W ręku trzymałem pęk kluczy. Ten metalowy przybornik dawał mi dostęp do drzwi głównych, bocznych i zaplecza naszego domku. Mogłem też otworzyć dużą bramę, przez którą wychodziliśmy do miasta. Jeden z kluczy otwierał boczne drzwi do kuchni w głównym budynku. Tak mogliśmy otworzyć sobie wejście na śniadanie lub pójść na poranną mszę do kaplicy, bez niepokojenia reszty mieszkańców. Miałem też kilka innych kluczy, ale nie wiedziałem jakie nadawały mi uprawnienia. W zasadzie to nie nadawały żadnych. Gościnność i zaufanie okazane tutaj były tak wielkie, że nie przyszłoby mi do głowy chcieć więcej.
Wydaje mi się, że aspekt stałości jest często pomijany w wielomiesięcznych podróżach. Idziemy na prezentację, w której ktoś opowie jak podróżował 3, 6, 12 lub 75 miesięcy przez kontynent, dwa lub trzy. Potem mamy wrażenie, że codziennie robił zdjęcie na okładkę magazynu, spotykał życzliwych ludzi lub po prostu przemieszczał się. Gdyby jednak przyjrzeć się głębiej lub posłuchać uważniej to okazuje się, że taka stałość, znajomość hasła do Wi-Fi oraz działania prysznica jest ważna i wzbogaca podróż. Wcale nie ma się uczucia, że w tym czasie można było wejść na kolejną górę nad miastem lub zobaczyć jakiś miejscowy zwyczaj. Jeśli możesz się zatrzymać w podróży to znaczy, że masz czas. Czas daje wolność.
Teraz nie schowałem kluczy do kieszeni tak jak zwykle. Oddałem klucze o. Markowi, który zszedł do nas dać ostatni uścisk dłoni i pomachać na dalszą podróż. Przejedziemy kilkadziesiąt metrów wzdłuż płotu i już się nie wycofamy. Ruszymy dalej, by pożegnać się z Ekwadorem. Zostało już naprawdę niewiele.
TEMBR
Ten skrót już kilka razy pojawiał się w artykułach z Ekwadoru. Trans Ecuador Mountain Bike Route jest trasą opisaną w jednym z popularnych serwisów współtworzonym przez fanów trudniejszych wypraw rowerowych. Prowadzi z północy na południe przez ekwadorskie Andy. Po zachwycie trasą Peru Great Divide prowadzącą przez wysokie przełęcze i wymagające drogi, ten szlak wydawał nam się naturalnym wyborem. Szybko jednak zrozumieliśmy, że trasa trzyma się mocno maksymy „asfalt parzy”. To jest w porządku, kiedy chce się podróżować przez spokojne wioski, bliżej natury i z małym ruchem samochodów. Ze szlaku zjeżdżaliśmy, gdy trzeba było przedostać się przez tereny oznaczone zakazem wjazdu lub prowadzenie szlaku mijało się z naszą logiką. Mimo wszystko chłopaki wykonali świetną robotę. Dziękujemy za ten drogowskaz, który w większości nam się podobał. Nie uciekaliśmy z niego bez uzasadnienia.
By wrócić z Yaruqui na ścieżkę pokonujemy kilkadziesiąt kilometrów asfaltowej drogi. Patrzę w ekran odbiornika GPS, ponieważ jeszcze tego dnia powinniśmy przekroczyć równik. W sumie nie mamy innego wyboru, bo droga na podjeździe mocno wije się między skałami, a po prawej stronie mamy przepaść, więc nie ma gdzie rozstawić namiotu. W końcu szerokość geograficzna się zeruje. Jesteśmy na równiku. Przynajmniej tak uważa nasz GPS i czerwona linia wyznaczona przez kogoś na poboczu. Teraz już będzie z górki, a nie głową w dół Tak cały czas się śmiałem gdy byliśmy pytani o powrót do Polski.
Piramidy
Rano budzimy się przy parku archeologicznym Cochasquí. Musimy trochę poczekać na kompletną obsługę, która zaczęła się zjeżdżać, gdy jedliśmy owsiankę. Bez przewodnika obiektu zwiedzać nie wolno. Zresztą nie miałoby to większego sensu, ponieważ bardzo nieuważna osoba mogłaby zignorować spotkane budowle. Duży teren kryje piętnaście piramid ze ściętym stożkiem. Do dziewięciu z nich na szczyt prowadzą długie rampy skierowane w jednym kierunku, na południe. Piramidy zbudowane są z wielkich 160 kilogramowych bloków skał wulkanicznych. Największa z piramid ma 80 metrów szerokości i 90 długości. Dlaczego więc ktoś miałby nie zauważyć tak dużych obiektów bez przewodnika?
Piramidy Cochasquí powstawały w latach od 950 do 1530, wtedy to przyjechali Hiszpanie. Dziś budowle wzniesione przez kulturę Quitu-Cara są przykryte trawą i zaledwie mały wycinek jest odsłonięty dla turystów, żeby zrozumieć konstrukcję piramidy. Pokrycie piramid trawą to planowy zabieg, podobno dzięki zielonemu poszyciu nie niszczeją. Oglądamy też kalendarz słoneczny i księżycowy, wyglądające jak boiska z wbitymi losowo kamiennymi palami. Gdy przechodzimy wzdłuż jednej piramidy przewodnik zwraca uwagę, że sowa siedzi na rampie, bo tam jest dobra energia. Co kilka minut przewodnik schyla się, zrywa jakieś ziółko, podaje je nam i tłumaczy jego przeznaczenie. To dobre na żołądek, a to wygania złe moce.
Naukowcy nie mają pewności czy kompleks piramid pełnił funkcje planowania rolnictwa, meteorologiczne, religijne, astrologiczne czy naukowe. Prawdopodobnie każda z tych koncepcji była tu częściowo reprezentowana. W takich przypadkach nachodzi mnie refleksja jak mało wiemy o historii ludzkości. Być może przez kilka cywilizacji odkrywamy tak naprawdę to samo. Dziś mamy potężne narzędzie wymiany informacji, o którym te kultury mogły tylko marzyć. Obawiam się jednak, że niewiele zrobiliśmy, by informacje przekazywać i skutecznie archiwizować.
Na koniec w luźniejszej formie przewodnik pokazuje nam zabawki, którymi bawiły się dzieci w Ekwadorze. To musi być dla niego dobra rozrywka, bo z uciechą prezentuje nam rozruch kolejnych bączków. Zabawki bardzo podobne do tych, które znamy z Polski… z polskich muzeów. Teraz podobno wszystko jest już na smartfonach.
Od bramy parku archeologicznego zaczynamy ciągnąć rowery pod górę. Patrząc przed siebie wątpimy, że przez najbliższe kilometry zakręcimy pedałami. Trasa ma w sobie wszystko co najtrudniejsze w ekwadorskich górach. Jest stromo, ciasno, a na drodze znajdują się różnej szerokości leje wyżłobione przez wodę. Dobrze, że ta ostatnia nie leje się z nieba. Mamy słoneczny dzień. W przypadku deszczu takie trasy są po prostu nieprzejezdne. Trzeba czekać aż chmura odpuści, a ziemia wsiąknie nadmiar wody. Na nasze wysiłki z politowaniem patrzy grupa konnych jeźdźców. Oni pewnie nie znają tych dylematów.
Miasto Indian
Trudną i wymagającą trasą zjeżdżamy do dwóch jezior, które są jedną z atrakcji regionu. Przy jednym z nich spotykamy amerykańską wycieczkę. Patrzą na nas jak na Świętego Mikołaja, który wpadł przez komin. Po chwili uwierzyli w naszą historię i pocieszają nas, że do miasta jest już tylko w dół. Zapomnieli dodać, że całą drogę wyłożono ostrym brukiem. Staram się zrozumieć sens tej inwestycji przy znikomym ruchu turystycznym, który tu spotkaliśmy. Trzęsący się rower szybko wybija mi to z głowy.
Dojeżdżamy do Otavalo. Miasto inne niż wszystkie w Ekwadorze. Tą odmienność buduje powszechność przywiązania mieszkańców do tradycji. Nie umiem wyjaśnić czemu w Otavalo Indianki i Indianie tak powszechnie noszą tradycyjnie związane w warkocze długie włosy. Podobnie sprawa ma się z ubiorem. Tradycyjne koszule są utrzymane w czystości i prezentują dumę z posiadanej kultury. Pan policjant także pod czapką ma czarny warkocz. Myli się ten kto upatruje w tym jakiejś sztuczki pod turystów. Jeśli tak jest, to skuteczność oceniam bardzo nisko. Otavalo przeciążone turystyką na razie nie jest.
Moje obserwacje potwierdza Polak, który próbuje na rynku rozkręcić knajpę z polskimi pierogami i kiełbasą. – Jak przychodzi Ekwadorczyk to od razu wrzucam im pierogi na patelnię, bo oni gotowanych nie zjedzą. Dla nich to jest surowe – tłumaczy nam. – Co innego jak zajrzy Amerykanin. Oni znają ten smak i są zadowoleni. Mam moje piwo, jeszcze brakuje mu dwa dni, ale może chcecie spróbować? – kontynuuje. Własne piwo? W knajpie? A gdzie urząd celny, deklaracja procentów, księgi, mierniki, słupki i probówki…
Spotkanie na szczycie
W eterze łapiemy Izę i Krzyśka. Śpią kilkanaście kilometrów od miasteczka nad inną laguną. Postanawiamy ponownie spotkać się w miasteczku. Zwiedzamy wspólnie duży targ, na którym Indianie sprzedają swoje wyroby. Jeśli z Ekwadoru chcesz wyjechać z kocem z wełny lamy, hamakiem, czapką i plecakiem to Otavalo może być dobrym miejscem na zakupy. – Bardzo Pani dziękuję, ale jesteśmy rowerzystami i nie mamy miejsca na ten piękny koc – odpowiadam na aktywną zachętę sprzedawczyni. – To może ten sweter, w górach zimno – nie daje za wygraną i wyjmuje kawał wełny, który zająłby pół sakwy rowerowej. Sprzedawcy nie pozwalają przejść obojętnie wokół swoich stanowisk, więc my powoli opuszczamy miejsce, by nie drażnić ich swoją niechęcią do kolekcjonowania pamiątek.
Przechodzimy na kawę do kultowej kawiarni Land Rover Defender 110. To dom Izy i Krzyśka podczas ich podróży, ale jak się trafi w dobry moment to rozłożą parapet, otworzą okno i wydają smaczną kawę. Oni podróżują na ropę, a my na makaron i owsiankę. Jeden kontynent, ale dwa różne światy. Mimo wszystko różni nas zdanie na jeden temat. Oni uważają, że trudno się umówić z rowerzystami na spotkanie. My myślimy, że problemem jest bezwładność, którą mają po nabraniu prędkości, ponieważ wielokrotnie mijaliśmy się o kilkadziesiąt kilometrów. To trzecie nasze spotkanie w Ameryce Południowej. Bardzo dobry wynik!
Jedną z okolicznych lagun postanowiliśmy zobaczyć wspólnie. Tym samym na kilkanaście kilometrów lądujemy na pace Defendera. Taka wycieczka! Po kilku przecznicach zatrzymuje nas policja. Nie są jednak zainteresowani dwoma nielegalnymi pasażerami bez pasów. Oglądają uzbrojenie terenówki i z uśmiechem każą jechać dalej. – Zawsze zatrzymują nas tylko po to, by popatrzeć – tłumaczy Iza. Brakuje nam prądu w nawigacji, więc Krzysiek prosi mnie o przełączenie jednego z przełączników na pulpicie z tyłu. Po miesiącach na rowerze ta prośba brzmi dla mnie jak dialog z Gwiezdnych Wojen, które znów weszły do kin. „Wchodzimy w nadświetlną”.
Nie brakuje nam widoku jezior. Nie dlatego tu przyjechaliśmy. Byliśmy trochę prowodyrem tej wyprawki. Robiłem sobie nadzieję, że jak się znów spotkamy z Izą i Krzyśkiem, to zrobimy sobie wspólne zdjęcie z drona. No i tak powstała nasza pierwsza fotografia z powietrza podczas tej wyprawy. Kolejne zrobię wyciągając ręce w górę. W ten sposób oszukuję niektórych podróżników poniżej metra sześćdziesiąt. Nasze spotkanie trzeba było zakończyć, ale widzimy się już za chwilę.
Park Anioła
Jesteśmy już bardzo blisko granicy, ale do miejscowości Tulcan zamierzamy jechać trudniejszą drogą. Chcemy zobaczyć, charakterystyczne dla wysokogórskiego paramo, duże rośliny. Na początku podjazdu spotykamy Brytyjczyków, którzy są zachwyceni widokami z parku. Wyglądają świeżo w ładnych kolorowych strojach. Jadą z Kostaryki, więc powinni się już przybrudzić. Może lepiej wiedzą jak trzymać fason.
Droga jest jedną z tych, które lubimy bardziej. Nie jeździ tutaj nikt, kto nie chce jechać do parku. Dziś mijają nas tylko Iza i Krzysiek, bo właśnie koło schroniska w parku El Angel umówiliśmy się na wspólną kolację i nocleg. Pojechali przodem i obiecali zająć nam miejsce pod namiot. Widząc frekwencję na trasie nie powinno to być trudne. Zresztą Brytyjczycy wspominali, że rowerzyści są dobrze traktowani.
Do schroniska dojeżdżamy w gęstej mgle. Przy drodze widzimy pojedyncze rośliny nazywane frailejones. Obok samochodu nie ma naszych znajomych, bo udali się na spacer nad pobliskie jezioro. My odkładamy tą aktywność na rano, z nadzieją na poprawę widoczności. Czujemy jak mgła zaczyna się skraplać i musimy z sakw szybko wyjąć ciepłe rzeczy, by nie stracić wytworzonego podczas podjazdu ciepła. Ze schroniska wychodzi uśmiechnięty strażnik. Prosi nas o rejestrację w księdze i udostępnia dwa pomieszczenia na noc. Na jednej podłodze rozkładamy naszą sypialnię, a w pokoju ze stołem jemy ze znajomymi kolację i prowadzimy długie rozmowy o życiu i o śmierci. Wyjątkowo dużo energii i dobry nastrój mamy dzięki nim, ponieważ dostarczyli na górę odpowiednią liczbę warzyw. Warzywna zupka prawie na 4000 metrów!
Rano spacerujemy i zjeżdżamy pośród tysięcy roślin potocznie nazywanych frailejones, choć właściwa nazwa to espeletia. Dominują krajobraz po horyzont. Wikipedia opisuje, że kwiatki mają podobne do stokrotki, ale są z rodziny słonecznikowatych. To skrzyżowanie nazywane jest też „dużym mnichem”. Nawet jak na południowo-amerykański standard zdegradowałbym kwiat do małego mnicha. Wiadomo, że lubi rosnąć na dużej wysokości Andów Ekwadoru, Kolumbii i Wenezueli. W dotyku jest gąbczasty co zapewne wynika z tego, że gromadzi litry wody.
Zjazd z parku El Angel kończymy w mieście na granicy. W Tulcan znajduje się drugi koniec naszego pielgrzymkowego szlaku po polskich parafiach w Ekwadorze. Zaczęliśmy przy granicy z Peru i z ręki do ręki trafiliśmy tutaj. Kiedy podjeżdżamy pod klasztor franciszkanów kościół jest pełny. Trwa msza o uzdrowienia i z tej okazji przyjeżdżają do klasztoru wierni nawet z Kolumbii.
Tak jak zawsze w takich miejscach, zostajemy otoczeni opieką. Jak zawsze, jesteśmy nieśmiali i trudno nam przyjąć pomoc i życzliwość, którą się nam oferuje. Po kilka razy dziękujemy. – Dajcie spokój, rowerzystom mielibyśmy nie pomóc? Czujcie się jak u siebie – kruszy tą nieśmiałość przeor klasztoru. Brat Mariusz i o. Mirek mają kilkunastoletnie ekwadorskie doświadczenie. To sprawia, że dla nas są książką niesamowitych historii. Słuchamy kiedy tylko możemy skorzystać z chwili ich czasu. Po raz kolejny rozumiemy jak niewiarygodne i inne od wyobrażeń jest życie na misji.
Godziny na cmentarzu
Tulcan dla nas jest oazą, gdzie możemy kilka dni odpocząć. Dla większości podróżników jest większym miastem przy granicy. Miasto ma jedną atrakcję, która go wyróżnia. Jest nią cmentarz. Tak, cmentarz. Nie musisz czytać ponownie. Nekropolia posiada kilka skwerów, które zostały przyozdobione wyciętymi artystycznie krzewami. Krzaczki od lat czterdziestych ubiegłego wieku wycinane są w kształt zwierząt, indiańskich twarzy, a nawet długiego pociągu. Nikogo nie dziwi, że ludzie wchodzą tutaj z aparatami i robią sobie zdjęcia na swoje społecznościowe profile.
Klasztor był naszym ostatnim domem, a cmentarz atrakcją w Ekwadorze. Teraz już mamy nadzieję, że Kolumbia nas miło zaskoczy. Tyle dobrego o niej słyszeliśmy przez całą Amerykę Południową. Z drugiej strony nieprzypadkowo właśnie ten kraj miliony widzów poznały przez pryzmat serialowej produkcji Narcos. Pojedziemy, zobaczymy. Niewiele czasu mija od ostatnich uścisków z franciszkanami z Tulcan do momentu przekroczenia granicy. Zielona tablica informuje, że wjechaliśmy na teren ostatniego na naszej trasie kraju w Ameryce Południowej.
Wskazówki
- Z Otavalo nie kontynuowaliśmy szlakiem TEMBR, ponieważ od kilku rowerzystów dowiedzieliśmy się, że w tym miejscu mundurowi zawracają rowerzystów i nie pozwalają przejechać.
Czas i miejsce
- Opisywane wydarzenia miały miejsce w styczniu 2020 roku.
- Z Yaruqui ruszyliśmy trochę drogą E35, a trochę bocznymi drogami dojechaliśmy do Guayllabamba. Następnie drogą E28B przekroczyliśmy równik i skręciliśmy do piramid Cochasqui. Z parku archeologicznego przez góry obok Lagunas de Mojanda przejechaliśmy do Otavalo. Kontynuowaliśmy drogą E35 przez Ibarra. Skręciliśmy na drogę E187 do El Angle. Przez park narodowy przejechaliśmy do Tulcán.
- Mapa Google opisywanego obszaru.
2 komentarze
Bardzo przydatny wpis. Na pewno przyda się na kolejne wyprawy 🙂 Pozdrawiamy!
Piękne wspomnienia, niezapomniane krajobrazy.
Zazdroszczę takich widoków.