Najbliższe dwa tygodnie są dla nas wielką zagadką. Trasę przez kaniony południowego Peru analizowaliśmy wiele tygodni wcześniej. Chcieliśmy tak poprowadzić nasz wariant, by połączyć dwa najbardziej znane kaniony w okolicy. Potrzebowaliśmy tylko mnóstwa energii i jednej odpowiedzi. Czy tam jest most?
Jeszcze podczas pobytu w Arequipie staraliśmy się zdobyć informacje o drodze pomiędzy kanionami Colca i Cotahuasi. Agencje turystyczne w tym mieście organizują wycieczki do każdego z tych kanionów, ale… osobno. My słyszeliśmy o jakimś nowym moście, ale pracownicy agencji nie mają takich informacji. Dodatkowo wspominają o drodze dla koni, a nie samochodów. Rowerzysta, z którym jesteśmy w kontakcie, bo miał jechać przed nami, odpuścił temat. No cóż, zaryzykujemy. Jedziemy spróbować.
Nie zmęczyliśmy się jeszcze pedałowaniem po odpoczynku w Juliaca i Arequipie, gdy zatrzymaliśmy się na obiad w ładnym, zabytkowym miasteczku. Teraz rozumiemy czemu na pytanie „Co zobaczyć w Juliaca” Giovanni, gospodarz Casa de Ciclistas w tym mieście, spuścił głowę. Po chwili ratował się właśnie bliskością Lampy. Rzeczywiście kilka zabytkowych uliczek kusi, by zatrzymać się na chwilę i poznać kawałek historii kolonialnego miasteczka. Jedna grupka turystów wpadła dziś na podobny pomysł, poza nimi tylko my.
– Skąd jesteście – pyta nas starszy mężczyzna. – I całą drogę na rowerach? Ale dlaczego nie samochodem? Tłumaczymy, że zawsze podróżujemy rowerami, jesteśmy bliżej natury, łatwiej nam spotkać i porozmawiać z ludźmi oraz nie zużywamy dużo benzyny, tylko do gotowania. – Ale u nas benzyna jest bardzo tania – uśmiecha się mężczyzna i życzy nam powodzenia. Jeszcze nie wiemy jak bardzo się nam przyda.
Kręcimy kilometry przez małe miasteczka. Niektóre mają swoją historię i starają się przedstawić jako turystyczna atrakcja. Innych nawet nie ma na mapie, a trudno ich nie zauważyć na trasie. Dla nas każde z takich miejsc to opcja, by się posilić ciepłym almuerzo [obiad]. Już się przyzwyczailiśmy do takiego odpoczynku w środku dnia. W końcu zjeżdżamy z głównej drogi na szuter. Kiedy za kilkanaście kilometrów wieczorem zatrzymujemy się w obejściu szkoły, nauczycielka zaskoczona pyta co nas tu zaprowadziło. Dużo nas pyta później o Polskę i Europę.
Asfalt, szuter i awaria
Kolejne dni miały się okazać dla nas bardzo różnorodne pod względem nawierzchni, przejechanych kilometrów oraz natężenia ruchu na trasie. Staraliśmy się rozwiązać kartograficzną zagadkę korzystając z kilku dostępnych map. Czasem jednak trzeba przyjąć to, co przynosi kolejny dzień, bo nie wszystko można znaleźć na ekranie telefonu. Nawet w dzisiejszych czasach. I tak kolejnego dnia pokonaliśmy spory szutrowy odcinek, by w porze obiadowej zacząć pedałować po nowym asfalcie. Kiedy ten się skończył, na gruntowej drodze minęliśmy długi na kilometry konwój ciężarówek. Trudno mi podać dokładną długość, ponieważ na przełęczy rozstawiliśmy namiot, a ciężarówki mijały nas całą noc.
Rano przejeżdżamy pięćset metrów asfaltem i znów wjeżdżamy na szuter. W tej plątaninie typów dróg dość abstrakcyjnie wyglądały znaki wskazujące na Arequipę lub Cuzco – największe miasta w promieniu kilkuset kilometrów. Wyobraź sobie, że walczysz o przyczepność na piaszczysto-kamienistej drodze i mijasz drogowskaz, że w lewo do Arequipy. Podążając w tą stronę wzrokiem nawierzchnia wcale nie jest lepsza. Tak jak nasza, może prowadzić najwyżej do kolejnej wioski. Drogowskazy na Arequipę zdarzały się wyjątkowo często. To tak jakby jadąc piaszczystymi drogami wschodniej Polski, ktoś uparcie starał się skierować nas do Warszawy.
Drogowskazy mogą mieć formę podróżniczej ciekawostki, ale mało przyjemne dla ucha dźwięki z tylnej piasty Gosi już nie. Trzeci raz w przydrożnym rowie demontuję koło, a następnie kasetę i bębenek, czyli zaglądam tam, gdzie przeciętny rowerzysta nigdy nie patrzy. W kolejnej wiosce zatrzymujemy się już w południe. Źródło paskudnego dźwięku trzeba usunąć, bo konsekwencje mogą być poważne. Przewodniczący wioski pożyczył mi młotek, a trzeci schodek pod kaplicą dał możliwość połączenia się z bardzo kulawym internetem. Polska jeszcze nie spała, więc skonsultowałem awarię i wróciłem do pracy przy rowerze. Młotka nie użyłem. – Michał czy to będzie teraz działać – zapytała Gosia niezadowolona z mało konkretnie wyglądającego serwisu i podając mi betonowe koło ratunkowe. – Jeździć dalej i obserwować – odpowiedziałem zawodowym slangiem mechaników rowerowych. Jednocześnie nie wiedziałem, czy przejedziemy tak kilkadziesiąt kilometrów czy kilkaset. Do pierwszego warsztatu rowerowego mieliśmy około siedmiuset kilometrów i najbardziej wymagającą część trasy.
Źródła Amazonki
Bez akompaniamentu drażniących ucho dźwięków docieramy do Chivay, zaledwie o 30 km mijając źródła Amazonki. W 1996 roku miejsce to „odkryła” kierowana przez Jacka Pałkiewicza międzynarodowa wyprawa. Ustanowiła tym samym Amazonkę najdłuższą rzeką na naszym globie. Tak przynajmniej stanowi obelisk, który postawiono na górze Quehuisha. Zauważyłeś cudzysłów? Jak to z polską historią bywa, jest skomplikowana i na noże. Dokładnie w tym samym miejscu 11 lat wcześniej stanęła wyprawa kierowana przez Piotra Chmielińskiego. Odkrycie to udokumentowano w Księdze Rekordów Guinessa, magazynie National Geographic i książce Joego Kane’a, kronikarza wyprawy. Jakby tego było mało, w 1961 region eksplorował Edmund Bielawski, Polak z Brazylii. Bielawski udokumentował jeden z dopływów Amazonki. Trudno dziś powiedzieć, czemu tak dobrze udokumentowane wyprawy rozminęły się w rzeczywistości. Piotr Chmieliński u źródeł pierwszy, Jacek Pałkiewicz dokładnie wszystko zmierzył, a moja pani od geografii w liceum wiele lat później za najdłuższy nadal uważała Nil. Teraz już wiesz kto miał rację. Osoba trzymająca dziennik.
Redaktor Ryszard Badowski okazał się świetnym adwokatem pana Chmielińskiego, ale tym gestem zasłużył sobie na miano człowieka nieuczciwego, rasowego gryzipiórka z epoki komunizmu, biegłego w preparowaniu fałszywych dokumentów.
— fragment listu Jacka Pałkiewicza do miesięcznika „Wiedza i Życie”, 1997 rok
Polska opowieść nie kończy się na ocenie w dzienniku. Chivay jest bazą wypadową do Kanionu Colca. A w tym temacie znów maczali ręce Polacy. Dosłownie. W 1981 polska ekspedycja spłynęła kajakiem kanion po raz pierwszy zostawiając nieodkryty jedynie jego górny 20 kilometrowy odcinek. Piotr Chmieliński jako jedyny pokonał całą trasę tej wyprawy. Prawie po 30 latach, 2008 i 2009 rok, studenci z Gliwic dokończyli polską robotę, odkryli miejsca na nieznanym odcinku i nadali im polskie nazwy. W kanionie w tym samym czasie, w roku 2008 działała inna polska ekipa pod kierownictwem Jerzego Majcherczyka. Tu też poszło na noże. W Chivay i Cabanaconde znajdziesz tablice, które upamiętniają pierwszą wyprawę. Polska rola jest bezdyskusyjna.
Chivay to dla nas tylko krótki przystanek przed przejazdem wzdłuż Kanionu Colca. W miasteczku udaje nam się znaleźć człowieka w jednej z informacji turystycznych, który jest pewny istnienia drogi umożliwiającej bezpośrednie przejechanie z Chivay do Cotahuasi. Tak jak pisałem wcześniej, wszystkie publiczne połączenia prowadzą naokoło, przez Arequipę. Mężczyzna bardzo głęboko westchnął, gdy usłyszał, że chcemy przejechać trasę rowerami. Ruszamy spokojniejsi w kierunku kanionu. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, jeszcze dziś będziemy patrzeć na kondory.
Kondory andyjskie
Pamiętasz kiedy ostatni raz obserwowałeś ptaki? Zgodzisz się ze mną, że ich lot jest bezszelestny? Nie mówię tutaj o odgłosach gardłowych, nawet jak machają skrzydłami to podczas lotu kilka, kilkanaście metrów nad naszą głową, ten dźwięk jest stłumiony. A teraz wyobraź sobie, że ptak ma rozpiętość skrzydeł sięgającą trzech metrów i przelatuje 6 metrów nad Twoją głową. To tak jakby półtorej drzwi wejściowych do mieszkania przeleciało Ci nad głową majestatycznie unosząc się w powietrzu. Dokładnie słyszeliśmy ten dźwięk. Nie baliśmy się, ale odczuliśmy wyraźnie obecność władcy tego miejsca. Tak właśnie wyglądał nasz pierwszy nocleg nad krawędzią najgłębszego kanionu na świecie.
Następnego dnia podjeżdżamy na znany wszystkim punkt widokowy. Turystów jest tutaj… Dziwimy się, że kondory jeszcze tu szybują. To ich królestwo, ale w okolicy jest ich coraz mniej. Na punktach widokowych spędzamy ponad trzy godziny wpatrując się w te imponujące rozmiarami ptaki. Dopiero pierwsze kulki gradu zniechęcają nas i zjeżdżamy do Cabanaconde.
Corrida w Peru
Wioska jest ostatnim miejscem, w którym zatrzymują się turyści. Cześć przychodzi tutaj kończąc krótki trekking przez Kanion Colca, a część przyjeżdża, by zejść do oazy. Bezpośrednie połączenia z Arequipą bardzo ułatwiają życie jednym i drugim. Tego dnia rzesza turystów nikogo nie obchodziła. No może poza właścicielami kilku restauracji i hoteli. Na głównym placu stały dwie sceny, w bocznych uliczkach gromadzili się mieszkańcy ubrani w kolorowe odświętne stroje. Szybko się zorientowaliśmy, że to dzień corridy.
Nie myślisz mam nadzieję, że przeganianie byków po arenie należy do naszych zainteresowań, ale kiedy wioska wymierała, ciekawość zwyciężyła. Trybuny już dawno pełne i trudno znaleźć miejsce, z którego coś widać. Wokół stał dobrze zorganizowany festyn, a pomiędzy budkami z grillami i piwem, orkiestry. Każda z nich czekała na swoją kolej, by się zaprezentować. Nie było dla nich jednej sceny, muzycy grali z różnych stron wokół areny. Z głośników huczał non stop spiker jak na meczu bokserskim.
Po arenie snuł się brązowy byk. Tak, dobrze czytasz, mało był zainteresowany świętem, nie dał się sprowokować. Po 8 próbach zarzucili mu na rogi lasso i ściągnęli z areny. Tłum nagrodził gaucha brawami. Wbiegł czarny, no ten trochę się zdenerwował i pogonił kilka razy wokół areny. Torreador mógł się wykazać. Tłum szczęśliwy. Następnie wpuścili brązowego, a potem znów czarnego. Impreza trwa, zdjęcia zrobione. Męczą zwierzę, by potem ubić. Idziemy choć skonsumować kurczaka przy jednym piwie.
Nagle słyszymy podniesione emocje tłumu. Wracamy w stronę areny. – Gosia, czy ja dobrze widzę, że ten byk ma coś wbite w szyję? – po chwili orientuję się co się dzieje. Fotografuję do końca, przecież wiesz czyjego. Z jednej strony wiem, że przed obiektywem dzieją się rzeczy złe. Przynajmniej ja ich nie akceptuję. Z drugiej, za obiektywem rejestruję prawdę, przynajmniej jej część. Czuję, że to dla mnie ważne. Nie mam w wpływu na tradycję, przekonania i świadomość tylu ludzi. Mogę się przecież mylić. Rejestruję, by pokazać, by móc rozmawiać i może później coś zmienić. Padł. Chowam aparat i odchodzimy. Z tłumu wychodzi jeszcze jedna para, on trzyma profesjonalny aparat, po którym widać długi staż pracy. Ona płacze. Idą przed nami, wszyscy milczymy większość drogi. O czym tu rozmawiać po morderstwie.
Zabiłem byka, cóż to dla mnie byk
Krew z byka sika, siku, siku, sik
— „Piosenka Torreadora” – Marek Kałęcki
Wieczorem mieszkańcy wracają do wioski. Nie do domów. W huku bębnów gromadzą się wokół scen na głównym placu. Dla uzupełnienia przypomnę, że nasz hostel też jest na głównym placu. Zaczyna się impreza. Trwała gdzieś do trzeciej nad ranem, a o szóstej bębny znów wybijały rytm pod oknami. W końcu impreza rozpisana na dwa dni. Zmęczeni po nieprzespanej nocy ruszamy w stronę krawędzi Kanionu Colca. Zdecydowaliśmy się poszukać oazy.
Oaza w kanionie Colca
Kiedy powiem, że ponad dwie godziny i 1100 metrów schodziliśmy w dół, by wymoczyć tyłek w basenie, pewnie popukasz się w czoło. To jest Colca, a oaza jest jedną z głównych atrakcji. Przynajmniej w głównym ruchu turystycznym. Basen, palmy i hamak pozwalają zapomnieć, że jutro czeka nas wspinaczka tą samą drogą. Dla chętnych jeszcze kilka minut spaceru na samo dno kanionu. Jak tą kamienistą rzeką płynęły polskie kajaki, trudno sobie wyobrazić.
Współlokatorzy z oazy pewnie wrócą do Arequipy, a my kontynuujemy jazdę ostatnią nitką pięknego asfaltu do Huambo. Na rynku zaczepia nas mężczyzna. – Z Polski? Ja znam polskich kajakarzy, którzy spływali Kanionem Colca – informuje nas. Więcej się nie dowiedzieliśmy, bo Pan odebrał telefon i odszedł. Po drugiej stronie rynku szkoła im. Jana Pawła II. Kusi nas, by zostać na noc, ale do wieczora daleko. Cóż może nas jeszcze dzisiaj zaskoczyć?
Wąską, piaszczystą i krętą drogą wytracamy wysokość. Nasze hamulce piszczą przeciążone. Rolnicy pracujący przy małych poletkach przyglądają nam się zdziwieni, ale pozdrawiają nas uśmiechnięci. Na razie trudno mi sobie wyobrazić, że będą tędy kiedyś jeździć wycieczki na większą skalę. Droga wydaje się być zbyt stroma i nieprzygotowana pod asfalt. Ze zmęczonymi od hamowania przedramionami docieramy na dno kanionu. Z przełęczy 4030 m zjechaliśmy na zaledwie 1450 metrów. Jest tutaj mała wioseczka, Canca. Z daleka wygląda jak oaza, dopatrujemy się jedynego, płaskiego, niezarośniętego miejsca. Rolnik pozwala nam rozstawić namiot przy dwóch domkach letniskowych, którymi nie byliśmy zainteresowani. – Kto to namalował! – wykrzykujemy prawie jednocześnie zbliżając się we wskazane miejsce. – Właścicielem jest Polak z Nowego Yorku. Przyjeżdża tu co roku na wakacje – odpowiada niczym niezdziwiony rolnik. Na ścianie domku jest namalowany zamek z Niedzicy, który podobno ma związek z ostatnim inkaskim władcą.
Most i droga
Dziś w końcu mamy zobaczyć czy most istnieje. Stawiamy się przy tymczasowej bramie, gdzie pracownik budowy spisuje nasze dane zanim możemy ruszyć. Droga oficjalnie ma być oddana do użytku dopiero za miesiąc. Wczoraj i tak byśmy nie przejechali. Robotnicy nie pracowali i zamknęli przejazd ze względu na silny wiatr grożący spadającymi głazami. Ruszamy. Czujemy się trochę jak odkrywcy, pierwsi rowerzyści pokonujący tą trasę. Oczywiście to zbyt chępliwe, bo może już dziesięciu przejechało, ale jakieś prawdopodobieństwo jest. Informacje o moście były trudne do zdobycia, drogi na mapie nie ma. A ona jest i most też, dokładniej dwa. Przejeżdżamy na drugą stronę pełni animuszu rozpoczynając podjazd. Cieszymy się, że nie musimy wracać i pchać rowerów do miejscowości Huambo. Jeszcze przed południem pojawiamy się w Ayo. Za szybko tu jesteśmy, albo za bardzo się śpieszymy. Za miastem jest podobno piękne jezioro. Wszyscy nas zachęcają do odwiedzin. My jednak nie możemy zobaczyć wszystkiego, postanawiamy jechać dalej. Dziś zrobimy ponad 2000 metrów przewyższenia. To dużo.
Życzliwość
Wieczorem pojawiamy się w wiosce Subna. Potrzebujemy wody, by założyć obóz. Kobieta w pierwszym domu zatrzymuje nas i zaprasza do siebie na podwórko. Po chwili wskazuje nam puste pomieszczenie. Niezamieszkałe będzie lepszym określeniem. Do dyspozycji mamy stolik, łóżko i cztery ściany z gliny. Pani jeszcze wchodzi z bułkami, kukurydzą i ciepłą herbatą. Życzy nam dobranoc i zostajemy sami. To jedno z tych spotkań, gdy dowiemy się niewiele o drugim człowieku, nie poznamy jego historii. Przepływ energii jest jednak olbrzymi. Pani dziękuje Bogu za nasze przybycie i prosi byśmy ją jeszcze kiedyś odwiedzili. Na razie wykonujemy zdjęcie i mamy nadzieję, że wydruk dotrze.
Przez pustynię wulkanów kierujemy się w stronę kolejnej przełęczy. Przy drodze znajdują się 84 czarne stożki. Naszym mięśniom bardziej przydałyby się gorące źródła niż drogi wulkanicznego pyłu, ale nie mamy na to wpływu. Raczej skupiamy się na odpieraniu ataków chłodnego wiatru, który zaczął z nami, a raczej przeciwko nam jechać. Gorący poranek nie zapowiadał takiej zmiany, ale to wysokie góry. Czy powinniśmy się dziwić? Na przełęczy podążamy wzrokiem za naszą drogą. Szybko się kończy. Jest cała we mgle. Ubieramy wszystkie dostępne ciuchy i ruszamy w tamtą stronę.
Test wytrzymałości
Większość czasu prowadzimy rower. Droga jest fatalnej jakości. Dziurawa, kamienista, zamarznięta, przez zalodzone okulary nie sposób dostrzec tych przeszkód. Ostry śnieg nie pozwala podnieść głowy. Bije wściekle w twarz nie pozwalając okularów po prostu zdjąć. Gdy sytuacja na to pozwala zaczynamy jechać. Nie żebym więcej widział. Pod kołami czuję ustępujący grunt, kontruję i próbuję dalej. Po lewej mijamy w chmurach majestatyczny szczyt. Chyba… Nie widzieliśmy, na mapie był. Teraz liczy się tylko by dotrzeć w okolice wioski. Może w szkole nas przyjmą, będzie cieplej. Kilka kilometrów przed wioską przenosimy rowery dwukrotnie przez ciepłe, ale nie gorące źródła. Na co nam teraz one? Słońce zaszło, więc kiedy pojawia się rzeka, której z rowerami nie pokonamy suchą stopą… Widzę, że dziś dla Gosi to za dużo. Nie ma czasu. Ściągam buty i wchodzę do lodowatej wody z dwoma rowerami. Gosia przeskakuje kilkadziesiąt metrów dalej. A co tam. Pochwaliłem się publicznie, teściowa może jeszcze kiedyś poczęstuje roladą. Może…
Jeszcze jeden dzień wiatr nie chciał nas dopuścić do ciepłego Cotahuasi. Słońce wyszło na niebo, ale walka nadal była nierówna, bo wiatr przypominał te gorsze chwile w Patagonii. W końcu spojrzeliśmy z góry w zieloną dolinę Cotahuasi. Jeszcze kilkadziesiąt kilometrów zjazdu i jesteśmy w ładnym małym miasteczku, które jednak nie może liczyć na taki ruch jak Cabanaconde. Dojazd z Arequipy zajmuje cały dzień. Choć Kanion Cotahuasi był uznawany za najgłębszy, to pierwszeństwo już dawno mu odebrano na rzecz Colci. To też nie przyciąga turystów. Szkoda. W okolicy znajduje się jeszcze kilka malowniczo położonych miasteczek, których hostele czekają na ruch turystyczny. Zamiast oazy są gorące źródła, a obok nich zjemy świeżego pstrąga. W tej samej cenie co makaron z kroplą sosu w oazie na dnie kanionu Colca.
Udało nam się połączyć dwa głębokie kaniony w ramach jednej trasy. Od teraz już wiemy, że droga jest. Asfaltu nie spodziewaliśmy się ani przez chwilę, do niego musieliśmy dojechać. Przed nami jeszcze wiele podjazdów i zjazdów. Kilka corrid i świąt wiosek, w których już nie będziemy uczestniczyć. Jeszcze wiele razy miejscowi będą kręcić głowami z niedowierzaniem. „Rowerem? Tam? Ale tam jest wielki podjazd. Kilka kilometrów”. Przewyższenia zwykle nie znają. Zawsze się uśmiecham w środku, gdy słyszę coś takiego. Z jednej strony czasem wieczorem jestem padnięty jak ten pies, który się nie podniósł nawet, by nas obszczekać. Z drugiej strony – czy to pierwsza górka? Skoro jesteśmy w tym miejscu, to znaczy, że kilka przełęczy już za nami. Gdybyśmy nawet obrócili rowery o 180 stopni, to mamy identyczną górę do pokonania. Jedynym rozwiązaniem jest jechać dalej.
Na którejś z przełęczy łapie nas kolejna śnieżyca. Zdążyliśmy wcisnąć w siebie gotowane jajka i kanapki. Czas na szalony zjazd po piasku w stronę ostatniej wioski na tej trasie. Pani w informacji turystycznej w Cotahuasi mówiła, że tam jest gospoda. Prysznic! Gosia mówi, że by się przydał. To chyba o mnie. Jedziemy zdeterminowani. Po drodze mijamy kilka strumieni, które przecinamy jakby ich nie było. Warto byłoby się nie pomylić, przemoczone buty nie wyschną w tych warunkach. Nagle na naszej trasie pojawia się regularna, szeroka rzeka. Nie jest głęboka, ale suchą stopą nie przejedziemy. Buty na kierownicę i do przodu. Jest wioska, o gospodzie nikt nie słyszał. Ludzie jak zwykle wspaniali. Kierują nas do klasy w szkole.
Rano szyby w naszej klasie są oszronione od środka. Ruszamy z pierwszymi promieniami słońca oświetlającymi dolinę. W wielu miejscach jest lód. Przejeżdżam kilka razy przez zamarznięte kałuże. Czasami lód nie wytrzymuje. Wpadam do środka i kontynuuję w stylu lodołamacza. Już za 2-3 dni będziemy przy głównej drodze. Damy radę. Czym jest nasze zmęczenie przy warunkach w jakich cały rok żyją na tej wysokości ludzie? Rankiem przed wieloma blaszanymi albo glinianymi domami mamy rozczesują włosy swoich córek. W miskach woda, która może była ciepła, ale powietrze wokół nawet nie ma zera stopni. Pierwsze promienie słońca kłamią. Butelki szamponu head&shoulders wyglądają dość abstrakcyjnie.
Asfalt
Dwa dni zajęło nam jeszcze dojechanie do asfaltowej drogi. Wpadliśmy do pierwszej gospody w miejscowości Izcahuaca i najpierw upewniliśmy się co do obecności ciepłej wody pod prysznicem. Gosia była szczęśliwa, ja starałem sobie dodać animuszu energicznymi ruchami. Wystarczyło jednak, by spłukać z siebie pierwszy brud i z radością pójść do pomieszczenia obok na ciepłą kolację. Byliśmy zadowoleni. Przejechaliśmy jeden z trudniejszych odcinków naszej trasy. Często ktoś pyta, gdzie było najtrudniej. Tutaj, w Patagonii, a może na Altiplano? Cóż odpowiedzieć? Trudne to pytanie. Mózg zaciera fakty, stara się pamiętać rzeczy dobre. Jednocześnie nie mamy odruchu obronnego, by gdzieś nie wrócić.
Pisaliśmy o bardzo długim, ciągłym zjeździe Drogą Śmierci w okolicy La Paz. Szybko okazało się, że się pomyliliśmy. Kolejne dwa dni pokonaliśmy około 150 km asfaltowego zjazdu w stronę Abancay. Nie był to już tak spektakularny zjazd, trzeba było momentami trochę pedałować, a na koniec do Abancay podjechać kilkanaście kilometrów, kilkaset metrów w pionie. Długość drogi w dół robi wrażenie, a pewnie jeszcze niejeden długi zjazd w Andach przed nami. Rowery wytrzymały całą trasę kanionów, ale zaraz po ulokowaniu się w hostelu sprawdziliśmy najbliższy warsztat rowerowy. Jutro wielkie serwisowanie sprzętu, a dziś odżywianie. Łapczywymi oczyma szukamy reklamy, która skusi nas do wejścia do jednej z wielu kurczakowni albo pizzerii.
Wskazówki
- Wstęp do Kanionu Colca kosztuje 70 soli. Jeśli opłata nie zostanie od Ciebie pobrana już w Chivay, bilet może zostać wystawiony też na jednym z wielu posterunków. W Kanionie Cotahuasi nikt już nas o bilety nie pytał, podobno miał tam obowiązywać ten sam bilet.
- Kondory najlepiej widać z obleganego przez turystów punktu widokowego – Mirador del Condor. Jest tam kilka balkonów, parking i toaleta. Nie sposób przeoczyć. Jeśli pojedziesz na zwiedzanie z wycieczką, na pewno zawiozą Cię właśnie tutaj.
- Pamiętaj, by na trekking do Kanionu Colca lub tylko do oazy, zabrać naładowane urządzenia. Choć w oazie jest prąd, to w bambusowych domkach nie znajdziesz kontaktów, a właściciel naszego hostelu nie dawał możliwości ładowania. Ratowaliśmy iPhone’a jednego turysty z baterii w naszym laptopie.
- Droga pomiędzy miejscowością Huambo i Ayo miała być ostatecznie otwarta w sierpniu 2019 roku. Trasa jest naprawdę trudna, stroma, raczej dla samochodów terenowych i… rowerów 🙂
- Cotahuasi jest ciekawą alternatywą dla Cabanaconde. Zamiast oazy z basenami, możesz lokalnym autobusem podjechać do gorących źródeł (5 soli za dzienny pobyt). W samym Cotahuasi trudno spotkać białego turystę, a pobliskie miasteczka (Tomepampa, Alca) mogą pozwolić zanurzyć się jeszcze głębiej w ciszy.
- W Cotahuasi jest czynna informacja turystyczna, która może pomóc w zdobyciu informacji o najbliższym regionie. Staraj się je choć częściowo sprawdzić we własnym zakresie.
- Abancay jest dobrym miejscem do pozostawienia części bagażu przed trekkingiem do Choquequirao. Mnóstwo hostali znajduje się w okolicy Mercado de las Americas. Tutaj jest też sklep i serwis rowerowy (podstawowy).
Czas i miejsce
- Opisaną trasę rozpoczęliśmy w drugim tygodniu lipca 2019 i zakończyliśmy na koniec tego miesiąca.
- Z miejscowości Juliaca pojechaliśmy drogą PU-124 do Lampy, a następnie zjechaliśmy do drogi PE-3S. Kilka kilometrów za miejscowością Llalli skręciliśmy na drogę PU-706, kierowaliśmy się do PE-34J. Niestety w tym miejscu opis trochę mija się z celem, bo rzeczywistość jest nieco inna niż na mapach. Dojeżdżamy do Sibayo i drogą AR-683 do Chivay. Drogą AR-109 kontynuujemy przez Cabanaconde do Huambo. Tutaj wjeżdżamy na drogę AR-106 i zjeżdżamy do Canca i następnie przez nowo wybudowany most przedostajemy się do Ayo. Z Ayo asfaltowym odcinkiem drogi AR-106 jedziemy w kierunku Andagua, ale przejeżdżamy przez miejscowość Subna. Z Andagua drogami AR-106, AR-621 i AR-105 docieramy do Cotahuasi. Drogą AR-105 jedziemy aż do zakrętu na miejscowość Huarcaya. Tu wybieramy górską drogę. W Huarcaya wracamy na AR-105 a potem AP-111. Dojeżdżamy do asfaltu w Iscahuaca. Drogą PE-30A, a potem PE-3S dojeżdżamy do Abancay.
10 komentarzy
Szybko obejrzałam zdjęcia,tekst później , ale jestem pierwsza.
Cudowne widoki, fajne alpaki i kondory, 🙂
Ja też chcę taką szynszylę! One są tak przyzwyczajone do ludzi czy po prostu takie ufne?
Śnieg w takich pustynnych klimatach to dla mnie niecodzienny widok…
I brawo dla Michała za przeniesienie roweru Gosi. Taki czyn szlachetny wymaga dodatkowej pochwały.
Ta szynszyla była jakaś wioskowa, bardziej oswojona. Normalnie uciekają.
Dziękuję, przyjmuję gratulacje. A tak cierpiałem :p
Czasem, warto być pierwszym 😉
Musiałem ustąpić 🙁
👍
Świetnie, że tak dokładnie opisaliście i obfotografowaliscie Cotahuasi- w świadomości turystów, którym spieszno do innych atrakcji Peru on nie istnieje (jakoś nie pamiętam)…a szkoda że nie udało nam się tam pospacerować:D
A Oaza, poza tym, że tłoczno, podobała się Wam? ja mimo całej otoczki byłam zachwycona^^
My też potrzebujemy jeszcze kiedyś trochę czasu na Cotahuasi. Niestety na trekking się nie wybraliśmy, ale wiemy, że warto tu spędzić więcej czasu.
Podobało się nam, można być na dnie kanionu 😉 Tylko jest tyle miejsc, które mogą zastąpić te oazy. Tutaj po prostu wszystko jest gotowe. Basen, palmy i hamak 😉
Patrząc na tak majestatyczne przestrzenie pośród wielkich gór człowiek zdaje sobie sprawę jaki jest mały… i da się to odczuć widząc same zdjęcia. Fajne ptaszydła, te kondory, choć i pozostałe zwierzaki nie mniej fajne. Tylko byków faktycznie szkoda… ale cóż. Dzięki za kolejną relację, czekam na kolejne. Pozdro i trzymajcie się 😀
Człowiek jest mały, a jednocześnie to piękne, że ma dość siły by w takich przestrzeniach żyć lub je podziwiać. Piękny ten świat, będziemy pisać dalej. Dzięki!