Suszymy rowery po dokładnym myciu z soli. Przejazd przez solne pustynie był wyzwaniem, a teraz przygotowaliśmy sobie inne. – Z waszym bagażem będziecie grzęznąć w piachu, ale mi się tam bardzo podobało, tylko uważajcie! – ocenia Janek.

Z Salar de Coipasa robimy łuk nadkładając kilkadziesiąt kilometrów. Miejscowi zakazali nam jechać drogą bezpośrednio przy granicy, żebyśmy uniknęli konfrontacji z grupami przemytników. Pif paf pif paf krzyczał i skakał gospodarz w Salinas de Garcii Mendoza opowiadając o tej drodze. Co prawda ten sam człowiek był pewien, że Salar de Coipasa przejedziemy suchą stopą… Jednak pif paf na gringos robi wrażenie, więc wykręcamy ten wielki łuk do miejscowości Sabaya. Nie był to zły wybór. Sabaya pokryta pyłem, ale są dwa hotele, więc mamy wybór, na którym podwórku umyć rower. Wieczorem otwiera się pięć stoisk z kurczakiem i frytkami. Do pełni szczęścia mamy boliwijski elektryczny wynalazek, nazywany prysznicem samobójców. Dla własnego bezpieczeństwa lepiej nie prostować się zanadto i rąk nie podnosić, bo ładunek elektryczny pieści czule. W naszym prysznicu kurki są metalowe i ratuje nas tylko kij od szczotki zostawiony w kącie łazienki.

Cieszymy się asfaltem na głównej drodze
Cieszymy się asfaltem na głównej drodze

W stronę granicy

Najedzeni, wyczyszczeni, ruszamy po gładkim asfalcie w kierunku granicy Chile. Cieszymy się, bo z łatwością wznosimy się na 4000 metrów. A teraz doskonały zjazd do granicy! To lubimy najbardziej. Mijamy kilkukilometrowy sznur ciężarówek, docieramy do ostatnich budek z boliwijskim jedzeniem, bo wiemy, że w Chile nie będzie tak dużo za równowartość 10 złotych. Boliwijka kierująca straganem na początku mówi, że w sumie to nie ma dziś nic specjalnego, może później i wychodzi zostawiając nas skonsternowanych. Nie poddajemy się, zajmujemy stolik i dostajemy jedno z bardziej treściwych dań w ostatnim tygodniu. Musisz wiedzieć, że tanie jedzenie w Boliwii czasem nie jest takie tanie, bo za te 7 czy 10 złotych możesz dostać kupkę ryżu, jedno smażone jajo i dwa plastry pomidora. Innym razem dostaniesz zupę, tą samą co wszędzie kupkę ryżu, ale też frytki, duszone warzywa, plaster pieczeni z alpaki, albo kawał kurczaka.

Szefowa kuchni wcześniej zostawiła nas zdezorientowanych, a teraz wraca i pyta jak się czujemy. Odpowiadamy serdecznie, że jej jedzenie było świetne, po czym ona pogania drugą kucharkę, żeby nalała nam duże talerze zupy, bo przecież musimy mieć siły na drogę!

Kontrola graniczna

Nastawiamy się na topienie opon w piachu, ale przed nami jeszcze jedna przeszkoda. Celnicy Chilijscy. Znamy już te ich dokładne kontrole i przeszukiwanie naszych sakw, żeby wydobyć z nich ostatni zagubiony ząbek czosnku i ziarenko słonecznika. Chile ma szczególnie dokładne kontrole sanitarne, nie pozwala przewozić przez granicę produktów pochodzenia roślinnego i zwierzęcego, szczególnie uczuleni są na mięso, warzywa i ziarna. Nawet popieramy te działania, ale po co męczyć biednych rowerzystów? Niech mi ktoś wytłumaczy jak nasza paczka łuskanego słonecznika może zaburzyć bioróżnorodność tego kraju? Identyczną paczkę kupię dwadzieścia kilometrów dalej.

Jak bardzo nieadekwatne wydaje nam się przestrzeganie tych zasad i skoncentrowanie sił wieloosobowej załogi na dwóch rowerzystach pokazuje sytuacja, której staliśmy się bohaterami. Na przejściu granicznym w Pisiga mają nawet szkolonego psa. Nie jesteśmy pewni czy szkolony do poszukiwania kiełbasy (mięsa i produktów mlecznych Chilijczycy boją się bardzo), czy może jednak narkotyków. Szczerze wątpimy, że w tych kontrolach chodzi o znalezienie przemytu groźniejszych substancji. Wielokrotnie przewoziliśmy przez granicę wielką pakę lekarstw, cześć z nich z pozacieranymi opisami i to nikomu nie przeszkadzało. Nigdy nie musiałam nawet tłumaczyć, że to na własny użytek. Ilości w naszej rocznej podroży mogły świadczyć o tym, że to na handel.

Kontrola na granicy była tak długa, a dni tak krótkie, że księżyc zagląda nam do kubków z wieczorną herbatą
Kontrola na granicy była tak długa, a dni tak krótkie, że księżyc zagląda nam do kubków z wieczorną herbatą

Zaczyna się jak zwykle, uprzejme rozmowy z kilkoma pracownikami, pieczątki, a potem palec wskazujący w kierunku skanera wielkości jak na lotniskach. Ściągamy jak zawsze wszystkie sakwy, staramy się nikogo nie ubrudzić i wrzucamy je na taśmę. Potem Pan odpowiedzialny za sprawdzenie bagażu, nazwijmy go Astygmatyk, strzela gumowymi rękawiczkami i tłumaczymy się z produktów, na których możemy przemycić bakterie lub grzyby. Swoją drogą, dlaczego nigdy nie zabrali nam brudnych skarpetek? Nic interesującego nie znalazł. Oddychamy z ulgą. Za szybko. Astygmatyk każe przyprowadzić rowery i zaczyna tłumaczyć jak mamy je zdemontować, żeby weszły w tunel skanera o wymiarach metr na metr. Myślimy, że zwariował, ale to dzieje się naprawdę. Koło roweru leci przez skaner. W dętce też nie znaleźli czosnku… Teraz reszta roweru. Astygmatyk rezygnuje z wciskania go do skanera dopiero, gdy widzi z bardzo bliska, że jest dwa razy za duży, żeby się zmieścić. Z drugim rowerem odpuścił.

Mocujemy koło, tarcza coś skrzypi, ale Michał szybko to reguluje. Zakładamy sakwy i zwijamy się z tego dziwnego miejsca. Po ostatnich miesiącach w Chile, jesteśmy pewni, że w małej miejscowości tuż za granicą, tak jak w najmniejszych wioskach w Patagonii, znajdziemy pyszną chilijską czekoladę z lentilkami i dobrej jakości benzynę do kuchenki. Na mapie nawet zaznaczono stację benzynową. W rzeczywistości przejechaliśmy 4 kilometry w stronę miasteczka, w którym jest odnowiony plac, urząd miasta, z którego kierują nas z powrotem na granicę. 300 metrów od szlabanu sprzedają paliwo z kanistrów. Czekoladki i chleb na szczęście też są dostępne. Po co my tak za tym jedzeniem gonimy? Tak się nam ubzdurało, że dalsza trasa to będzie parę dni bez sklepów, nawet z codziennym dostępem do słodkiej wody może być problem.

Piasek na własne życzenie

Kto nas w to wpakował, i czy warto było się męczyć na granicy? Pomysłem na trasę podzielili się ludzie, którzy przejechali niejedną andyjską przełęcz. Zwykle na lżejszym rowerze, ale co tam. Popatrzyliśmy na ich zdjęcia i pomyśleliśmy, że chilijskie piaskowe drogi są świetną alternatywą dla boliwijskich piasków. Nasze ambicje łechce możliwość zdobycia przełęczy 4700 metrów, czyli trochę wyżej niż dotychczas udało nam się wjechać rowerem.

Dni nie są długie, słońce zachodzi szybko. Przez dwie godziny stracone na granicy nie dojeżdżamy dzisiaj daleko, ale mamy już pierwszy obraz inny niż dotychczas widziane w Południowej Ameryce. Zatrzymujemy się na nocleg w prawie bezludnej wiosce Isluga, nad którą góruje aktywny wulkan o tej samej nazwie. Patrzymy na pełny księżyc ponad wieżą zabytkowego kościoła. Podobnych murów z suszonych na słońcu cegieł będziemy jeszcze wypatrywać w tej okolicy. Bo innych murów tutaj nie ma. Jest zimno i wietrznie, lamy znowu przypatrują nam się jakby zobaczyły nosorożca.

Alpaka, która przebrała się za niedźwiadka
Alpaka, która przebrała się za niedźwiadka
Lepsza głęboka tarka niż głęboki piach. Na zdjęciu tarka średniej głębokości.
Lepsza głęboka tarka niż głęboki piach. Na zdjęciu tarka średniej głębokości.

Budzimy się pełni energii i jedziemy! Jest tarka pod kołami, jest piach, ale nie tak uciążliwy jak się nastawialiśmy. Przez większość czasu jedziemy, nie musimy zsiadać z rowerów. Mijamy ostatnią zamieszkałą wioskę tego dnia, dociążamy się litrami wody i postanawiamy rozbijać namiot po bardzo krótkim kilometrażu, bo zdobyliśmy ponad 500 metrów w pionie. Staramy się stopniowo zdobywać aklimatyzację i nie chcemy żeby wrażliwe na brak tlenu komórki szybko nam poumierały. To szare komórki są bardzo wrażliwe, a że niedużo ich nam zostało, to trzeba je szanować.

Mija nas jedyny samochód tego dnia. Wysiadają sympatyczni Chilijscy mundurowi. Sieją lekki niepokój na tej nieurodzajnej ziemi mówiąc, że jadą na patrol, wypatrywać przemytników. Tym razem nie ma opowieści o pif paf, a my w sumie się cieszymy, że spotykamy panów dziś, bo na jutro mamy plan skrócenia drogi przez boliwijską zieloną granicę…

Zimne noce

Zimno tej nocy zabiło wszystkie bakterie które przemyciliśmy do Chile. Na Altiplano w środku zimy jest jeszcze mroźniej, ale -10°C robi wrażenie na każdym, kto musi wieczorem wyskoczyć ze śpiwora do toalety. Zwłaszcza, gdy osypuje Ci się na głowę szron z otwieranego zamka. Może jednak rozważysz, że pchanie się z rowerem w takie miejsca nie jest pozbawione sensu. Czuliśmy, że przestrzeń jest nasza, piach na drodze nasz, kilometry tylko nasze, zabytkowy kościółek jako prywatna, malownicza osłona przed wiatrem oczywiście nasz. Następny dzień jest jeszcze lepszy. Wyobraź sobie obudzić się z planem na zrobienie dniówki niespełna 30 km na rowerze, a potem grzać się w wodzie termalnej. Jedyne czym możesz się przejmować, to czy dasz radę zmusić się do wyjścia z wody, żeby przygotować kolację jeszcze w czasie słonecznych godzin. Niestety albo na szczęście na rowerze trzeba zasłużyć na takie przyjemności. W trakcie 30 km dniówki czasem trzeba zrobić półtorej godziny przerwy na filtrowanie wody z rzeki i co gorsza, ktoś te litry musi potem zawieźć na przełęcz, żeby potem ktoś mógł z rana popijać kawę. Przełęcz była w Boliwii, a nasze paszporty głęboko w sakwach, bo nawet wikunie nie chciały ich sprawdzać.

Zasypiamy w opuszczonej wiosce
Zasypiamy w opuszczonej wiosce
Mroźna pobudka i suszenie śpiworów pod zabytkowym kościółkiem z suszonej cegły
Mroźna pobudka i suszenie śpiworów pod zabytkowym kościółkiem z suszonej cegły

Gorące źródła

Salar de Surire i wody termalne u jego brzegu to jedno z piękniejszych miejsc na naszej trasie przez Południową Amerykę. Wróciłabym tam nawet gdybym miała 20 kg więcej na rowerze. Wielki, naturalny zbiornik termalnej wody na wyłączność. No prawie. 20 minut przed zachodem słońca nadchodzi człowiek z plecakiem. Nie wygląda na przemytnika. Tak, piechotą. Tak, to pustkowie. Kolega zza naszej południowej granicy, z Pragi. Przyleciał do Chile tydzień wcześniej i już zdążył wdrapać się na wulkan Isluga, na który my gapiliśmy się z dołu poprzedniego dnia. Jego południowoamerykańskie kilkuletnie doświadczenie robi na nas wrażenie i wysłuchujemy kilku wskazówek.

Na zielonej granicy Boliwia Chile jest taka flora. Gatunek ma tysiące lat.
Na zielonej granicy Boliwia Chile jest taka flora. Gatunek ma tysiące lat.
Gorące źródła obok Salar de Surire
Gorące źródła obok Salar de Surire
Sandały w roli głównej. Jest tak ciepło, że nawet ręcznika nie potrzebujemy
Sandały w roli głównej. Jest tak ciepło, że nawet ręcznika nie potrzebujemy

Rankiem przylatuje flaming pobrodzić w naszych ciepłych wodach, a wikunie obserwują z daleka, czy nie zużyliśmy całej wody. Żegnamy się z Czechem, my w końcu chcemy zrobić solidniejszy dystans, a on polega na swoich butach. Udaje mu się przebrnąć kilkanaście kilometrów wokół Salaru i złapać autostop pewnie pod kolejny wulkan. Odprowadzamy go wzrokiem pod koniec dnia, nie przerywając pedałowania.

Wulkan Guallatiri ma ponad 6000 metrów i grubą białą czapę. Narzuca ten styl ludziom, którzy znajdą się w jego okolicy. Zimno! W wiosce pod wulkanem jest hostel, ale gospodyni wyjechała. Huczy tylko generator, który włączyli wojskowi. Jest jeszcze zabytkowy kościół i jęczący, bezdomny kot. Witamy się z mundurowymi. Wojsko oprócz strategicznej roli od przypadku do przypadku zaprosi rowerzystę pod dach. Przyjmujemy zaproszenie na kawę, a kończy się na tym, że jesteśmy częstowani obiadem, dostajemy wielkie materace, ciepły pokój, pilnującego psa i życzliwe rozmowy. Z zebraną energią możemy jechać do kolejnych gorących źródeł i na wyższą przełęcz, która trzeba dziś zdobyć. Odjeżdżamy jakieś 10 km, wiatr dziś nie sprzyja i utrudnia pedałowanie okrutnie. Prawie spadam z siodełka, ale chwilę potem sił mi przybywa. – Niech Wam się dobrze wiedzie! Ryczy przez megafon z samochodu jeden z mundurowych. Właśnie wyjechali na patrol ze swojej bazy.

Wulkan i osada Guallatiri
Wulkan i osada Guallatiri

Kolejne gorące źródła nie są aż tak piękne, żeby się w nich zanurzać. Po zobaczeniu Salar de Surire, myśląc woda termalna, będziemy widzieć to miejsce. Klątwa pięknego miejsca. Jednak dzięki klątwie i tylko krótkiej przerwie wdrapujemy się na przełęcz 4700 m n.p.m. Tak, tak, trochę trzeba pchać rower. Nad wydolnością na wysokościach musimy popracować, a piaszczysto-żwirowe podłoże nie ułatwia jazdy na ciężkim rowerze. Z przełęczy mamy widok na idealny stożek. Mówią, że to jedna z piękniejszych gór świata. Parinacota pojawiła się na horyzoncie kilka dni wcześniej, a teraz jest bardzo blisko. Grzęźniemy ostatnie kilometry po wulkanicznym tufie, żeby dotrzeć do głównej asfaltowej drogi patrząc na nią i jej bliźniaka Pomerape. Zapomnieliśmy już o pięcio i sześciotysięcznikach Isluga, Acotango, Guallatiri. Teraz jedziemy prosto na ten idealny stożek.

Najwyższa przełęcz 4700 metrów i idealny stożek Parinacoty u naszych stóp.
Najwyższa przełęcz 4700 metrów i idealny stożek Parinacoty u naszych stóp.

Dobre pożegnanie

Przy głównej, ruchliwej jak na górskie warunki drodze jest jezioro Chungara, w którego zamarzniętej wodzie odbija się Parinacota. My też całkiem zmarzliśmy i nie mamy ochoty przeprawiać się dziś przez granicę, która jest 7 km dalej pod górkę. Kolejna grupa chilijskich mundurowych przychodzi nam z pomocą. W strefie przygranicznej wolimy spytać gdzie można rozbić namiot w pobliżu. Znów dostajemy zaproszenie na kawę, a potem tłumaczą, że właściwie to dwójka żołnierzy dziś nie przyjedzie i zostajemy z pytaniem czy nie chcemy przespać się w łóżku. Rozmowy wydają nam się jeszcze ciekawsze niż poprzedniego dnia. Jeden z żołnierzy opowiada jak stacjonował przy Salar de Surire i zgarniał czasami pod dach rowerzystów.

Parinacota (6348 m n.p.m.) nad zamarzniętym jeziorem Chungara
Parinacota (6348 m n.p.m.) nad zamarzniętym jeziorem Chungara

Siedem kilometrów dzieli nas od Boliwii. Druga najwyższa przełęcz na trasie, też prawie 4700 metrów, przychodzi bez większego trudu. Na granicy dostajemy wielką niespodziankę. Znamy historie naszych znajomych o przedłużaniu pobytów turystycznych w Boliwii. Nic przyjemnego, zwłaszcza że trzeba robić to w wielkim mieście. Nie będziemy musieli się tym martwić. Strażnik wpisuje do paszportu 90 dni bez specjalnego proszenia! Co my zrobimy z tym czasem w Boliwii?

Czas i miejsce

  • Drogą wikuni przejechaliśmy w połowie maja 2019. Posiłkowaliśmy się śladem GPS opisanym na bikepacking.com, który ciut zmodyfikowaliśmy, żeby połączyć miasteczka Sabaya i Sajama w Boliwii.
  • Wyruszyliśmy z Sabaya drogą asfaltową F12 w kierunku granicy Boliwia/Chile, Pisiga/Colchane. Kilka kilometrów za granicą, w Chile skręciliśmy w szutrową drogę A95 w kierunku wioski Isluga. Jechaliśmy ta drogą aż do skrótu przez Boliwię (na wschód od góry Cerro Capitan). Objechaliśmy Salar de Surire i kontynuowaliśmy jazdę na północ, a potem nadal drogą A95 do głównej drogi 11CH, na którą wjechaliśmy nad jeziorem Chungara. Stamtąd pod górę do Boliwii.
  • Ten odcinek którego podobno należy unikać ze względu na przemyt itp. to zachodni brzeg Salar de Coipasa i najkrótsza droga z Coipasa do przejścia granicznego Pisiga/Colchane. Zielona granica Chile/ Boliwia którą jechaliśmy też nie należy podobno do bezpiecznych, ale to był tak krótki odcinek, że postanowiliśmy tamtędy przejechać.
Autor

Świetnie się czuje, gdy nie stoi w miejscu. Trekkingi i tułaczki z plecakiem nie są jej obce. Ostatnio chętniej wybiera rower, ale nadal bez gór nie ma dla niej udanego wyjazdu. Jej marzeniem jest bycie dobrym człowiekiem. Bycie lekarzem jest przywilejem, który ułatwia realizować marzenie.

8 komentarzy

  1. Jak Wy czarujecie tych ludzi, tu jedzonko tam nocleg. uśmiech i wojskowi rozbrojeni. To trzeba przenieść do Europy. Można by zaoszczędzić na samolotach i nie tylko :-). Krajobrazy przepiękne. A w ogóle to Wiecie – po prostu wszyscy zazdroszczą, zazdrościmy, chociaż nie każdy nalazłby odwagę na podobną eskapadę. Więcej słońca i wygodnych dróg życzymy.

    • Samoloty- podobno mają gorszy wpływ na środowisko niż kilkanaście lat temu myślano. Dlatego zostajemy przy tym co robimy – kontynuujemy rowerową trasę zamiast latać gdzieś co 2 miesiące 🙂
      Mundurowi – w Polsce, Europie nie ma tak wysoko stacjonujących jednostek, więc nie musimy się zastanawiać, czy próbować tego w domu.
      Nie zazdrościć!

  2. Te przestrzenie robią wrażenie. Aż mi się zrymowało… Trzymajcie się i pozdrowienia! 😀

    • Czasem nam się nie chce wyciągać aparatu tylko pedałujemy i pedałujemy. Zatem dobrze, że to napisałeś, dziękuję!

  3. Bardzo chętnie odpowiemy na różne pytania. Zachęcamy do kontaktu jeśli coś będzie niejasne. Można komentować pod wpisami, wtedy więcej osób skorzysta 😉

    Co do roweru szosowego w Chile to trudno mi się jednoznacznie wypowiedzieć na temat całego kraju. Tak naprawdę znamy kraj na południe od Temuco i trochę północy. Na pewno warto jechać w północy na południe. Nie tylko ze względu na słońce, ale także na wiatr. Zwykle wieje w z kierunku północno-zachodniego.

    Wracając do roweru szosowego. Najpiękniejszą drogą (widokowo) jest uznawana w Chile (i nie tylko) Carretera Austral. To trasa z Puerto Montt na południe do Villa O’Higgins. W połowie jest wyasfaltowana, ale w połowie do szuter, czasem z różnej wielkości kamieniami. Rower typu gravel dałby tu radę patrząc pod kątem sportowym. Większość jednak stawia na rowery trekkingowe lub MTB.

    Powodzenia w realizacji planu 🙂

Napisz komentarz