Z tytułu można się domyśleć, że tematem tego wpisu będzie biografia. O tym, że zostanie zrealizowana w formie filmu opowiem Ci już za chwilę. Nazwisko Piotra Strzeżysza wśród polskich rowerowych freaków stanowi żywą ikonę podróży rowerowych. Brak znajomości tej osoby może być w pewnych przypadkach przyczyną utraty porozumienia. Jeśli nie znasz Piotrka, to tym bardziej zapraszam do dalszej lektury. Okazja jest jednorazowa.
Siedzę na poduszkach na szerokiej ławce przy drewnianym stole o nieregularnym kształcie. Pomieszczenie jest przestronne, jasne. Z jednej strony część kuchenna, z drugiej wielkie okna. Za szybami z każdej strony góry.
Wyjeżdżając z Futaleufú żałowaliśmy, że nie mogliśmy sobie tam pozwolić na jeden dzień odpoczynku. Wygoniła nas niekorzystna prognoza pogody. Położenie Esquel szybko jednak zamazało w naszej pamięci ten żal. Miasto było znacznie większe, ale do gór było tutaj jednakowo blisko. Już przejście kilku przecznic przypomniało nam, że to nie tylko normalne miejsce życia tysięcy ludzi, ale też znany ośrodek narciarski. Na szczęście sezon niedawno się skończył, więc nie musieliśmy rozważać wydania pieniędzy na wypożyczenie nart. Zresztą gdzie ja bym tutaj znalazł skorupę na swoją stopę.
Jest kilka minut po siódmej rano. Mimo zmęczenia jest nam ciepło. Wysiadamy z nocnego autobusu, rowery zostały 700 km dalej. Od Oceanu Atlantyckiego dzieli nas kilometr w linii prostej. Wydłużamy spacer w poszukiwaniu kawy. Docieramy do brzegu i wypatrujemy tego po co tu przyjechaliśmy. Jest! Możemy już wracać!
Nie wyjechaliśmy z Polski, a już jednym z poruszanych tematów był kryzys finansowy w Argentynie. Temat nie schodził z afisza także w Boliwii i Paragwaju. O co w tym wszystkim chodzi staraliśmy się dowiedzieć od początku. W końcu sami mieliśmy wziąć udział w tej grze.
Pierwsze tygodnie w Chile dawały nam jeszcze możliwość pewnego manewru i wyboru trasy, którą chcielibyśmy się poruszać na południe. Ta dowolność miała się już niedługo skończyć i nieuchronnie, jak w lejku mieliśmy trafić na drogę numer 7. Pejoratywne znaczenie braku wyboru jest w tym wypadku nie na miejscu.
Dojechaliśmy do miejscowości Cochamó w Chile. Nazwa jak każda inna. Słyszeliśmy już jednak o tym miejscu wcześniej. Jeśli marzysz o trekkingu w Parku Narodowym Yosemite w USA, ale akurat znajdujesz się w tej drugiej Ameryce, to Cochamó jest dobrym miejscem na realizację marzeń.
W paszporcie pojawiła się nowa pieczątka. Przepustka do poznania nowego kraju, ludzi i kultury. Procedury mogą czasem być uciążliwe, ale wyraźnie przypominają, że kraje jednego języka są jednak różne.
Kilka miesięcy temu nauczyłam się pierwszego zdania po hiszpańsku. Potem nabraliśmy z Michałem rozpędu i staraliśmy się wkuć jak najwięcej słów przed naszym wyjazdem do Ameryki Południowej. Gdybyśmy nie znali w ogóle języka, pozostałby uniwersalny system porozumiewania się. Nadal z niego korzystamy.
Przejeżdżamy przez most nad rzeką Barrancas. Na drugim brzegu jest tylko duży posterunek policji, opuszczona stacja benzynowa i połamana konstrukcja dużego billboardu. Betonowy filar informuje nas, że wjechaliśmy do Patagonii. Teraz mamy już na to namacalny dowód.