki na oczy, gdy ruszamy w kierunku Machu Picchu. Zanim podejdziemy pod bramę wejściową kierujemy się do muzeum. Strażnik pilnujący przejścia nie pozwala nam iść dalej, bo jest jeszcze za wcześnie. Nic nie rozumiemy, bo na bilecie mamy napisane, że od godziny 12 możemy oglądać wystawę, a jest 12:05. Musimy się wykłócać wraz z 10 osobową grupką innych turystów, aż w końcu facet nas przepuszcza. Niezbyt udany początek zwiedzania. Muzeum wciąga nas na pół godziny, jest ładnie przygotowane. Teraz do pokonania jeszcze jeden stromy fragment drogi, który większość przejeżdża drogim autobusem. My wolimy iść, nawet w upale i później przejeść zaoszczędzone pieniądze. Tłum czeka przed toaletą, tłum wysiada z autobusów, tłum czeka na autobus powrotny, tłum czeka przed bramą wejściową. Wśród tłumu przewodnicy oferują swoje usługi. Nie, dziękuję. Nie chcę nic więcej. Brzuch mnie boli.

Jedno z serii typowych zdjęć
Jedno z serii typowych zdjęć
Chwilę przed zachodem słońca tylko Michał patrzy na Machu Picchu
Chwilę przed zachodem słońca tylko Michał patrzy na Machu Picchu

Przekraczamy bramę. Szybko trafiamy w miejsce, które wygląda jak okładka National Geographic. Robimy takie zdjęcie jak miliony turystów, zainstalujemy później Photoshopa, żeby dorobić sobie żółtą ramkę. Zwiedzamy ruiny z przewodnikiem PDF w telefonie. Cieszymy się, że tu dotarliśmy, ale cieszymy się też, że prawdopodobnie nie będziemy musieli tu wracać. Ja kończę swoją przygodę z Machu Picchu wcześniej niż po przepisowych czterech godzinach w obiekcie. Gonię do jedynej toalety, która jest na zewnątrz. Nie zastanawiam się co tym razem mi zaszkodziło. Wiem, że z oprócz widoku jak z pocztówki zapamiętam nowoczesną toaletę, w której spędzam tyle samo czasu co w ruinach. Michał fotografuje zachód słońca, a ja zastanawiam się czy drzwi łazienki zostaną zamknięte w tym samym czasie co brama wejściowa do Machu Picchu.

Czas i miejsce

  • Trekking zaczynaliśmy kilka kilometrów za wioską Cachora, szliśmy do ruin Choquequirao i dalej do doliny rzeki Santa Teresa, następnie do Aguas Calientes i Machu Picchu. Wraz ze zwiedzeniem Machu Picchu zajęło nam to tydzień.
  • Pierwsza połowa sierpnia 2019

Wskazówki

  • Szczegóły dotyczące przygotowania trekkingu i czego można się spodziewać na miejscu znajdziesz w kolejnym wpisie.
Autor

Świetnie się czuje, gdy nie stoi w miejscu. Trekkingi i tułaczki z plecakiem nie są jej obce. Ostatnio chętniej wybiera rower, ale nadal bez gór nie ma dla niej udanego wyjazdu. Jej marzeniem jest bycie dobrym człowiekiem. Bycie lekarzem jest przywilejem, który ułatwia realizować marzenie.

13 komentarzy

  1. Respekt i podziw dla Inków, że byli w stanie zasiedlić tak nieprzystępne miejsca i wykorzystać te strome zbocza, mimo braku naszej dzisiejszej technologii budowlanej, maszyn, etc… (A może właśnie dlatego byli w stanie to zrobić? 😉 ) Poza tym ledwo wczoraj pisałem, że czekam na następne relacje, a tu już RSS świeci że jest coś nowego. Mówisz i masz, no pięknie xD Trzymajcie się tam ciepło 🙂

    • Czy sugerujesz, że dziś do projektu zarządzono by spotkanie raz w tygodniu i nic nie ruszyło by do przodu? Zaskakujące jak mało ciągle wiadomo na temat tych kultur. Cośtam przewodnicy opowiadają, ale to zawsze tylko jedna z wersji 😉

      RSS, wiem, że Ciebie przekonywać nie trzeba, ale gdyby tak jeszcze więcej osób przerzuciło się z social mediów na RSS 😉

      • Najpierw byłby przetarg, potem rozprawa w sądzie, drugi przetarg,itp. A jakby już robota ruszyła, to by się okazało że betoniarka ani koparka tam nie wjedzie 😀

  2. Czesc,
    Dawno Wam nie towarzyszylam w podróży. Miło było wrócić i przeczytac jak fantastycznie spedzacie czas.
    Pozdrawiam gorąco i ściskam

    • No trochę czasu już minęło. Witamy ponownie 😉 Czas bardzo dobrze mija i cieszymy się tutaj z każdego spędzonego dnia. Pozdrawiamy!

  3. Co to za maska na twarzy na jednym ze zdjęć.? Wiatr tego dokonał? Trzymamy kciuki…

  4. Piękne mieliście widoki po drodze do tego cudu świata. Może to te poziomki Cię tak nieładnie załatwiły? Mam nadzieję, że choroba szybko przeszła.
    Wypalanie a potem picie „swojej” kawy musiało być naprawdę niezwykłym doświadczeniem. Ciekawe czy faktycznie była taka dobra jak opisujecie…

    • Może to rzeczywiście wina poziomek.. wcześniej o tym nie pomyślałam, ale to jedna z niewielu rzeczy, których Michał nie jadł…
      A kawa… była lepsza niż opisujemy. Każdy kto idzie w kierunku Machu Picchu i jest fanem kawy powinien rozważyć zwiedzenie jednej z organicznych farm

Napisz komentarz