Wsiadamy do autobusu pełnego turystów wracających z Parku Torres del Paine do Puerto Natales. Jeszcze raz patrzymy przez szybę na stojące w oddali wieże. Mamy już ustalone warunki powrotu w to miejsce. Teraz jednak gdzie indziej skierowane są nasze myśli. – Zjadłbym trzy bułki z serem, pomidorem i najtańszą szynka. Pamiętasz, do której była kuchnia w hostelu? A market będzie otwarty? – pytam starając się przypomnieć tablicę ogłoszeń. – Na pewno czekają na turystów – odpowiada Gosia. Wbiegamy do marketu o 21:45, w hostelu jemy już spokojniej.
Po ponad trzech miesiącach od pokonania stresującego procesu rezerwacji, udało się przejść trekking w wersji „O” w Torres del Paine. Dopiero teraz czujemy, że zakończyliśmy pewien etap podróży. Znów nie jesteśmy związani żadną datą, znów jesteśmy wolni. A trekking podsumowujemy dwoma słowami: „warto” i „ała”. To pierwsze, bo szlak robi wrażenie, a my mieliśmy szczęście do pogody. Widzieliśmy dużo, choć wizytę na wschód słońca pod wieżami musimy umówić w innym terminie. To drugie, bo po wędrówce czujemy się gotowi na masaż co najmniej godzinny. Można skwitować słowem „starość”, ale my nie mamy na nią teraz czasu. Wypoczywamy i obiecujemy sobie zwrócić większą uwagę na regenerację przed długimi trekkingami.
Entuzjazm
Od trzech godzin krąży między naszą trójką mate. W końcu wszyscy zgłodnieliśmy i jest okazja, by osunąć się na fotel. Rozmowa z Ricardo, naszym gospodarzem, jednak nie ustaje. Dopiero późny chłodny wieczór rozdziela nas do łóżek. Dom Ricardo ma przepiękny widok na Puerto Natales, zatokę i okoliczne góry. Brak podłączenia gazowego nie pozwala jednak skutecznie ogrzać dużej powierzchni.
Przy śniadaniu kontynuujemy rozmowę. Wypytujemy o trekkingi w Torres del Paine i okolicznych górach. Ricardo jest wojskowym, szkoli żołnierzy w tych terenach i zna je od środka. Choć i on wskazuje nam jeszcze szczyty, na które zamierza się wspiąć. – Mam zamiar skompletować wszystkie, które widzę z okien – śmieje się. Trochę tego jest…
Podziwiam Was i chciałem poznać. To jest normalne co robicie, choć nie jest powszechne.
Łatwo nam się wspólnie rozmawia. Zgadzamy się w wielu kwestiach, ale nie działa między nami mechanizm znany z serwisów społecznościowych. Nie jest nam dobrze, bo myślimy tak samo. To entuzjazm Ricardo, on jest w tym miejscu naszym przewodnikiem i nauczycielem. Wypełnia luki w naszej niewiedzy o Ameryce Południowej i Świecie. Polityka i konflikty zbrojne to jego konik. Jest dumny z tego co osiągnęło Chile, ale mówi głośno o błędach popełnionych po drodze. Dziś Chile praktycznie straciło kulturalne podstawy, które były tutaj od wieków razem z rdzennymi ludami. Naścienne malowidła „śmiesznych” postaci pozostaną ciekawostką, jeśli nikt nie podbuduje tego solidną edukacją.
Ricardo uprawia dużo sportu. Poranny rower trening ze znajomymi nie przeszkadza mu wygrać wieczorem w składzie lokalnej drużyny. Pewnie zostawiłby nas w przedbiegach w każdej z tych aktywności. Gdy on trenuje, my mamy kilka godzin dziennie na inne spotkania.
Trafiamy na kawę do galerii Emilii i Rodrigo. W sezonie spotkasz ich w centrum miasta, ale nie każdego dnia. Lubią sobie zrobić dzień wolny, nie są od nikogo zależni. Drugą połowę roku spędzają w podróży motorem, zapuszczają się tam gdzie nie byli wcześniej, cieszą się nieszablonowym życiem.
A byliście o na tamtej górze. Tam jest taki widok, że… WOW!
Z Emilią i Rodrigo dzielimy się naszym ogólnym planem na dalszą podróż. Jednocześnie wiemy, że nie damy rady zobaczyć większości z rzeczy mijanych po drodze. – Nie musicie – uśmiecha się Emilia. – Wiecie, ile razy ja słyszałam w Calafate jak ludzie zastanawiali się gdzie pojechać, a jak pytałam o najbliższą górę, to nie wiedzieli o co chodzi, bo nie było jej w przewodniku. Macie czas, jedźcie przed siebie i cieszcie się chwilą. Jak będziecie mieli ochotę to wrócicie… A wpadniecie jutro na asado? Mamy owieczkę – zaprasza.
Przyjmujemy zaproszenie i ruszamy kolejnego dnia za miasto. – To jest nasze miejsce na ziemi – pokazuje Rodrigo. – W Puerto Natales mamy nasz sklep i załatwiamy wszystkie sprawy, ale dopiero jak wracamy tutaj, to czujemy, że żyjemy. Dziś jest nasze święto. Po raz pierwszy byliśmy z naszym koniem na plaży. Świętujemy – cieszy się. Emilia i Rodrigo codziennie trenują ze swoim koniem. Jest młody, od kilku tygodni mogą go dopiero osiodłać.
Znów czujemy unoszący się w powietrzu entuzjazm, gdy z nimi rozmawiamy, wiemy że wierzą w to co mówią. Wiemy, że słowa z tych rozmów jeszcze długo będą dźwięczeć w naszych uszach.
Rozglądamy się po okolicy. Zacne towarzystwo. W nowoczesnym domu mieszka notariusz, a kilometr niżej dwa wielogwiazdkowe hotele. W jednym z nich jest muzeum. Kiedyś tutaj była rzeźnia bydła. Transporty płynęły z Puerto Bories do Zjednoczonego Królestwa. Dopiero później powstało Puerto Natales. W tym kierunku wracamy.
Z Ricardo zostajemy ostatni dzień. Nie chcemy, by ten czas rozpłynął się w przestrzeni, a wieczory i śniadania z widokiem zostały tylko w naszych słabych głowach. Nieśmiało pytamy o wywiad, chcemy zarejestrować sedno tego spotkania. – Zgoda, możemy porozmawiać – odpowiada nasz gospodarz. – Podoba mi się z jakim entuzjazmem opowiadacie.
Droga morska
Zajmujemy wyznaczone miejsce w autobusie. Tak nazywamy przybudówkę do promu, w której spędzimy najbliższe dwie doby. Sprawiedliwość każe przyznać, że miejsca tu więcej, bo jest długi korytarz i pokład. Nawet zdążyłem się przejść. Udało mi się uciec do środka przed trzecią falą.
Pierwszego dnia pogoda nie dopisuje. Leje cały dzień z nieba, a rozbryzgiwane fale zalewają pokład słoną wodą. Trochę żałujemy, ponieważ rejs miał być widokowy, a jedyną atrakcją są godziny posiłków i prysznic. Drugiego dnia wiemy, że mamy kilkugodzinne opóźnienie. W sumie możemy zaliczyć kilka słonecznych godzin i czasem wychodzimy na pokład, by obejrzeć otaczającą przyrodę. O zachodzie słońca jesteśmy jeszcze daleko od Caleta Tortel. Staramy się na chwilę zdrzemnąć. Tej nocy czeka nas jeszcze solidny fizyczny wysiłek.
Schody i kładki
Trzecia w nocy, pada. Czołówki oświetlają przestrzeń na kilkanaście metrów. Już po kilku pojawiają się pierwsze schody, kolejne w ciągu najbliższej godziny ciężko będzie zliczyć. Idziemy dwa kilometry po drewnianym pomoście, który jest zbudowany na palach. W ciemnościach wyłaniają się pojedyncze elementy infrastruktury. Są w końcu i nasze schody. Kilka kursów po stromych, mokrych stopniach i jesteśmy w najwyższym punkcie wioski. Kładziemy się spać, na zwiedzanie przyjdzie czas rano.
Caleta Tortel to specyficzna wioska, do każdego domu prowadzą stopnie, a te są połączone z systemem kładek. Całość mogłaby funkcjonować w bajkowej przestrzeni, lub być ciekawą scenerią dla jednej z konsolowych gier fantasy. Rzeczywistość jest taka, że zabudowa ciągnie się od brzegów fiordu, gdzie ludzie mają swoje kutry i motorówki, aż do parkingu, do którego można dojechać samochodem. Życie toczy się pomiędzy.
Wyskocz po stromych schodach kilka pięter w górę po chleb, a potem powrót, po resztę zakupów możesz iść kilka kładek dalej. Ma to swój urok, ale delikatnie mówiąc, sprawność jest tu potrzebna całe życie. O konieczności zbudowania wioski na palach przekonaliśmy się bardzo szybko. Wybraliśmy się na punkt widokowy powyżej Tortel. Początek po kładkach, ale na większości trasy ich nie ma, więc toniemy w błocie lub mokradłach.
Wioska jest znana z deszczowego klimatu. Nie czekamy, aż przestanie padać, liczymy na poprawę pogody kilkadziesiąt kilometrów dalej.
Ten odcinek drogi nr 7 już znamy. Byliśmy tutaj dwa miesiące wcześniej jadąc na południe. Sami. Teraz pierwszego dnia zliczyłem 33 rowerzystów. Nawet odpoczynek w przystankowej wiacie spędzamy w towarzystwie, a nocleg na dziko w szóstkę. Jadąc na północ zmierzamy pod prąd rowerowego ruchu na Carretera Austral. W szczycie sezonu to wrażenie jest szczególnie odczuwalne.
Park Patagonia
– Hola amigos [Witajcie przyjaciele]. To już trzy miesiące jak tu byliście? – Claudia i Sebastian witają nas uśmiechnięci w znanym hostelu w Cochrane. – Czy Wy w tych torbach wieziecie pamiątki? – dopytują. Nie wieziemy i obecnie mamy nawet trochę mniej bagażu. W hostelu zostawiamy dwa wielkie wory z naszym sprzętem i kolejnego dnia ruszamy piechotą pod górę. Po pierwszych kilkuset metrach podejścia, robimy przerwę na drugie śniadanie. Po kolejnych, docieramy nad jezioro Cangrejo w parku Tamango, przy którym jest wyznaczone miejsce do obozowania.
Drugiego dnia ścieżka prowadzi nas wyżej od jednego jeziora do drugiego. Poruszamy się szlakiem Lagunas Altas. W dole jeszcze mało turystyczna dolina Chacabuco. To miejsce poznamy kolejnym razem. Zadowoleni schodzimy do wejścia do Parku Narodowego Patagonia. Niedawno otwarto tutaj interaktywne muzeum, czyli dotknij, przełącz i posłuchaj. Wystawa jest skierowana głównie do młodego odbiorcy. Główny temat to ochrona środowiska i edukacja o konieczności tworzenia parków narodowych. Na szczęście ktoś pomyślał o bardziej tradycyjnym odbiorcy. W sali kominkowej są wyłożone albumy dotyczące Patagonii. Tylko w tej jednej sali spędziłbym z przyjemnością dwa dni.
Wybraliśmy się ponownie na trekking w okolicy Cochrane, by zobaczyć polecony nam Park Patagonia. Po raz pierwszy słyszeliśmy o nim kilka kilometrów od przekroczenia granicy Chile. Teraz trochę inaczej patrzymy na system ochrony przyrody w Chile. Park Patagonia nie powstałby, gdyby nie projekt byłego właściciela marki The North Face. Nie jest to też pojedynczy przypadek. W okolicy jest cały system podobnych parków. Ciągle się zastanawiamy, czy tak powinna wyglądać ochrona przyrody. Zamierzamy się dowiedzieć
Turkusowa rzeka
Jedziemy wzdłuż rzeki Baker. Działa na nas jak telewizyjny serial włączony na rodzinnej imprezie. Trudno wypatrywać dziur w drodze kiedy wzrok ciągle ucieka w lewo. Trudno też określić barwę tej rzeki. Turkus, lazur, nie znam się na nazwach kolorów, ale słoneczne dni pozwalają nam zobaczyć w dolinie to, co najpiękniejsze. Zatrzymujemy się przy pizzerii, by nabrać wody na dalszą drogę. Z zazdrością odprowadzamy wzrokiem grupę ubraną w pianki. Oni jadą na rafting po Rio Baker, my żegnamy się z rzeką w tym miejscu. Nie możemy mieć wszystkiego.
Na szczęście Carretera Austral oferuje więcej niż dolinę jednej rzeki. Jesteśmy bardzo ciekawi innych widoków, ponieważ wjeżdżamy na nowy dla nas odcinek drogi nr 7. Na chwilę zatrzymujemy się w Rio Tranquilo, by zobaczyć słynne marmurowe jaskinie, które zwiedza się łódką lub kajakiem. Nie musimy długo się zastanawiać nad wyborem środka transportu. Nie po to zlewamy się codziennie świeżym potem, by machać wiosłem za pieniądze. Rezerwujemy łódkę na kolejny poranek. Odbijające się od wody światło mieni się na sklepieniach jaskiń, w które wpływamy. Za takie efekty zapłaciłaby każda sala dyskotekowa świata. W kształcie skał dopatrujemy się sylwetek zwierząt. Najważniejsza jest jednak marmurowa kaplica. Gdy jest niższy poziom wody, odsłania się podstawa skały, na której mieści się młoda para i ksiądz. Fotograf siedzi na łódce.
Lubimy jeździć rowerami. Dlaczego z powodu dzieci mielibyśmy to zmieniać?
Na kempingu dłużej rozmawiamy z małżeństwem Brytyjczyków. Nie jadą sami. W przyczepce i rowerze na pałąku podróżują dwie córki. Widzieliśmy już rodziny z większymi dziećmi, poruszającymi się samodzielnie, ale to co innego. Jazda z pełnym ekwipunkiem i maluchem w przyczepie budzi szacunek wszystkich, szczególnie jeśli wygląda tak naturalnie jak w wykonaniu tej pary. Zostawiamy im kilka informacji o dostępności sklepów spożywczych na południu.
Coś się w Patagonii popsuło. Na kempingu w Rio Tranquilo chowaliśmy się w cieniu, bo upał był nie do wytrzymania. Na drogę do piekarni zabierałem butelkę wody. Wysokie temperatury nie odpuszczają i musimy się z nimi zmierzyć w trasie. W końcu lepiej jechać w strugach potu niż deszczu. Szczególnie, gdy woda jest dostępna z rzek i strumyków co kilka kilometrów.
Nie sądziliśmy, że pokusimy się o takie szaleństwa w Patagonii. Rzeki to nie tylko miejsca gdzie możemy zaczerpnąć wodę. Od kilku dni zaraz po rozłożeniu namiotu, w zimnej wodzie lądują kolejno nasze kostki, cztery litery i szyja. Przy okazji płuczemy też bieliznę z soli, a po chwili ubieramy i suszymy na sobie. Taki zabieg zwiększa komfort przed kolejnym praniem. Upały i miejsca biwakowe przy rzekach dają nam poczucie wolności i kontaktu z naturą. Zwykle największą satysfakcję daje nocleg w samotności. Nawet bez ciepłego prysznica.
Gorącej kąpieli nie zażyłem też w Cerro Castillo na prywatnym kempingu. Nie dawałem sobie szans, przede mną musiało się umyć kilka długowłosych głów. Nie nazywaj mnie szowinistą, wolę określenie analityk. Mieliśmy się wybrać stąd na trekking, ale cena za nocleg w parku ugięła nam kolana. Kiedy kilkakrotnie wypowiedzieliśmy tę kwotę, dowiedzieliśmy się, że pieniądze nie idą do budżetu parku. To wystarczyło. Umiemy już trochę odpuszczać. Musimy. Z wspomnieniem Torres del Paine jest znacznie łatwiej. Samej wiosce Cerro Castillo przyznajemy tytuł najdroższej wioski na Carretera Austral. Za ceny góry, manjaru [kajmaku], chleba i jajek.
Gospodarz
Mam problem z chwaleniem naszych gospodarzy. Zawsze gdy to robię, zastanawiam się czy nie ujmuję poprzedniemu, bo może wcześniej nie przyłożyłem się do oceny, którą wypełniamy w portalach społecznościowych. Za progiem domu Marcelo w Coyhaique już wiemy, że wypoczniemy. – Napijecie się kawy? – pyta od razu. – Jak będę ją przygotowywał wnieście bagaże do mojej sypialni. Ja się jeszcze wyśpię na dużym łóżku, a Wy musicie odpocząć. Protestujemy, ale Marcelo szybko ucina nasze obawy.
Może nie interesuje Cię sylwetka kolejnej osoby na końcu świata, ale może zapamiętasz, że ludzie są dobrzy. Wszyscy mamy podobne problemy i troski, ale każdy ma moc zmieniania świata. Marcelo właśnie to robi. Sam pamięta o naszych potrzebach. Kontaktuje nas z serwisem rowerowym, choć sam nie jeździ. Pokazuje nam gdzie schować rower, by nasze pojazdy zostały z nami. Można powiedzieć, że łatwo nawiązuje kontakt. Zna w mieście kogo trzeba, by mieć wiedzę o różnych sprawach.
Samo Coyhaique to w zasadzie jedyne duże miasto na Carretera Austral. Jest na tyle duże, by móc załatwić tutaj większość spraw. Na tyle małe, by nie przytłoczyć rowerzysty. Można powiedzieć, że 50 tysięcy mieszkańców to w sam raz, by żyć, pracować, a o nieodpowiedniej porze stracić portfel. Przynajmniej taka wizja ściąga nowych mieszkańców do miasta. Niestety dwa lata temu Coyhaique zwyciężyło w kategorii najbardziej zanieczyszczonego miasta Ameryki Południowej. Pobiło nawet Santiago. Marcelo pokazuje nam zdjęcia charakterystycznej smogowej pierzynki przykrywającej miasto. – Zimą praktycznie nie ma wiatru, a wszyscy ogrzewają domy drewnem. Oddychać można dopiero wiosną – tłumaczy nam Marcelo. – Ludzie częściej chorują i trafiają do lekarzy.
Końcówka
Opowieści rowerzystów mają w sobie trochę legendy. Dla nas taką legendą był początek asfaltu na drodze Carretera Austral. Rowerzyści zmierzający w przeciwnym kierunku, na południe, chcieli nam przekazać dobre wiadomości o drodze przed nami. Tylko według jednych asfalt miał być przed Cerro Castilo, według innych za, a kolejni wspominali o jakiejś wysokiej górze, która nas jeszcze czeka. Za siedmioma górami, za siedmioma lasami… Sam się zastanawiałem czy wszyscy jedziemy tą samą trasą.
Z tych wszystkich opowieści zapamiętam opis podjazdu, który przedstawił nam właściciel browaru w Coyhaique, kolega Marcelo. Jego opowieść o szutrowym podjeździe na niekończącą się górę i gestykulacja wbiła mi się w pamięć. Podjeżdżając miałem przed oczami obraz leniwca z filmu „Epoka Lodowcawa”, który w upale i pyle podjeżdża pod górę na rowerze. No i tyle o asfalcie i podjeździe. Każdy ma trochę inną historię.
Można jednak ustalić, że za szutrowym podjazdem, a przed Puyuhuapi znajduje się wejście do Parku Narodowego Queulat. Choć przy drodze są zaledwie dwa pola namiotowe, to mamy wrażenie, że przyjeżdżają tutaj wszyscy. Takie wrażenie odnosimy widząc kilkanaście autostopowych par czekających na swoją szansę i kolejnego dnia przy kasie parku. Szlak nie jest trudny, a można zobaczyć jeden z lodowców. Pomimo porannego deszczu cieszymy się widokiem lodowego jęzora spływającego z pionowych skał.
Dawno temu zapomnieliśmy, że upał ma skrzydła. Bzzz Bzzz Bzzz… – Zabiłam piątą – krzyczy dumnie Gosia. Na pewno po tych dniach nikt już nie powie, że nie skrzywdzilibyśmy nawet muchy. O nie. Z satysfakcją zbijamy je z ramion. Akurat upolowałem kolejną sztukę, gdy po przeciwnej stronie zatrzymuje się rowerzysta. Tłumaczę mu łamanym hiszpańskim dalszą drogę. – Jesteście z Polski? Moi rodzice emigrowali Katowic. Z Paderewskiego. Tam jest taki wieli pomnik, a obok supermarket Geant. Zrozum, że oczy mam jak spodki. Świat jest tak mały kiedy wyjdziesz z domu.
Supełek
Wjeżdżamy do Villa Santa Lucia. Tak jak pisaliśmy wcześniej, o odwiedzinach w tej wiosce, połowa z niej została zmieciona przez błotną lawinę. Tragedia wydarzyła się w grudniu 2017 i pochłonęła 23 osoby. My stąd odbijaliśmy początkiem listopada w stronę Argentyny. Teraz skompletowaliśmy całą drogę Carretera Austral. Kilkanaście kilometrów dalej na licznikach wybija 10000 przejechanych rowerami kilometrów. Dużo, mało? Wystarczy, by prezentacja dystansu zajmowała od teraz 5 cyfr. Dopiero odczytując wyrysowaną na mapie kreskę i szukając w głowie wspomnień, zaczyna iskrzyć. Miejsca, ludzie, wspomnienia i doświadczenia. Wracając na północ czuję, że po drugiej stronie granicy zostawiamy Ruth, Leandro i Elly. Na drugim wybrzeżu jest Jaquin. Czy jeszcze się spotkamy? Zauważamy też, że trochę inaczej odpowiadamy na pytanie skąd jedziemy. Zajmuje nam już trochę czasu, by wyjaśnić gdzie zaczęliśmy i dlaczego jedziemy w kierunku północnym znając już całą drogę nr 7.
Swoją przygodę z Carretera Austral kończymy w Chaitén. Mamy pewne uprzedzenia do tego miasta z poprzedniej wizyty, ale staramy się o nich zapomnieć. Musimy spędzić tutaj kolejne trzy dni, czekając na prom. Duży ruch turystyczny sprawia, że zakup biletów na poprzedni kurs okazuje się niemożliwy. Chaitén na mapie wydaje się być miejscem, w którym coś musi być. Tymczasem nie ma prawie nic. Odnosimy wrażenie, że miasto zamiast zbombardować turystów swoją ofertą, czeka na kolejny wybuch wulkanu, który zmiecie je z powierzchni. Tak już w historii było. Stare Chaitén leżało kilka kilometrów dalej.
Na podsumowanie Carretera Austral przyjdzie jeszcze czas. Znamienite jest jednak to, że każdy wymienia nazwę drogi jako główną atrakcję turystyczną chilijskiej Patagonii. Czasem już więcej mówić nie trzeba. Jeśli tu przyjedziesz sam staniesz przed trudnym wyborem. My staliśmy przed nim każdego dnia. Kwestią decyzji jest co odpuścić, bo wszystkiego zobaczyć się po prostu nie da. Można tylko poznać część miejsc, do których warto wrócić.
22 komentarze
Jak zawsze bajkowo i zachęcająco 😉
Dzięki 😉 Zachęcamy, zachęcamy…
Wspaniałe widoki, zdjęcia; powodzenia w dalszej relacji eksploracji pięknego świata 😉
Dziękujemy. Postaramy się zobaczyć ile jeszcze będzie można. Będziemy dalej pisać i fotografować.
Czytając miałam wrażenie, że już tam byłam. Czy to możliwe? Opis, zdjęcia, widoki robią wrażenie, działają na moją wyobraźnię. Dziękuję. Powodzenia dalej
Może rzeczywiście mogłaś tu już być 😉 Mam nadzieję, że ponowna wizyta nie rozczarowała. Zapraszamy, więc dalej w podróż.
104 zdjęcia? Coś czuję że było ciężko wybierać 😀 Te jaskinie na pewno są prawdziwe? Bo wyglądają bardziej jak rendery promujące nowy model kart graficznych niż rzeczywistość w pobliżu… No i ten kolor wody faktycznie jest nieziemski. Gdybym nie widział podobnego w Chorwacji swego czasu, to też bym pewnie stwierdził że to photoshop…
Trzymajcie się kierownicy i kolejnych dobrych spotkań! 😀
Hmm, a myślałem nawet, że będzie więcej 😉 No cóż, za dużo tych zdjęć. Nie tylko było ciężko wybrać, ale i przygotować… A archiwum tak jak mówisz mamy znacznie większe. Może kiedyś pokażemy… a może lepiej nie;)
Co do wody bardzo podobała mi się kartka przy kranie w Cochrane. „Mamy najczystszą wodę na świecie. Ciesz się nią”.
Miasteczko zbudowane na kładkach robi wrażenie… Nie wiedziałam, że poza filmami takie miesiąca istnieją.
No i zdjęcie pomarańczowego ptaszka na waszym rowerze to mistrzostwo świata. Ale wam zapozowało do zdjęcia to ptaszysko :).
Zbudowanie tego miasteczka wymagało wysiłku, a jeszcze co jakiś czas muszą wymieniać kładki. Dziwne wrażenie mieliśmy przebywając tam, bo to całkiem duże skupisko ludzi i nie słychać samochodów.
A chucao jest bardzo ruchliwym i zaczepnym ptaszyskiem, nie było to takie proste.
10000km robi wrażenie. Gratulacje!
Rio Baker zapiera dech ale rzeka Ibanez z igrajacymi kolorami to dopiero wow.
Dziękujemy, ale dystans to bardziej konsekwencja czasu. Im mniej jedziemy dziennie tym lepiej się czuję. Jest czas by usiąść i „zmarnować” chwilę.
Chyba źle sfotografowaliśmy Rio Baker… Nie było to też proste że względu na trudność trasy i krzaki. Wrócimy i udowodnimy, że mamy rację 🙂
Kolejna dawka inspiracji! Nieustannie na szlaku – podziwiam 🙂 Już czekam na następny post.
Fajnie, że jesteś.
Zapraszamy do dołączenia 🙂 Zostań z nami i za jakiś czas będą kolejne wpisy.
Piszecie coraz lepiej, a ten zachód na jednym ujęciu robi robotę!
Artur, bardzo miło przeczytać taką opinię. Przyznam, nie myślałem, że padnie pod tak długim artykułem 😉
Jak zwykle czytam z wielką przyjemnością.Dodatkowo na tle pięknej przyrody mogę zobaczyć Wasze uśmiechnięte i zadowolone twarze.
Jak widzimy piękno tego świata, to buzie się same uśmiechają. Do tego ludzie tacy mili.
Tak – czytam, czytam, za każdym zakrętem inne widoki, inny wiatr, ludzie, inna cudowna chwila życia. wijąca się droga, ścieżka odsłania kolejne tajemnicze barwy dnia i nocy. Kolejne zachwyty spotkania, rozmowy. Tajemnice natury i piękne i wzbudzające nieme pytania – jak to powstało? Dlaczego mieni się tysiącem odcieni? Jakie skarby skrywają jaskinie?
Fajny tekst i zdjęcia
Na wiele pytań nadal nie znamy odpowiedzi;) Jedziemy dalej by je poznać i przekazać dalej. Przynajmniej tak jak my widzimy dany temat 😉
Ciekawie się tego czyta mając w pamięci jeszcze te same krajobrazy i odczucia 😉
I to jest niesamowite również dla nas, że ludzie są tak mili, chociaż Marcelo nie oddał nam swojego łóżka :p hahaha, ale mogliśmy tam polegiwać w ciągu dnia (to była też jego propozycja).
Mamy nadzieję, że się gdzieś tu spotkamy na tym wielkim kontynencie!
Naszprychowani pozdrawiają z Chilecito! 🙂
Mam nadzieję, że niektóre odczucia macie jednak swoje. Na osi
Pewno tak jest 😉 Będziemy się mogli kiedyś nimi wymienić.
Co do łóżka… No cóż 😉 Nam chyba też nie, ponieważ byliśmy w domu jego brata 😉
Kontynent jest ogromny, ale spotkać się jest dość łatwo. Pozdrawiamy z El Bolsón. Do zobaczenia!