Cykl: “Miesiąc miodowy na dachu świata” [2/4]
W poprzedniej części dotarliśmy do Namche Bazar. To tutaj spotykają się ludzie wychodzący w górę i schodzący z kilku kierunków. To dość kuriozalna sytuacja, że o najpopularniejszym szlaku trekkingowym w Himalajach Nepalu jest niewiele informacji, szczególnie w polskim internecie. A może słabo szukaliśmy… Zamiast jednej przełęczy zdecydowaliśmy się przejść przez trzy i ten wariant opisać. Ten szlak zostaje w pamięci.
Z Namche mieliśmy wyruszyć wcześnie rano. Trzeba się tutaj jednak wpasować w to na co kuchnia pozwala. Wielokrotnie na wyjeździe mieliśmy wrażenie, że pomimo umówionej godziny nasze śniadanie zaczynało się przygotowywać dopiero gdy pojawialiśmy się w jadalni. No cóż, Nepal, trzeba to przyjąć. Malowniczymi zagajnikami, wzdłuż wąwozu ruszyliśmy w stronę Thame. Ruch nieduży, w zasięgu pół godziny marszu podążały z nami dwie grupy. Zwracaliśmy uwagę na aspekt ruchu na szlaku, ponieważ często ten temat się pojawiał podczas rozmów przed wyjazdem. Warto jechać później i nie ma co się przerażać ilością turystów. Widoki na trekkingu i tak wszystko wynagradzają i tak naprawdę tylko jednego dnia tłok utrudnił nam życie. O tym jednak później.
W Thame wylądowaliśmy w jednej lodgy z trzema innymi grupami z Francji, Belgii i Niemiec. Z tą ostatnią jeszcze przez wiele dni spotykaliśmy się na szlaku. Czuliśmy się dość dziwnie jako dwa rodzynki wśród zorganizowanych grup, ale znad książki mogliśmy spokojnie obserwować jak to wszystko działa. Wieczorem miałem iść na zdjęcia w zachodzącym słońcu. Niebo spowiły jednak gęste chmury i niewiele było widać. Późniejsze obserwacje pozwoliły na wniosek, że do wysokości około 4000 m n.p.m. prawie codziennie popołudniami, wieczorami pojawiały się gęste chmury, a na wyższych wysokościach można fotografować prawie codziennie.
Bardzo często słyszy się, że ktoś nie jedzie w Himalaje, ponieważ wyobraża sobie wielkie trudności związane z trekkingiem przez najwyższe góry świata. Oprócz wysokości, technicznie trekking nie jest trudniejszy niż wejście na Zawrat w Tatrach i przy zachowaniu pewnej pokory jest dostępny dla szerokiego grona fanów gór. Trasa z Thame do Lumde to już naprawdę spacer jak w Beskidach. Tylko tutaj, przekraczamy wysokość 4000 metrów i może dlatego patrząc na mapę jest to trochę paraliżujące.
Warunki w Lumde są już trochę bardziej spartańskie, ale uśmiechnięta twarz gospodarza sprawia, że wcale tego nie zauważamy. Dopiero później mając więcej czasu dostrzegamy drobne niuanse, o których nie wypada wspominać w plecakowym gronie. Najważniejsze, że w jadalni jest ciepło i sympatycznie. Znaleźliśmy tutaj również jeden z numerów polskiego magazynu NPM. Ponownie zostaliśmy na dwa dni przerwy. Z Lumde na przełęcz Renjo La czekało nas 1100 metrów przewyższenia i wejście na wysokość 5360 metrów. Konieczność aklimatyzacji była w tym momencie rzeczą dla nas oczywistą. Jednego przedpołudnia wyszliśmy na lekko szlakiem 600 metrów w górę w stronę jeziorek patrząc na piękne góry wokół. Podobnie zrobili Ukraińcy, z którymi spotykaliśmy się aż do Gorak Shep. Na koniec postój, batonik i można iść w dół. Na dole zdziwiliśmy się, że w porze kolacji nie spotkaliśmy francuskiej grupy z którą mijaliśmy się w ostatnich dwóch dniach idąc z dołu. Okazało się, że poszli już rankiem do Gokyo. Byliśmy trochę zaskoczeni, ponieważ grupa emerytów wykręciła trasę bez dodatkowej aklimatyzacji. Wprawdzie szli na lekko, ale mimo wszystko zdziwiło nas to podejście niezgodne ze wszystkim co czytaliśmy o aklimatyzacji i zdrowiu w górach.
Renjo La
Na przełęcz Renjo La szło się świetnie… przez pierwsze 600 metrów… czyli mniej więcej tyle ile zrobiliśmy dzień wcześniej. Później przypominało nam się co kilka kroków na jakiej jesteśmy wysokości. Zmęczenie. Dziwne zmęczenie, które pojawiało się po kolejnych fragmentach podejścia, ale mijało prawie natychmiast po króciutkiej przerwie na wyrównanie oddechu. Może plecak był za ciężki, ale dziś wolę nazywać to aktywną aklimatyzacją. Przełęcz się nie przybliżała, ale nie ma sensu opisywać jak się robi 1100 metrów w pionie na tej wysokości. Każdy do tego podchodzi indywidualnie i inaczej przechodzi aklimatyzację. Wydaje nam się, że trzeba zrobić to co możliwe by wyżej czuć się lepiej. Mijając uśmiechniętych ludzi, którzy schodzili już w dół w końcu po kilkudziesięciu postojach dotarliśmy na przełęcz. Zmęczenie od razu minęło. Widziałem, że Gosia jest blisko, zrzuciłem plecak w bezpiecznym miejscu, i usiadłem na delikatnie odosobnionym miejscu. Spojrzałem jeszcze raz na Everest i się rozpłakałem. Takie proste emocje, po które musiałem pojechać na koniec świata. Everest był na wyciągnięcie ręki, kolejne marzenie się spełniło.
Po chwili przyszedł czas na zdjęcia i dyskusja na temat widocznej panoramy. Na przełęczy byliśmy kilkadziesiąt minut i ciężko było się ruszyć w dół sprzed tak pięknego widoku. Herbatka przeciągała się w nieskończoność, ale w końcu plecak trzeba było narzucić i ruszyć. Wioska Gokyo jest położona w naprawdę malowniczym miejscu nad jeziorem i w zasadzie można by tu przyjechać na wakacje. Delikatnym problemem może być jednak chłód, na leżaku długo nie wytrzymasz, a ewentualna kąpiel będzie możliwa gdy woda odmarznie około godziny 14. Zatrzymaliśmy się w fajnej lodgy, z fantastycznym widokiem na jezioro…. i góry. Zresztą w Gokyo z każdego miejsca jest fajny widok.
Jest tutaj obowiązkowy punkt programu. To wycieczka na pobliski szczyt Gokyo Ri. To tak naprawdę taki kopiec o “zerowej” trudności technicznej, ale wysokość trzeba zrobić. Z Gokyo Ri jest podobno najlepszy widok na Everest jaki można spotkać na trekkingu. Potwierdzamy, zachód słońca w tym miejscu jest niesamowity. Można stać i tylko patrzeć. My byliśmy tak pozytywnie nastawieni do tej atrakcji, że rozważaliśmy zostać dzień dłużej gdyby widok na Gokyo się nie udał. Było jednak pięknie i zaczęliśmy schodzić sporo po zachodzie słońca. Zresztą Everest po zmierzchu w niebieskiej poświacie jest owiany dodatkową tajemnicą.
Z Gokyo można jeszcze ruszyć w stronę bazy pod Cho Oyu. To w sumie o to chodzi, że na tym trekkingu idziemy szlakami i zatrzymujemy w miejscach, przez które podążają himalaiści w drodze na najwyższe szczyty świata. Wycieczkę w stronę bazy zrobiliśmy i polecamy przejść się tym szlakiem. Perspektywa spojrzenia na samo Cho Oyu oraz Everest znów jest inna w tym miejscu. Po południu tego samego dnia przeszliśmy przez lodowiec Ngozumba do Dragnag. Trasa jest wyznaczona kopczykami i bardzo kręta w górę i w dół. Na pewno trzeba wybrać się na trasę odpowiednio wcześnie by przejść ten szlak przed zmierzchem.
Cho La
Dragnag to mała osada wciśnięta praktycznie w żleb prowadzący w stronę przełęczy. Szlaku kolejnego dnia nie musieliśmy szukać. Co nie znaczy, że po dwóch godzinach się nie zgubiliśmy. Wyszliśmy dość wcześnie i dość szybko pokonaliśmy pierwszy etap wspinaczki. Gdy tylko oświetliło nas słońce mogliśmy zatrzymać się na przekąskę. Nikogo nie było w okolicy. Ludzi na przełęczy też nie było widać, za wcześnie. Na obniżeniu był znak wskazujący by skręcić lekko w lewo. Wydeptaną ścieżką ruszyliśmy w stronę zwizualizowanej przełęczy. Po 40 minutach zrozumieliśmy, że coś jest nie tak. Po chwili byliśmy już pewni. Z jednej z przełęczy zaczęli schodzić pierwsi turyści. To była inna przełęcz niż wcześniej nam się wydawało. Zrobiliśmy kawał nikomu niepotrzebnej roboty i “o mały włos” bylibyśmy w Tybecie. Z podkulonym ogonem trawersowaliśmy drogę do właściwego szlaku. Wspinaczka rozpoczęła się ponownie, niestety już czuliśmy pierwsze zmęczenie. Mimo wszystko poszło znacznie łatwiej niż z poprzednią przełęczą.
W internecie można znaleźć różne opinie dotyczące tego, która przełęcz jest najładniejsza. Widok z Cho La nas akurat nie urzekł, ale wystarczyło zejść dalej. Kilka metrów niżej… i tam czekał widok na najpiękniejszą w naszej opinii dolinę tego trekkingu. Przepiękne miejsce, ogromne wypłaszczenie, pośrodku którego kilka budynków, nasze miejsce na nocleg. Spacer doliną dawał dużo radości pomimo całodniowego zmęczenia. Gosia szybko znalazła przyjemną miejscówkę i skombinowała wiadro gorącej wody, w którym wykąpaliśmy się oboje. Długo nie usiedziałem przy termosie w kuchni. Promienie zachodzącego słońca zaczęły oświetlać Ama Dablam. Na zewnątrz spędziłem godzinę wyczekując na kolejne dziury w chmurach i okazję do sfotografowania tej pięknej góry.
Nic nie wskazywało na to, że tego dnia nie dotrzemy do Gorak Shep. Po półgodzinym marszu byłem marudny i słaby. Trasa biegła po płaskim, a ja byłem zmęczony jak po wyczerpującym dniu. W Lobuche czułem wyraźnie, że gorączkuję. Odpuściliśmy. Kupiliśmy sobie kawę i ciastko na poprawę humoru i poszedłem spać do pokoju. Dopiero wieczorem zwlokłem się na kolację. Rano było już lepiej. Normalnym tempem dotarliśmy do Gorak Shep. Obiad, przepakowanie plecaka, możemy iść na kolejny punkt widokowy.
W Gorak Shep przez suchą płaską powierzchnię, dno jeziora, zmierzamy na szlak na Kala Patthar. To najwyższy punkt na trekkingu. Podobnie jak w trakcie wcześniejszego wyjścia na Gokyo Ri, tu też nie ma żadnych trudności technicznych. Znów wybraliśmy opcję oglądania Everestu w promieniach zachodzącego słońca. Bardzo dużo wycieczek ma w programie wyjścia na punkty widokowe na wschód słońca. Fotograficznie wydawało mi się mniej ciekawe, ponieważ słońce wychodzące znad Everestu świeciłoby prosto w aparat utrudniając ustawienie dobrej ekspozycji. Trzeba sobie też zdawać sprawę, że rano jest naprawdę zimno.
Kolejnego dnia wybraliśmy się do bazy pod Everestem. Już dzień wcześniej nowo poznani znajomi z Polski poinformowali nas, że nie znajdziemy tam już żadnych namiotów. Tego można było się spodziewać, przyjechaliśmy na koniec sezonu. Wprawdzie z samej bazy już Everestu nie widać, ale jeśli doszliśmy tak daleko, to stwierdziliśmy, że warto usiąść w miejscu skąd ruszają śmiałkowie na Dach Świata. Bliżej już podejść nie można, a tutaj patrzymy na lodowiec Khumbu, jeden z bardziej niebezpiecznych momentów podczas wysokogórskiej wspinaczki. Oprócz trudności technicznych należy pamiętać, że odcinek ten jest pokonywany przez wspinaczy wielokrotnie podczas wyjść do kolejnych obozów.
Gorak Shep to najbardziej surowe miejsce podczas całego trekkingu. Znajdują się tutaj ograniczone zasoby wody, a toaleta w naszej lodgy była czynna tylko w nocy. Chętnie jednak korzystaliśmy z tej na zewnątrz… Ruszyliśmy w drogę powrotną tą samą drogą, powoli żegnając się z najwyższą górą świata. Mieliśmy ją jeszcze zobaczyć ze znacznie niższej wysokości. W Lobuche zastała nas przykra niespodzianka. Rezerwacja zrobiona osobiście dzień wcześniej, która miała na nas czekać jeszcze dwie godziny została wypowiedziana przez recepcję. Powodem było prawdopodobnie przyjście dużej grupy. Zostaliśmy przekierowani do najgorszej lodgy na szlaku, ale za to poznaliśmy fajną grupę z Katowic, którą spotkaliśmy jeszcze kilkakrotnie.
Kongma La
Przed świtem wyruszyliśmy na przełęcz Kongma La. Pierwszy raz zimno dokuczyło tak bardzo, że musieliśmy się zatrzymać i ubrać wszystkie warstwy rękawiczek i ciepłej odzieży. Gosia nie wytrzymała psychicznie i przetestowała ogrzewacze chemiczne do rąk. Wystarczyło przejść godzinę przez lodowiec i już było znacznie cieplej, już się rozbieraliśmy. Podejście na przełęcz wspominamy bardzo dobrze. Byliśmy już dobrze zaaklimatyzowani i potrzebowaliśmy po prostu czasu by pojawić się u góry. Sił już nie brakowało. Widok z przełęczy jest bardzo ładny. Ogłaszam go numerem dwa na szlaku Trzech Przełęczy. Po lewej stronie widzieliśmy Makalu, a po prawej Ama Dablam. Poniżej znajdowało się kilka jeziorek i pojedyncze namioty jednej z baz. Droga w stronę Chukhung powoli się obniżała.
—
Jest to druga z czterech części relacji w cyklu “Miesiąc miodowy na dachu świata”. Zapraszamy do przeczytania pozostałych części opisujących trekking u podnóża Mount Everestu oraz obejrzenia galerii zdjęć.
- Pierwsza – Nepal – Miesiąc miodowy na dachu świata – Prolog
- Trzecia – Everest Trek – Magnetyzm Ama Dablam
- Czwarta – Nepal – Pokhara i Kathmandu
8 komentarzy
Wow, zdjęcie „Mount Everest i „koledzy w ogniu”” konkret!
Dzięki wielkie za słowo uznania;) Mieliśmy trochę szczęście do pogody, która zmieniła się podczas wejścia kilkukrotnie.
Przyznam, że już kilka miesięcy przed wyjazdem myślałem by zrobić w tym miejscu zdjęcie.
Cześć!
Dzięki wielkie za nepalskie wpisy, pochłaniam je teraz wszystkie 🙂 Mam pytanie jak oceniasz trudność tych przełęczy – tak konkretnie? Tzn. umiejętności/sprzęt potrzebny do przejścia lodowców, ilość śniegu na trasie (czy w ogóle?) oraz trudności techniczne. Zastanawiam się, czy brać raki i cokolwiek więcej ze sprżętu? Nigdzie nie mogę znaleźć wprost informacji o tym na tę część szlaku. Dzięki!
Przy dobrych warunkach pogodowych jedyną trudnością techniczną jest wysokość. Aklimatyzuj się na spokojnie. Nie ma na szlaku niczego więcej co można spotkać w polskich Tatrach i to na szlakach łatwiejszych niż te z łańcuchami. Bardzo przydają się kijki, to na pewno. Tam się po prostu idzie, pamiętam może 1-2 miejsca gdzie trzeba było przykucnąć i zsunąć się z większego kamienia.
My mieliśmy raki, ale nie użyliśmy ich ani razu. 100m lodu pokonaliśmy ostrożnie bokiem. Nie zawsze jednak tak musi być. Jeśli masz raki, zabierz. Jeśli dopiero masz kupić, to w Polsce można dostać raczki pod piętę. W Nepalu też sprzedają za grosze takie gumowe ramki z łańcuchem pod butem. Też może być.
I teraz co do pogody i dlaczego mówię o dobrej pogodzie. Bywają takie sezony, że przełęczy nie da się przekroczyć, bo zalega śnieg. Wtedy nikt tam nie idzie. Mam jednak nadzieję, że nie jedziesz świeżo po opadach i będzie super 😉
Pozdrawiamy z Ameryki Południowej. W razie czego pytaj, ale możemy mieć obsuwę kilka dni. Cieszę się, że wpisy się przydają;)
Dzięki za odpowiedź!
Pooglądałam jeszcze trochę filmików na yt i faktycznie pokrywa się z tym co piszesz. Raki mam, ale nie wiem, czy jest sens dźwigać 😉 Może po prostu w razie czego kupię coś na miejscu. Jadę w listopadzie, mam nadzieję, że pogoda dopisze. Jeśli nie, to zmodyfikuję trasę 🙂
Przecież starałem się napisać wszystko według najlepszej wiedzy 😉
Możesz dopytać w agencjach w Katmandu o aktualne warunki. W listopadzie powinno być OK, chyba że monsun przyjdzie wcześniej. Takie gumowe raczki z małymi kołami możesz na pewno kupić w Katmandu, Namche Bazar a widzieliśmy też w jednym schronisku przed przełęczą. Oczywiście cena rośnie;) Mapę i pamiątki też kupuj dopiero w Katmandu.
No i wszystkiego dobrego w Himalajach i daj znać jak wrócisz 😉
Piekne zdjecia i bardzo przydatne informacje! Troche sie juz mniej boje, wyprawa w listopadzie. Pozdrawiam.. Magda
Bardzo się cieszymy, że wpisy pomogły. Na pewno będzie super. Daj znać jak wrócisz jak było 😉