Jest gorący, sobotni grudniowy poranek w 2015 roku. W Chimbote w północnym Peru odbywa się uroczysta msza święta. Podczas jej trwania na ołtarze zostają wyniesieni Ojcowie Michał i Zbigniew, franciszkanie posługujący w Peru do początku sierpnia 1991 roku.
Po trzech godzinach podróży z Huaraz wytaczamy się z autobusu na głównym placu w Pariacoto. Kierowca chyba minął się z powołaniem, albo ktoś nakleił mu na kierownicę logo Lamborghini i on uwierzył. Dolegliwości jak przy chorobie lokomocyjnej dosięgły mnie pierwszy raz w życiu. Teraz rozumiem dlaczego jedna z pasażerek za żadne skarby nie chciała usiąść z tyłu autobusu trzymając się kurczowo siedzenia przeznaczonego dla pilota. Świeże powietrze przywraca nas do formy i ruszamy w kierunku kościoła.
Drzwi otwiera nam brat Bogdan. Zanim opowiemy dlaczego bez zapowiedzi zawracamy im głowę, każe nam postawić plecaki pod ścianą kuchni i zaprasza nas do stołu. W końcu jest pora almuerzo [obiadu], więc na całą resztę będzie czas później. Tłumaczymy się z pozostawienia rowerów w Huaraz i skorzystania z transportu publicznego. Zapowiedzieć też chcieliśmy się wcześniej, ale nie umieliśmy znaleźć kontaktu do klasztoru w Pariacoto. To wszystko nie jest teraz ważne, atmosfera od początku jest wesoła i bardzo otwarta. Brat Bogdan tylko trochę żałuje, że jednak nie mamy ze sobą tych rowerów, bo nie ma z kim wybrać się na wycieczkę po okolicy. Zamiast tego oprowadza nas po klasztorze, kościele i ulicach Pariacoto, gdzie zakon franciszkanów opiekuje się m.in. szkołą wyrównawczą.
Historia Pariacoto
Dwadzieścia osiem lat temu po Pariacoto oprowadzałby nas może Ojciec Michał lub Zbigniew. To za sprawą ich świadectwa i posługi o tym małym miasteczku zrobiło się bardzo głośno w Peru i na Świecie. Ojcowie Jarosław Wysoczański, Michał Tomaszek i Zbigniew Strzałkowski wraz z bratem Grzegorzem Brożyną dostali w Pariacoto zadanie rozwinięcia parafii. W 1988 wioskę ze światem łączyła jedna linia telefoniczna i szutrowa droga. Warunki od początku wydawały się trudne, ale dziś można usłyszeć, że Polakom udało się w tej rzeczywistości dużo dobrego zdziałać.
Jak w bajce dla dzieci w Pariacoto występowało dobro i zło. W okolicznych górach działali bojownicy Świetlistego Szlaku. Ta organizacja terrorystyczna o ideologii maoistycznej ma swoje początki na uniwersytecie w Ayacucho, gdzie pracował jej założyciel, profesor filozofii Abimael Guzmán. Bojownicy czasem schodzili do miasteczka, by zebrać haracz od mieszkańców lub zabrać w góry chłopców, którzy mieli predyspozycje zostania „dobrymi” bojownikami. Wioska żyła w strachu.
Trudno dziś wskazać jeden powód, dla którego 9 sierpnia 1991 bojownicy pojawili się w nocy w Pariacoto. Na pewno nauka miłości i przebaczenia głoszona przez kościół oraz pomoc humanitarna nie była po drodze bojownikom Świetlistego Szlaku. Głód i komunistyczne hasła były bardzo dobrym narzędziem represji i nawoływania do rewolucji. Polscy franciszkanie byli przeszkodą. Tej nocy Ojciec Jarosław przebywał na wakacjach w Polsce, a brat Grzegorz wypełniał administracyjne obowiązki w Limie. W klasztorze przebywali tylko Ojcowie Michał i Zbigniew. Łomot do drzwi w środku nocy nie przepowiadał niczego dobrego.
Damy świadectwo prawdzie
— o. Zbigniew
Mieszkańcy wioski obserwowali światła odjeżdżających samochodów. Na moście z samochodu została wyrzucona siostra zakonna, która wcześniej uparła sie, żeby towarzyszyć pojmanym ojcom. Most podpalono, samochody skierowały się w stronę Pueblo Viejo (Starej wioski). Wioska znajduje się dwadzieścia minut spaceru w górę od Pariacoto. Tam samochody na chwilę się zatrzymały, a później pojechały dalej w górę gdzie bojownicy podpalili samochody. Mieszkańcy dotarli do Pueblo Viejo i w ciemnościach szukali porwanych. Na jednej z uliczek potknęli się. Obok siebie leżały w krwi ciała o. Michała, o. Zbigniewa i alcalde [sołtysa] Pariacoto. Wszyscy zginęli od strzału w tył głowy. Słyszane wcześniej w Pariacoto dźwięki oznaczały egzekucję.
W ten sposób umierają pupilkowie imperializmu
— tekst w języku hiszpańskim pozostawiony na ciele o. Zbigniewa
Pariacoto dwadzieścia osiem lat później
W godzinach popołudniowych gawędzimy z panem Grzegorzem popijając kawę i przegryzając ciastkiem. Tak, tym samym Grzegorzem, który kilkadziesiąt lat temu uniknął śmierci z rąk bandytów. Opowiada nam różne historie z tamtych czasów, ale też te bliższe wspomnienia z Pariacoto. Słuchamy uważnie. Pan Grzegorz jest jedyną osobą spotkaną w Pariacoto, która żyła z zamordowanymi Michałem i Zbigniewem. Jak sam mówi, wystarczyłoby, żeby terroryści zdecydowali się przyjść tydzień później, a męczenników z klasztoru byłoby czterech. Dziś Pan Grzegorz wykonuje witraże, które można oglądać w odnowionym kościele w Pariacoto. Na stole rozłożone jest kilka ostatnich sztuk, które za niedługo wypełnią dziury w ścianach.
Gotowym witrażom idziemy się przyjrzeć podczas wieczornej Mszy Św, a po niej spotykamy się z całą drużyną zakonników na kolacji. Oprócz brata Bogdana z pracy w terenie wrócili ojcowie Stanisław, Rafał i Andrzej. O. Stanisław jest w Pariacoto najdłużej, także znał Michała i Zbigniewa. W tamtych czasach pełnił posługę w Boliwii. W Pariacoto mieszka już czternaście lat. Ojcowie chętnie odpowiadają na nasze pytania, ale też chcą się dowiedzieć czegoś od nas. Dla nas najciekawsze jest jednak to, czego możemy się dowiedzieć z życia misyjnego. Parafia Pariacoto jest bardzo duża. Rozciąga się na trzy tysiące metrów w pionie i w zasadzie gdzie się nie spojrzeć wokół to tereny posługi księży z Pariacoto. Proboszcz Rafał jest umówiony na spotkanie kolejnego dnia. Skoro jesteśmy na miejscu, decyduje się nas zabrać w teren.
Cud
W porze obiadowej wsiadamy do Toyoty Hillux. Na moich kolanach ląduje tort, a tym samym bardzo odpowiedzialne zadanie. Ten tort mamy dostarczyć w całości do jednej z wiosek w sąsiedniej dolinie. Po kilkuset metrach asfaltu Toyota zaczyna frunąć nad dziurami szutrowej drogi. To nie jest wycieczka krajoznawcza. W takim tempie pracuje się na misji, a nasz kierowca prowadzi jak zawodowiec. Po około dwudziestu minutach nurkujemy w bok na jednym z rozjazdów i proboszcz zaciąga hamulce. Dojechaliśmy. Tort chyba też.
– Osiem lat temu lekarze w Limie przeprowadzili operacje usunięcia guza mózgu u Pilar. Niestety leczenie nie zakończyło się pełnym sukcesem i dziewczyna została sparaliżowana i odesłana do domu. Miała umrzeć w spokoju wśród rodziny. Pilar była jednak uparta i bardzo silna. Mijały miesiące i cały czas trzymała się przy życiu. W końcu do jej pokoju wprowadzono kaczki, by mogła się nimi zajmować. Wcześniej kochała to robić. Ona do nich mówiła, a w zasadzie jęczała, bo mowę straciła w wyniku choroby. Przyjeżdżałem tutaj z odwiedzinami i namaszczeniem chorych. To co się tu wydarzyło nazywam terapią kaczkową. Tak sobie rozmawiała z tymi kaczkami, starała się nimi zajmować, że wyzdrowiała. Rok temu Pilar wstała z wózka i zaczęła mówić. Widzicie jak wygląda dzisiaj. To wszystko wydarzyło się w tych trudnych warunkach, żadnej specjalistycznej rehabilitacji – o. Rafał opowiada nam historię niewytłumaczalnego wyzdrowienia jak coś normalnego.
Kapliczka
Po południu idziemy na kilkudziesięciominutowy spacer. Wybraliśmy się do Pueblo Viejo, by zobaczyć miejsce, w którym zostali zamordowani misjonarze. Stajemy tam, gdzie nastąpił tragiczny zwrot historii, która ściągnęła nas do Pariacoto. Czy męczennicy pokonali Czerwonego Smoka? Chyba nie, w krajach Ameryki Południowej czerwone gwiazdy lśnią do dziś od Wenezueli po Chile. Ludzie nadal oficjalnie są mamieni pięknie brzmiącymi słowami równości, a jeśli coś sprawia tej polityce problem, to jest to wspólny wróg – imperialistyczne państwo Stany Zjednoczone i sojusznicy. Jak opowiedział nam pan Grzegorz, bracia wypełnili swoją misję. Ludzie ich kochali i dali wyraz wielkiego sprzeciwu po tym co się stało. Wiedzieli, że stracili prawdziwych towarzyszy, którzy stali zawsze po ich stronie. Po koniecznej przerwie po śmierci ojców misja do Pariacoto wróciła i działa do dziś.
Przez głowę przechodzą różne refleksje. Jesteśmy pod wielkim wrażeniem życia misyjnego. Podczas swojej podróży mieliśmy okazję zobaczyć wiele takich miejsc i w każdym uczyliśmy się czegoś nowego o tej formie służby. Nie wiem, z czym Tobie kojarzy się misja katolicka, ale krótko mówiąc, nie jest to ksiądz na wakacjach. Misja ma tu kilka znaczeń. Oprócz tego typowo chrześcijańskiego zapisanego w Piśmie Świętym, udzielania sakramentów, mamy też aspekt przygodowy. Jedziesz w dane miejsce świata, uczysz się języka, kultury, problemów społeczności i wnikasz w zastany układ zależności. Rozwiązując te łamigłówki i jeszcze wiele, o których nie mamy pojęcia, wypełniasz swoją misję, dajesz społeczności co tylko możesz.
Mieliśmy dużo szczęścia przyjeżdżając teraz do Pariacoto. Kiedy ukaże się ten tekst, na miejscu nie będzie już o. Stanisława, być może zakończy swoją pracę także pan Grzegorz. To oni jedyni pamiętali męczenników i mogli nam coś opowiedzieć. Szczęśliwie wyjeżdżamy z Pariacoto z zebranymi opowieściami i będziemy się z Tobą nimi dzielić.
Film dokumentalny Telewizji Kraków nakręcony pięć lat po morderstwie
Peru było zszokowane. Wiadomości poświęciły półgodziny na temat morderstwa i mszy pogrzebowej w Pariacoto
Wskazówki
- W celu skontaktowania się z jedną z misji franciszkańskich możesz skontaktować się z ich sekretariatem – Sekretariat Misyjny Franciszkanów (OFMConv)
Czas i miejsce
- Pariacoto odwiedziliśmy w połowie października 2019 roku.
- Mapa Google z Pariacoto w Peru.
10 komentarzy
dzięki za tę relację. Wśród tylu cudów natury, które spotykacie w Waszej podróży, spotkaliście tym razem z cudem poświęcenia się dla innych
To jeszcze nie koniec naszej wypowiedzi na ten temat. Mamy kilka materiałów muszą jednak poczekać na nasze okna czasowe.
Tak czy inaczej jesteśmy pod wrażeniem misji w Ameryce Południowej.
Niektóre zdarzenia, ludzie przy bliższym poznaniu okazują się zupełnie inne. Mają inny sens, inną dramaturgię. Życie nie przestaje zaskakiwać, na nowo uczyć. Powodzenia 🙂
Ameryka Południowa uczy nas cały czas. Pytanie tylko ile z tego będzie można później wykorzystać.
Mi się misje trochę kojarzyły z wakacjami. Teraz wiem już że to wcale nie zabawa, przynajmniej nie zawsze. Poświęcenie siebie i swojego czasu w tak dobrej sprawie zasługuje na szacunek i wdzięczność.
Wcale się nie dziwię, że tak kojarzyły Ci się misję. Duża część polskich księży tak myśli, choć mają okazję by kolegę z roku po prostu podczas wakacji przepytać i zaprosić do siebie.
Misja misji nierówna czynników jest bardzo wiele. Czasem jest trudna fizycznie a czasem psychicznie. Wakacji jeszcze nie widzieliśmy 😉
Znam historię o.francuszkanów Michała i Zbigniewa, mam zaszczyt znać osobiście rodzinę o. Michała, 10 lat mieszkałam w Łękawicy koło Żywca, skąd pochodzi o. Michał . Czytam i oglądam wiele wiadomości o Pariacoto i błogosławionych…. Ten tekst też przeczytałam z przyjemnością. Nie rozumiem tylko tych 18 lat temu-w tekście dwa razy( 2019-1991=28 lat). Pozdrawiam. Lubomira
Bardzo dziękujemy za odwiedziny i zaznajomienie się z tym artykułem. Dziękujemy też za zauważenie tego oczywistego błędu. Trudno nam wyjaśnić jak do niego doszło, chyba zasugerowaliśmy się innymi faktami zebranymi w Pariacoto. Co ciekawe koło tej nieścisłości przeszło już wiele par oczu, ale może ta sprawa nadal wydaje się tak niedawna, że nikt nie zauważył nieścisłości.
W Pariacoto zebraliśmy jeszcze trzy wywiady, więc za jakiś czas i one pojawią się na naszym blogu. Na razie zapraszamy jednak do tekstów związanych z naszą wyprawą.
Czytałem gdzieś jakiś artykuł o ojcach Michale i Zbigniewie, jakieś kilkanaście miesięcy temu, kiedy Wy przez Patagonię zmierzaliście na południe. Zastanawiałem się wtedy przez chwilę czy odwiedzicie Pariacoto gdyby przypadkiem Peru było Wam po drodze powrotnej… Jak widać było 🙂 Dzięki za relację i pozdrawiam!
Informacje o męczennikach może kiedyś minęły nam w Polsce. Przypomniano nam o nich z pierwszej ręki w Paragwaju. Pojawiła się nazwa, ale kto mógł wtedy wiedzieć, będziemy w Peru 😉 Ponad rok zajęło by temat wrócił.