Spodziewałem się turystycznego oblężenia. Dużych niemieckich i francuskich wycieczek, których istnienia nie można zignorować, bo w eterze nie słychać już hiszpańskiego. Tymczasem w San Agustín, małym, zadbanym, kolonialnym miasteczku były wycieczki, były restauracje i hotele, ale gringos nie odebrali Kolumbijczykom ich miasta. Jedni i drudzy żyli i odpoczywali w symbiozie.
Przy drodze ustawione są stragany ze starannie ułożonym towarem. Czy sprzedawca podbije cenę wliczając w koszt atrakcyjność miejsca, w którym się zatrzymaliśmy? A może przy okazji skusi nas na jakąś tandetę? Tutaj Pani sprzedaje owoce. Po prostu. Na sznureczkach wiszą pomarańczowe cosie w kształcie cebuli. Jeszcze nie wiemy jak się nazywają, ale zaraz sprzedawczyni nam wyjaśni. Odkryty dzisiaj skarb pozwoli skonsumować na miejscu. Owocowy raj. Tylko na koniec będziemy się musieli głupio spytać o śmietnik na te skórki i pestki, klienci zwykle zatrzymują się tylko na moment i odjeżdżają ze zdobyczą do swoich domów.
San Agustín to zadbane miasteczko, dobry przystanek dla ludzi szczególnie zainteresowanych historią. Budynki w centrum pomalowane są u dołu ciemnozieloną farbą, górna część lśni bielą. Drzwi i okna odcinają się tą samą butelkową zielenią. Wszystkie domy wyglądają podobnie. W środku słonecznego dnia warto mieć ze sobą okulary przeciwsłoneczne, a podczas fotografowania uważać, bo elewację łatwo przepalić na zdjęciu.
Archeologia
Dla nas miasteczko miało być dobrym miejscem na krótki odpoczynek. Większość odwiedzających przyjechała tutaj ze względu na wpisany na listę UNESCO park archeologiczny, który składa się z kilku różnej wielkości kompleksów. Nasze zainteresowanie historią nie jest zbyt rozwinięte, zatem chcemy dopytać w informacji turystycznej co można zobaczyć. Niestety bezstronnej informacji turystycznej w miasteczku nie ma. Z jakiegoś powodu wszystkie agencje w mieście noszą nazwę „Tourist Information” [Informacja turystyczna]. W jednej z nich pan stara się nam sprzedać wycieczkę konną po najbliższych lokalizacjach. Wycieczka może ciekawa, ale nasz budżet podpowiada by zrezygnować. Mamy w końcu rowery. – Ta trasa rowerami jest niemożliwa, droga jest bardzo trudna – informuje nas pracownik. – Tu jest nasz WhatsApp. Proszę zadzwonić przed 22 na co się decydujecie.
Rano ruszamy „na lekko” w stronę pierwszego punktu na mapie. Zdecydowaliśmy się wpierw zobaczyć tanie lub darmowe punkty archeologiczne. Na miejscu powinniśmy się spodziewać kamiennych figur różnej wielkości i kształtu. Na niektórych z nich powinien być jeszcze zachowany kolor. Jeśli nasz gen odkrywcy zostanie pobudzony, pojedziemy później do dużego i drogiego parku archeologicznego oglądać kolejne nagrobki i figury. Po kilku kilometrach asfaltowej drogi jedziemy już szutrem. Dla naszych rowerów droga nie jest wymagająca. Dla naszych nóg czasami tak. Miejscami trzeba mocno zanurkować, a potem stromo podjechać przewyższenie kilkudziesięciu metrów. Małym wyzwaniem jest też odnalezienie drogi do poszczególnych punktów. Z jakiegoś powodu dojazd nie jest oznaczony i można stracić sporo czasu jeśli się zagapimy. Na jednym z takich skrzyżowań zaczepiamy motocyklistę i pytamy o drogę. – Widzicie tamto wzgórze? Tam już będziecie przy wykopaliskach – odpowiada z uśmiechem.
Półdniowa wycieczka po kilku punktach archeologicznych była ciekawą odmianą, ale tyle historii nam wystarczy. Kiedy zdenerwowało mnie kilkadziesiąt schodów by zobaczyć mało wyrazisty kamyk, zrozumiałem, że autorzy gry Tomb Raider musieli podnieść atrakcyjność głównej postaci, by odnieść wielokrotny sukces i utrzymać popularność tytułu. A może zabrakło tutaj szerszej historii, bo jeszcze zbyt mało na temat kultury San Agustín wiemy? Tego w tej chwili nie jestem w stanie sprawdzić. Mając w niedalekiej przyszłości możliwość odwiedzenia kolejnych grobowców, zdecydowaliśmy wątek archeologiczny San Agustín zakończyć.
Wege szał
Głodni innego rodzaju odkryć zostawiamy rowery w naszym hosteliku i spacerujemy 300 metrów do wegańskiej restauracji. O historii tego miejsca dowiedzieliśmy się z jednego z naszych ulubionych blogów podróżniczych, ale i bez tego łatwo byłoby tutaj trafić. Czasem w Kolumbii fajnie zjeść coś innego niż najtańsze danie obiadowe z kurczakiem. W środku dnia wszyscy zbyt szczupli hipsterzy zmierzają w tamtym kierunku. Przed wejściem jesteśmy o czternastej, dwie godziny po otwarciu. – Już nic nie ma – rzuca do nas krótko wychodzący gringo. Chwilę za nim wychodzi właściciel i potwierdza jego słowa składając przenośną tablicę z menu. Trudno, przyjdziemy jutro. Postanowiliśmy zostać w miasteczku dzień dłużej i skorzystać z możliwości odpoczynku w przyjemnym klimacie.
Znów stajemy przed restauracją, tym razem chwilę po otwarciu. Udaje się nam wejść do środka i dopaść właściciela za ladą. – Czy mieliście rezerwację? Już nic nie ma, wszystko sprzedane – jego ciało rządzi się większą ekspresją niż wczoraj i wybiega, by złożyć ustawiony przed wejściem potykacz. Wychodzimy zaskoczeni. Człowiek chciałby zjeść w końcu coś bezmięsnego dla urozmaicenia i podążyć przez moment za ekologicznym trendem. Tutaj mamy jednak do czynienia z wege terroryzmem. – Osiem minut po otwarciu nie ma jedzenia? Ugotowali jedną paczkę makaronu? – komentuję. Wracamy trzy przecznice w stronę naszego hostelu, bo przypomniałem sobie o miejscu, które zauważyłem poprzedniego dnia. Wege knajpkę prowadzi młody kucharz, prawdopodobnie też Niemiec. Na razie pustawo, ale bardzo smacznie. Mając taką różnorodność świeżych produktów, w Kolumbii wegetarianie mogą poszaleć. Ciekawe co się stanie kiedy internet opisze i to miejsce.
Kolumbijski weekend
Z charakterystycznego kolumbijskiego autobusu wysiada duża grupa gringos. Pewnie odwiedzali jedną z okolicznych atrakcji w ramach zorganizowanej wycieczki. Przejazd otwartym, bezdrzwiowym, bezszybowym autobusem był dodatkową atrakcją. Teraz rozchodzą się po kilku uliczkach miasteczka. Mają czas wolny. Nie są jednak głównymi bohaterami dzisiejszego dnia. W San Agustín nikt sobie wielkich rzeczy z gringos nie robi.
Jest niedziela. Środek dnia. W miasteczku otworzyły się wszystkie knajpki, a do środka zeszła się głównie brzydsza połowa miejscowych, choć i piękniejsze połowy można tu czy tam wypatrzeć. Jedna z ulic jest przygotowana po to, żeby pomieścić wszystkich chcących popić i pohałasować. Wzdłuż drogi stoją równo zaparkowane motory. Barmanki i barmani serwują kolejne butelki kolumbijskiego sikacza. Kiedy kilka godzin wcześniej pierwszy raz zrobiłem sobie rundkę z aparatem po miasteczku impreza była już dobrze rozkręcona, a z niejednej głowy spadał kapelusz. Teraz, chwilę po zachodzie słońca, część mężczyzn wychodzi na ulicę na autopilocie. Nie słychać jednak przekleństw czy awantur. Alkohol pobudza tu bardziej relaks i pojednanie niż agresję. Nam zabrakło odwagi, by przekroczyć próg i przeżyć tak kolumbijski weekend.
Trzcina cukrowa
Deszcz zatrzymuje nas przy domku naprzeciwko miejscowej manufaktury. Z jej komina bucha dym jak z „Lokomotywy” Tuwima, ale słodki, gęsty zapach wydobywający się na zewnątrz nie sugeruje okolic dworca kolejowego. Od kilku kilometrów widok zasłaniają nam wysokie łodygi trzciny cukrowej i to ona jest odpowiedzialna za unoszący się wokół słodki zapach, dym i za istnienie tej manufaktury. Zresztą nie tylko tej, bo w okolicy każde gospodarstwo przetwarza trzcinę cukrową. Końcowy produkt, który jest tutaj wytwarzany, jest symbolem kolumbijskiego stołu. Być może już teraz domyślasz się o co chodzi, ale pozwól razem z nami przeprowadzić się przez proces produkcyjny. Mamy trochę czasu, w końcu pamiętasz, że na głowę leje się deszcz. U wejścia stoi maszyna odpowiedzialna za dym unoszący się z komina. W zasadzie to trochę przypomina brzuch bajkowej lokomotywy, lecz tutaj silnik napędza wałki, między które pracownik wkłada oskubane z liści łodygi trzciny cukrowej. Do zbiornika zlewany jest sok, którym zajmiemy się w kolejnym pomieszczeniu. W środku jest cały rząd kadzi, w których sok znajduje się na kolejnych etapach przygotowania, wielokrotnie gotowany, odparowywany, zagęszczany, mieszany i wzbogacany o jeden sekretny składnik. Wszystko dzieje się ręcznie i sam musisz wiedzieć kiedy podejść do odpowiedniej kadzi by zamieszać wielkim wiosłem. Na zewnątrz leje deszcz, mam nadzieję, że pamiętasz? W środku z dachu spadają kolejne krople ze skroplonej pary. Wilgotność pochodząca z gotowania sięga zenitu, ale pracować w tych warunkach trzeba cały dzień. Bez pracy nie ma… Paneli!
Nie mówię o podłodze, którą może masz teraz w pokoju… Wywar o gęstości miodu ląduje na taczce, a stamtąd przejeżdża na drugą stronę pomieszczenia. Pan zamiesza jeszcze kilka razy i wielką łyżką rozlewa substancję do form przygotowanych na stole. Kiedy masa stężeje, powstanie produkt końcowy, panela. Kostki paneli wielkości cegieł kupimy w każdym sklepie spożywczym w Kolumbii. Ten skarmelizowany cukier trzcinowy jest podstawą pijalności kolumbijskiej wersji kawy – tinto, ale nie tylko. – Słyszeliście jak Bernal wygrał Tour de France? – właściciel zakłada, że znamy już ostatniego zwycięzcę Wielkiej Pętli. – Jadł panelę w czasie wyścigu i dlatego miał tyle siły. Panela jest najlepsza! Może chcecie jedną? – proponuje nam. Z lekkim przerażeniem patrzymy za wielkie dwukilogramowe kostki i grzecznie wycofujemy się tłumacząc jak przeładowane są nasze rowery. Z pewnością zakup ma więcej sensu w takiej manufakturze niż w supermarkecie, gdzie dostaniemy kostki każdej wielkości. – Na pewno? – pyta ostatni raz. – To czekajcie jeszcze chwilę. Na pożegnanie dostajemy kubek mętnego bardzo słodkiego płynu, świeżo wyciśniętego z łodyg trzciny – ten smak zapamiętamy na podniebieniu na dłużej, a energii wystarczy przynajmniej na jeden stromy podjazd.
Kiedy ktoś pyta mnie „dlaczego rower?” to często możliwość obcowania z zapachem świata podaję jako jedną z głównych przewag roweru nad innymi środkami transportu. Tego zapachu trzcinowych pól i kolejnych manufaktur nie zapomnę do końca życia. I nie jest to tak, że ta słodycz mnie odurzała, ale sprawiała drobną przyjemność. Zapewne właściciel manufaktury chciałby mnie przekonać, że każda ilość paneli jest zdrowa. Może. Byłem przekonany, że zapach nie zaszkodzi mi na pewno.
Uśmiech na ulicy
Kolejnego upalnego dnia dojeżdżamy w południe na rynek małego miasteczka. To dobra pora na odpoczynek, ponieważ wszystkie restauracje powinny mieć już menu obiadowe. Parkujemy nasze rowery na środku placu pod olbrzymim drzewem jak z książek fantasy. Z jednej strony placu słyszymy nawoływanie. Trzech mężczyzn siedzi pod sklepem na murku popijając piwo. Odmachujemy im z uśmiechem i ruszam na obchód wokół placu by poznać dzisiejsze menu. Gdy wracam z ofertą dnia obok Gosi czeka jeden z mężczyzn z dwoma zimnymi puszkami piwa. Przyniósł je dla nas. Odmawiamy, że my jako rowerzyści to tak nie za bardzo, bo będziemy jechać dalej. Po negocjacjach on otwiera jedną, a my dzielimy z Gosią drugą. Z panem prowadzimy krótką rozmowę o miasteczku. Chciał nam po prostu podarować to co miał najlepszego, a upał był okrutny.
Zdecydowanie mogliśmy się skusić na dłuższą posiadówkę z lokalnymi myślicielami, ponieważ kilka kilometrów za miasteczkiem zamknięta jest droga. Nie wiedzieliśmy. Objazd to wiele dodatkowych kilometrów i przewyższenie. Decydujemy się czekać kilka godzin w cieniu domu tuż przed szlabanem. Kiedy właścicielka dowiaduje się o naszym istnieniu, podstawia nam krzesła, przynosi szklanki z sokiem i siatkę owoców. Dostaliśmy ich tyle, że dzielimy się jeszcze z panią pilnującą blokady.
Wieczorem droga jest znów otwarta i dojeżdżamy do kolejnego miasteczka. Robi się już ciemno, więc próbujemy spytać o możliwość noclegu na terenie szkoły. Sprzątaczka stara się dodzwonić do dyrektora szkoły, by poprosić w naszym imieniu o zgodę. – Nieważne, zaczekajcie chwilę, możecie postawić namiot u mnie w ogrodzie – uśmiecha się gdy przez telefon otrzymuje odmowę. Wieczór i poranek spędzamy w towarzystwie sympatycznej rodziny kilometr za miastem. Nie rozstawiamy namiotu. Kiedy bierzemy prysznic córki przygotowują dla nas pokój na poddaszu.
Całą noc Gosię boli brzuch, ale nie chcemy zostać na głowie tej rodzinie. Wiemy, że będą się z nami dzielić wszystkim co mają. Gosia uśmiecha się szerzej po otrzymanej tabletce i ruszamy pod górę. Łatwo nie jest, bo samo miasteczko ma ulicę z takim przewyższeniem, że wczorajszego prysznica już nie pamiętamy po kilkudziesięciu metrach. Kilka kilometrów dalej wpychamy już rowery wzdłuż plantacji kawy. Jest przyjemniej, ale dziś nie zajedziemy daleko. Przy drodze spotykam dziewczynę. Wręcza mi reklamówkę pełną mandarynek i żegnamy się. Po chwili spotyka Gosię. – Widziałam z daleka jak się męczysz. Może zatrzymacie się u nas na sok? – pyta. Gosia cieszy się z gościnności i nie odmawia, ale na obiad już nie zostajemy. Mamy chęć dotrzeć do kolejnego miasteczka, powinien być tam jakiś hostelik.
Na rynku padamy pod ścianą jednego z budynków, który wygląda na zamknięty za cztery spusty. Mamy dość. Hosteliku niestety nie ma i trzeba znaleźć miejsce pod namiot. Może znów spróbujemy po południu w szkole, może będzie dostęp do bieżącej wody. Nagle drzwi otwierają się i między nami staje braciszek. Taki jak w ilustrowanej książce do nauki historii. Wiedzieliśmy, że są tutaj franciszkanie, ale ten nas zaskoczył. Ma wygoloną głowę z charakterystycznym pierścieniem włosów, uśmiech jak z obrazka z wizerunkiem świętych, chodzi boso, a po jego stopach widać, że codziennie. Oczywiście mimo upału ma tradycyjny długi habit przewiązany grubym sznurkiem. Po krótkiej rozmowie wskazuje nam na klasztor na wzgórzu i informuje, że tam się spotkamy wieczorem. Noc spędzamy przy klasztorze w pokojach gościnnych. Do samego klasztoru nie może wejść nikt z zewnątrz, klauzula na to nie pozwala.
Byliśmy w świetnych humorach. Nie tylko Gosia poczuła się lepiej i kolejnego dnia zaczęła znów czerpać radość z podróży. Te kilkadziesiąt godzin wypełnione tak intensywnie dobrem dały nam do myślenia. Ciekawe, że wpierw zaczęliśmy się zastanawiać czym my sobie na to wszystko zasłużyliśmy, a odpowiedź jest jeszcze prostsza niż pytanie. To nie jest biznes… Niczym… Ale możemy to jakoś oddać dalej…
La Plata
La Plata znaczy „srebro”, ale nie po to zatrzymują się tutaj turyści. Tak naprawdę większość interesują stanowiska archeologiczne, są jakąś godzinę drogi z miasta. Na pace pickupa jedziemy w stronę tych wykopalisk. Oczywiście podobna trasa byłaby możliwa na rowerze, ale wyjazd pod górkę ponad 50 km głównie asfaltową drogą i powrót tą samą trasą jakoś nas nie zachęciły. “Wykopalisko” znaczy tutaj trochę co innego niż w przypadku punktów archeologicznych wokół San Agustín. Tam spacerowało się po zielonych wzgórzach by zobaczyć kolejne kamyki wydostane na powierzchnię i ustawione pod daszkami. Tutaj mamy zamiar schodzić pod ziemię, by zobaczyć grobowiec w jego naturalnej przestrzeni. Jeśli taka wogóle istnieje…
Z tym transportem samochodowym to był dobry pomysł. Nie spodziewaliśmy się, że zwiedzanie wykopalisk może być tak kondycyjnie wymagające. Upał leje się z nieba, a zwiedzanie polega na treningu stawów kończyn dolnych. Mój trener koszykówki byłby zadowolony. Obsługa parku otwiera drewniane włazy by odsłonić dziurę w ziemi. Po wysokich na 50-60 centymetrów stopniach zsuwamy się po ciemku w dół i tam latarkami oświetlamy sobie pionowe czasem lekko pokolorowane grobowce. Wychodzimy, następny właz, następne i następne stanowisko… Zawsze kilka metrów pionowo w dół i w górę. Jeśli ktoś nie przepada za aktywnością fizyczną zdecydowanie nie polecam. Lepiej wysłać rodzinę, a samemu posiedzieć w cieniu z chłodnym piwem i czekać na wrażenia zmęczonej wycieczki.
Jak sobie przypominam jakie bajki wymyślano w Peru przy okazji zwiedzania Machu Picchu, by pokazać, że jednak coś o tej kulturze wiemy, to tutaj nikt nie starał się udawać, że zrozumiał życie i zwyczaje zaginionej cywilizacji. Tabliczki z opisami zawierały suche informacje. Głębokość grobowca X, ilość grobów, Y, liczba słupów podtrzymujących strop Z, pomalowany, niepomalowany, dobrze, źle zachowany. Tyle wiadomo, tyle zanotowano.
Uśmiech w restauracji
Tyle archeologii na jakiś czas nam wystarczy, a przynajmniej tej związanej z kolejnymi kulturami starożytnymi. Innych ciekawych kamyków Kolumbia ma mieć na naszej trasie jeszcze wiele. Znów jednak mkniemy przed siebie rowerami. Nie przeszkadza nawet chłodzący deszczyk. Jeszcze będziemy tęsknić za tymi kroplami, ponieważ w planie mamy przejazd przez jedno z najgorętszych miejsc w kraju.
Co jakiś czas spotykamy pojedynczych miejscowych rowerzystów. Jest środek tygodnia, a jednak zawsze znajdzie się kilku, którzy zdecydują się wyjechać w celach rekreacyjnych lub treningowych. Cieszy mnie to, bo może w końcu uda się zorganizować jakieś zapasowe okładziny do hamulców i olej do łańcucha.
Wieczorem zatrzymujemy się w małej wiosce w przydrożnej restauracji. Chcemy zjeść szybko jakiś miejscowy fast-food zanim znajdziemy miejsce na nocleg i przygotujemy naszą kolację. Zresztą nie jesteśmy pewni czy chcemy jeszcze rozgrzewać się jakąkolwiek strawą, ponieważ upał jest piekielny. Zjechaliśmy na wysokość kilkuset metrów i nasze organizmy odczuwają to z naddatkiem. Czy będą komary i meszki?
Kobieta podaje nam jedzenie i nieśmiało pytamy o jakieś miejsce pod namiot w wiosce. Może wie gdzie jest szkoła? – Szkoła jest tam, za kościołem. Nie możecie spać u nas w ogrodzie? Tam mamy świetne miejsce – odpowiada. – Nie chcemy przeszkadzać… – nieśmiało ripostujemy. – Ależ absolutnie. Tam postawcie namiot. Rowery zamkniemy w środku i potem możecie przyjść po prysznic. Tyle ją było widać, bo pobiegła sprawdzić czy miejsce na pewno nadaje się na nocleg. – Cześć. Dziś u nas będą spać rowerzyści z Polski – chwali się szczęśliwa sąsiadce spotkanej przy płocie. Sąsiadka pozdrawia nas z uśmiechem. Co tu się dzieje…
– Pijecie kawę? – słyszymy z górnego piętra od mężczyzny – Przyjdźcie za chwilę na tinto. Mąż Pani pracował przez ostatnie lata z turystami i teraz otwarli tą małą restauracyjkę, której staliśmy się przypadkowymi gośćmi. Para dba, żebyśmy na pewno czuli się swobodnie i mogli chwilę wypocząć. Zaskakujące dobro płynie w tej Kolumbijskiej krwi, co to będzie dalej?
Wskazówki
- Po raz pierwszy zacząłem się zastanawiać ile te kilka podpunktów ma sens. Ile warte będą wszystkie poradniki w popandemicznym świecie. Tego nie wie nikt. Zapraszam więc do kolejnych punktów.
- Jeśli miałbym wybrać, którąś z zorganizowanych atrakcji oferowanych w San Agustín to byłaby to wycieczka konna. Kolumbijczycy przekonali mnie powszechnością jeździeckiej kultury w codziennym życiu. Nie mam żadnych umiejętności jeździeckich, więc Gosia musiała się zgodzić na rowery.
- Jeśli skorzystasz z zorganizowanej wycieczki przykładowo do okolicznych manufaktur paneli, zwróć uwagę co pokrywa koszt wycieczki. Właściciele za ciekawy wykład będą oczekiwać napiwku lub zakupów kilku swoich wyrobów. Nie ma tam biletów wstępu, to są normalne zakłady produkcyjne.
- W San Agustín znajdziesz plantację kawy, w której możesz przejść cały proces i wyjść z paczką własnoręcznie wyprodukowanej kawy. Jeśli nie miałeś wcześniej okazji przeżyć tego w Kolumbii to jest okazja.
- Wstępy do parków archeologicznych mocno podrożały w ostatnich latach. Niestety trzeba kupić karnet dla trzech parków (jeden był nieczynny do odwołania) nawet jeśli odwiedzamy jeden z nich. Możesz też odwiedzić tak jak my jedynie małe stanowiska.
- Jedna z małych kawiarni częstuje podróżników rowerowych darmową kawą. Zapomniałem nazwy, poszukaj. Podążaj za głosem najlepszej kawy w mieście 😉
- Bilet do Parku Archeologicznego Tierradentro pozwala na dwa dni zwiedzania. Warto rozważyć nocleg w wiosce, ponieważ odwiedzenie wszystkich atrakcji może być bardzo wyczerpujące jednego dnia. My odpuściliśmy najwyżej położone punkty ze względu na konieczność powrotu i późną porę (kiepski widok przy mocnym słońcu).
Czas i miejsce
- Początek lutego 2020.
- Mapa Google opisywanego obszaru.