Marek zaintrygował nas fruwaniem w obłokach. Mógłby się obrazić, bo przecież pilotowanie paralotnii to kawał jego historii. Nam jednak temat musiał przybliżyć jak kompletnym żółtodziobom, a później okazało się, że rozmawiamy o życiu… takim normalnym.
Przypominamy sobie ostatnie tygodnie przygotowań przed wyjazdem z Polski. Wystarczyłoby, że nie zadalibyśmy jednego pytania i nie poznalibyśmy Marka. Dostaliśmy do niego kontakt przez znajomego znajomego i tak dotarliśmy do El Bolsón, gdzie czekała na nas paczka. Bardzo potrzebna paczka z zapasowymi częściami do roweru. Do tego momentu wymieniliśmy zaledwie kilka wiadomości przez komunikator. On wiedział, że może kiedyś przyjedziemy, a my, że zgodził się nam pomóc.
Marek przygotował mate i trochę odkrył przed nami kim jest, jak się znalazł w Argentynie. To nie była zwykła opowieść i bardzo chcieliśmy jej wysłuchać. O żeglarstwie, paralotniarstwie, Argentynie i normalnym życiu rozmawiamy z Markiem Maderskim.
Gosia i Michał: Jak znalazłeś się w Ameryce Południowej?
Marek Maderski: Wziąłem udział w wyprawie, która nazywała się Ocean Freeride. Wsiadłem na łódkę w Argentynie w Ushuaia. To była dobra akcja, bo nie znałem wcześniej tych ludzi w ogóle. Wiedziałem, że ktoś tam ma płynąć, więc wysłałem im emaila i czekałem na odpowiedź. Oczywiście potem trzeba było zebrać pieniądze. Kumpel, który pracował w Szwajcarii zaprosił mnie na dwa miesiące, w czasie których mogłem zarobić. Kupiłem bilet i zostało mi 1500 dolarów. Z biletem w jedną stronę poleciałem, żeby dołączyć do załogi w Ushuaia. Popłynęliśmy wokół przylądka Horn. Cała wyprawa okazała się bardzo fajna, jesteśmy przyjaciółmi do dzisiaj. Kapitanem był Tomek Szewczyk, bardzo młody, ale z ogromnym doświadczeniem, jeden z najbardziej opływanych kolesi w Polsce. Więc było bardzo bezpiecznie, ale też było sporo wariactwa. No bo wiesz, ktoś kto ma 25 lat wyrywa się do Ameryki Południowej…
To była Twoja pierwsza tak odległa wyprawa?
W zasadzie tak. Pływałem po Bałtyku, w ogóle sporo pływałem, ale wiesz nigdy na przylądku Horn, na dwóch oceanach. Opłynęliśmy ten przylądek, a jeszcze na Hornie udało mi się polatać. Dokładniej zrobić heroiczny zlot paralotnią [haha]. To był pierwszy taki wyczyn. Ale tak naprawdę mieliśmy kupę szczęścia na Hornie, bo normalnie średnia wiatru tam to 150km/h. My w pewnym momencie musieliśmy się wspomagać silnikiem… bo nie było wiatru. Zrobiliśmy sobie zdjęcie, wypiliśmy szampana. Tak czy siak, potem wiatr nas dopadł w kanałach Patagonii. No ale dobra, po Hornie były kanały Patagonii, ponad miesiąc. Potem byliśmy na Chiloe i dopłynęliśmy do Valdivii. Jako, że latam na paralotni od 14 roku życia, to dla mnie połączenie żeglarstwa z paralotnią to było coś, co zawsze chciałem zrobić. W trakcie wyprawy staraliśmy się latać, gdzie tylko się dało. Wyszły z tego szalone rzeczy. Jak teraz patrzę wstecz, znając bardziej Patagonię i rozumiejąc jakie tu są wiatry… to myślę, że nie powinniśmy byli tego robić. No ale jesteśmy cali i zdrowi.
Paralotnia na Hornie brzmi niewiarygodnie.
Wiesz, to był zlot. Trwał kilka minut.
Łączenie żeglarstwa i paralotniarstwa to jest godzenie twoich pasji, które masz od dawna, czy to ma jeszcze jakiś głębszy sens? Czy to jest oczywiste, że jak ktoś lubi żeglować na wodzie, to może polubić żeglowanie w powietrzu?
Pracowałem sporo jako przewodnik paralotniowy. Teraz organizuję wyprawy paralotniowe dla ludzi, którzy już są po szkoleniach. Jako że od urodzenia mam styczność z żeglarstwem, zaczęło mi się wydawać, że to połączenie żeglarstwa z lataniem może być czymś ciekawym. Żeglarstwo traktuję jako jedną z najfajniejszych form podróżowania. Potrafi być cholernie nudne, cholernie męczące i są momenty, w których nie rozumiesz dlaczego przemieszczasz się z prędkością 10km/h, jeżeli mógłbyś sobie kupić bilet lotniczy. W każdym razie to cierpienie chyba jakoś uzależnia, nie wiem jak to się dzieje. W pewnym momencie narodził się pomysł połączenia tych dwóch pasji. Traktowania jachtu jako domu i środka transportu, żeby dostać się do nowych miejsc, dziewiczych do latania. Nikt wówczas tego tak nie robił. To znaczy są oczywiście ludzie, którzy pływają na jachtach i też są paralotniarzami, ale na taką skalę wyprawową nikt tego nie robił. Pamiętam, że słyszałem jeszcze o jakieś próbie Francuzów. W każdym razie, po wyprawie Ocean Freeride, w 2012 zorganizowałem pierwszą wyprawę na Morzu Śródziemnym, żeglowaliśmy i lataliśmy.
A wracając do Ocean Freeride. Tak jak mówiłem, nie znałem ich wcześniej, oni ogłaszali, że ta wyprawa to będzie adventure, explorer itd. itp. Chłopaki mieli glajta, jeden z nich był po kursie, drugi coś tam się uczył, a kapitana uczyliśmy w trakcie. To też było dobre, bo można było się pośmiać z kapitana. Nie zawsze duma mu pozwala na słuchanie dobrych rad. Tutaj w Bolsón ściągaliśmy go z drzewka po jednym starcie.
Tak naprawdę o żadnym miejscu, do którego jechałem do tej pory nie myślałem tak, że zostanę tam na zawsze.
Całą grupą przyjechaliście do El Bolsón?
Tak, zostawiliśmy jacht w Valdivii, to było po kanałach Patagonii. Każdy z nas wtedy chciał odpocząć od jachtu. Wszystko mokre, ciągle wilgoć… przyjechaliśmy tutaj na dwa tygodnie. Coś tam chłopaki polatali trochę, kupa śmiechu i zabawnych wypadków. W trakcie wyprawy miałem też ze sobą tandem do latania. No i na przykład na Chiloe znaleźliśmy w Ancud taką małą górkę do latania. Musiałem tam wozić wszystkie dzieciaki ze wsi. Zbiegły się i nie mam pojęcia ile tych tandemów zrobiłem. Bardzo krótkie tandemy, bo nie było dostatecznego wiatru, ale trzeba było podchodzić te sto metrów w górę… i znowu. Lądowałem i mówiłem, dobra, już, koniec, ty lecisz ostatni. Ale patrzyły te dzieciaki i co miałem robić, wnosiłem to wszystko jeszcze raz pod górę.
Jakbyś mógł jeszcze więcej opowiedzieć o projekcie żeglowanie i latanie. Czy te wyprawy organizujesz co roku?
Pierwszą wyprawę zorganizowałem w 2012, potem była przerwa, gdy byłem tutaj w Argentynie. Następną wyprawę przygotowywaliśmy już wspólnie z Marce. Była jeszcze lepiej zorganizowana, łódka ładniejsza itd. Potem pocztą pantoflową pomysł się rozrósł. Wynajmujemy jachty na okres 2 miesięcy, zwykle polską jesienią, ale zależy od terenu.. Dzielimy ten okres na etapy dwutygodniowe i na te etapy zbieramy załogę. Zawsze dostosowujemy trasę pod kątem latania, tego jakie ciekawe miejsca można oblatać. Trzeba być bardzo elastycznym planując trasę, ale też w trakcie jest sporo improwizacji. Dużo zależy od pogody, jest dużo odkrywania, dużo błądzenia, dużo przypadku. Wesoło po prostu. Ogólny zamysł jest taki, że to jest bardziej forma wyprawy, więc każdy, kto jest na łódce musi coś robić, jest członkiem załogi. Jest oczywiście dużo naszej pracy, takiej opieki, ale nie ma podawania śniadania do łóżka. Cztery ostatnie lata zrobiliśmy takie wyprawy i mamy grupę 30 osób z całego świata, które przyjeżdżają, wracają. To są już teraz nasi dobrzy znajomi, świetnie spędzamy swój czas. W tym roku nie wiem czy zrobimy wyprawę, a dostajemy o to pytania. W każdym roku pojawia się ktoś nowy. Może w przyszłości projekt się rozrośnie, może będziemy mieli własny jacht.
Aktualnie mamy tylko stronkę na Facebook, bo nie potrzebowaliśmy, nie potrzebujemy więcej. Zapełniamy łódkę zawsze, nie mam potrzeby w tej chwili docierać dalej.
Latasz od 14 roku życia, żeglujesz od zawsze?
W mojej rodzinie żegluje się od zawsze, jestem ze Stepnicy, to jest taka wioska nad Zalewem Szczecińskim. Pierwszą łódkę miałem w wieku 6 lat. Potem, gdy z bratem odkryliśmy latanie, ja miałem 14, mój brat 15 lat, to żeglarstwo poszło w odstawkę. Totalnie. Stwierdziliśmy, że żeglarstwo to jest sport, który możemy zostawić na emeryturę.
Gdzie zaczynałeś latać? My jesteśmy ze Śląska, wiemy, że jest Szczyrk, góra Żar, ale na północy Polski?
Zaczynaliśmy na płaskiej Ziemi Szczecińskiej. Robiliśmy różne głupoty, także takie, które teraz możecie zobaczyć w internecie jako filmiki z głupich wypadków. Jakikolwiek krawężnik znaleźliśmy na Pomorzu Zachodnim, to próbowaliśmy z niego latać. Mam rodzinę w Katowicach, więc później było oczywiste, że chcemy na wakacje jeździć do dziadka. Szczyrk, Skrzyczne dla nas były wtedy ważne. Z powodu pasji latania studiowałem w Bielsku, żeby mieć blisko.
Gdzie w Europie można dobrze polatać?
W całej Europie znajdziesz dobre miejsca do latania. Latanie jest tak różnorodne, że nie sposób powiedzieć co jest lepsze. Zależy co komu bardziej siada. Można polatać na wybrzeżu, to są loty bardzo spokojne, takie relaksujące, zero turbulencji. Można latać w wysokich górach, Alpach, po setki kilometrów i to jest zupełnie inna bajka.
Czy El Bolsón jest znane wśród lotników?
Nie tak bardzo. Ci, którzy chcą eksplorować nowe tereny pojawiają się tutaj. Przyjeżdża całkiem sporo ludzi z Europy. Problem jest taki, że tutaj klimat nie jest najlepszy. Jest dobry, jest dużo dni lotnych, przeciętnie więcej niż w Polsce, ale takich naprawdę dobrych dni przelotowych nie jest aż tak dużo. Mam na myśli takie dni, które interesują dobrego pilota, które pozwolą polecieć gdzieś dalej. Jeśli ktoś ma tutaj przylecieć z Europy, ma ten dwutygodniowy urlop, to ryzykować te dni… hmm spędzi się ten czas wyśmienicie, ale nie jest gwarantowane, że polatasz daleko. Ludzie, którzy lecą za ocean wybierają raczej pewniaki jak Quixada, Ceara albo Minas Gerais w Brazylii. Tutaj w El Bolsón musisz mieć czas.
Dlaczego zostałeś w El Bolsón, dlaczego nie przyjechałeś po prostu na miesiąc, może by wystarczyło?
Dostałem ofertę pracy tutaj, poznałem też Marce, która jest moją dziewczyną teraz już od 6 lat. Po pierwszej wizycie w El Bolsón, wróciłem na łódkę, popłynęliśmy do Europy, zakończyliśmy wyprawę i po około roku wróciłem do El Bolsón. Nie myślałem, że zostanę tak długo. Tak naprawdę o żadnym miejscu, do którego jechałem do tej pory nie myślałem tak, że zostanę tam na zawsze. Po prostu mam ofertę fajnej pracy, ciekawe perspektywy, bardzo mi się podoba teren. To też nie jest teren z punktu widzenia latania, który łatwo poznasz. No może, jeśli ktoś jest super pilotem, to może wszystko zrobić, ale dla mnie latanie tutaj, to było kilka lat solidnej nauki, żeby dojść do przyzwoitego poziomu. To jest skomplikowany teren i myślę, że nie osiągnąłbym tego wszystkiego w jeden miesiąc.
Miałeś się od kogo tutaj uczyć? Środowisko jest otwarte?
Tak, tak. Jest tutaj kilka takich osobowości prezentujących dobry poziom i zupełne inne podejście do latania niż to, do którego jestem przyzwyczajony. Nie ma takiego nastawienia na wynik, na latanie zawodnicze, na takie rzeczy. Bardziej dla siebie, jest inaczej. To do czego przyzwyczaiłem się w Polsce, to to, że większość patrzy, kto ile kilometrów zrobił wczoraj, kto ile kilometrów zrobił dzisiaj itd. Tutaj jest troszkę inaczej, nie mówię, że nie ma żadnej rywalizacji. Nie wiem jak to podsumować, żebym został dobrze zrozumiany przez nie-paralotniarza, bo nie chciałem nikogo obrazić.
Myślisz, że to podejście ma związek z tym jacy są Argentyńczycy w ogóle?
Nie chcę, żeby wyszło teraz, że jest jakaś ogromna różnica, bo niedokładnie tak jest. Ludzie są wszędzie różni, mają różne podejścia. To co tutaj też jest ciekawe i ważne, to ten sport tutaj to eksplorowanie nowych terenów, w których latanie staje się bardziej poważne. To są miejsca, w których jeśli wylądujesz, to możesz mieć dwa, trzy dni z buta do cywilizacji. Nie ma helikopterów, nie masz zasięgu telefonu. Jeśli wybieram skomplikowane trasy, zabieram dodatkowe rzeczy. Wszystko zależy od tego gdzie lecę. Jeśli na pustynię, to zawsze zabieram śpiwór, sporo wody i żarcia.
Zarabiałeś na lotach tandemowych w El Bolsón. W tym roku zdecydowałeś się nie latać, dlaczego?
Wczoraj, a jest już po sezonie, miałem pierwszy lot, ale musieliśmy zapłacić rachunki. A tak poważnie to jest właśnie klasyczny problem zarabiania, pracowania swoją pasją. Ludzie z zewnątrz zawsze widzą to jako idealne połączenie. Twoja pasja to twoja praca, robisz to co kochasz i zarabiasz pieniądze. Niestety nie jesteśmy tak prosto stworzeni i zawsze będziemy szukać, czuć, że nie jest aż tak dobrze. W większości wypadków, które obserwuję jest tak, że nie dość, że nie masz dobrej roboty to jeszcze tracisz pasję. Tak to się często kończy. Bo to nie jest to samo. To nie jest takie samo latanie. Gdy latam tandemy, to tak jak porównując świetnego muzyka jazzowego, który pracuje grając covery na weselach. Robi muzykę? No robi. No i mu płacą. W wolnej chwili przecież może grać jazz. Mimo wszystko nie będzie w pełni szczęśliwy. No może pierwszy sezon to będzie kupa śmiechu, ale potem…
Myślę, że jest trudno w tym osiągnąć równowagę. Widziałem parę takich osób, więc nie mówię, że jest to niemożliwe. I nie mówię też, że ja jestem tą osobą, której się udaje. Od 22 lat latam, od ponad 15 lat moja praca ma związek z paralotniarstwem. Od edytowania gazety paralotniowej, przez pracowanie jako instruktor czy pilot tandemu, przewodnik w różnych miejscach w Europie i na świecie. Od niedawna zdaję sobie sprawę, że moje latanie idzie w tył, latam coraz gorzej. Jako pilot tandemu oczywiście świetnie, cudownie. Sam jednak nie jestem w stanie robić tego, co kiedyś. To nie jest tak, że tracę umiejętności. Paralotniarstwo jest takim sportem, w którym bardzo dużo zależy od głowy, nastawienia, kontroli emocji. Tym bardziej, gdy latasz w takim terenie jak tutaj. Jest wiele momentów, gdy to cię przerasta, gdy oddychasz głęboko i mówisz o ja…. nie wierzę, że to się dzieje. Bardzo łatwo wejść w jakąś sytuację bardziej skomplikowaną, albo taką, która cię trochę przestraszy i nie poradzisz sobie z tymi emocjami, to możesz bardzo szybko wylądować. Powiesz sobie ok, to ja już dziękuję i ląduję. Podczas gdy trzeba na chwilę zagryźć zęby i cisnąć! Latanie 30 minutowych tandemów, odbywa się praktycznie zawsze w strefie komfortu, jedyne czym się martwisz to żeby wszystko do końca pozostało pod kontrolą. Podczas gdy latając samemu musisz wyjść ze strefy komfortu, pocisnąć, żeby zrobić progres. Powtarzanie tego samego to absolutnie nie jest rozwój i nie poprowadzi cię do osiągnięcia perfekcji. Latanie w pewnym momencie staje się czymś co jest bardziej w głowie, mniej w mięśniach. Oczywiście talent się przyda, potrzebny do pilotowania skrzydła, ale jak już pilot jest na pewnym poziomie, to lepiej radzą sobie ludzie, którzy kontrolują swoją głowę.
A tak poważnie to jest właśnie klasyczny problem zarabiania, pracowania swoją pasją. Ludzie z zewnątrz zawsze widzą to jako idealne połączenie. Twoja pasja to twoja praca, robisz to co kochasz i zarabiasz pieniądze. Niestety nie jesteśmy tak prosto stworzeni i zawsze będziemy szukać, czuć, że nie jest aż tak dobrze.
Wszystko zależy, czy to, co się dzieje w głowie jest racjonalne. Uważam, że nie mam strachu racjonalnego. Bardzo dobrze kontroluję sprzęt i nie wpakuję się w żadną sytuację, z której nie umiałbym wyjść. Są jednak momenty, które przerastają. To jest dużo co się dzieje i trzeba się nauczyć to kontrolować. Tak jak mówię, albo jest strach racjonalny, albo irracjonalny lęk, który trzeba w jakiś sposób opanować. Jeśli ktoś się pakuje w sytuacje, które są ryzykowne, to wiadomo… Widzę masę ludzi latających tutaj, którzy nie mają umiejętności, żeby robić to co robią. Teraz im się udaje, ale ja bym czegoś takiego nie robił, bo nie chcę, żeby moje życie zależało w 20% od przypadku, bo kontroluję jedynie 80% sytuacji. Za dużo.
Zejdźmy w takim razie na bezpieczną ziemię. Oprócz tego, że żeglujesz, latasz, przejechałeś kawałek kontynentu samochodem.
Mieliśmy z Marce Renault 4. Rocznik 1974. Przepiękny samochód, genialny, teraz już się takich nie robi. Bardzo prosty do naprawy. Cud techniki. Marce chciała pojechać do Brazylii, żeby tam pomieszkać. Stwierdziliśmy, że w takim razie jedziemy, jedziemy tym co mamy. Nie jesteśmy mechanikami, więc daliśmy mu trochę kosmetyki, nakleiliśmy kwiatki w miejscach, które były pordzewiałe. Najfajniejsze było to, że zrobiliśmy wersję kempingową, bo chcieliśmy nocować w samochodzie. Musieliśmy jakoś rozwiązać problem, że Renault 4 po wyciągnięciu tylnych siedzeń ma tylko 140 cm, więc ciężko tam spać. Zrobiliśmy taką przedłużkę, otwierała się klapa bagażnika, z której wyskakiwał namiot na boki i do tyłu. Wystarczyło wbić 4 szpilki i gotowe, a dzięki przedłużce łóżka osiągnęliśmy 190 cm do wypoczynku. No i pojechaliśmy do Brazylii, 60 km/h maksymalnie. Normalnie jechaliśmy chyba niewiele szybciej niż Wy na rowerach, a do Brazylii dojechaliśmy w około 10 dni. Maksymalnie zrobiliśmy chyba 400 km jednego dnia. Spędziliśmy rok w Brazylii pracując. Tak w ogóle, w życiu często gdzieś wyjeżdżałem, ale zawsze było to związane z tym, że będę musiał tam popracować.
Patrzymy jeszcze na dwie łódki w ogródku, co z tym żeglowaniem będzie?
Jak na razie to jest szkutnictwo. W tym roku przez to, że nie latam tandemów mogłem skupić się na projekcie, który chciałem zrobić już od jakiegoś czasu. Zrobiłem tu w El Bolsón już kilka takich drewnianych łódek i teraz chciałem z tym ruszyć trochę mocniej. W okolicy są przepiękne jeziora. Mało ludzi pływa na żaglach, większość na kajakach, ale ja tego nie rozumiem. Kajak to jest fajny na rzekę, a nie żeby pruć pod wiatr na jeziorze. Zatem w tym roku zorganizowałem dwa kursy budowy łódek. Jeden w Comodoro Rivadavia na wybrzeżu, a drugi tutaj przed naszym domem. Muszę przyznać, że bardzo fajnie wyszedł ten projekt. Na każdym kursie miałem 8 uczniów i już powstaje sześć łódek. Niektóre prace są zaawansowane, także mamy kolebkę budowy amatorskiej jachtów w Patagonii.
Mój ojciec projektuje jachty, więc od małego miałem styczność z pracami. W mojej rodzinie jest takie podejście, że jachtów się nie kupuje, jachty się buduje. Bardzo mi się to podoba, daje ogromną satysfakcję. Lubię pracować z drewnem, robiąc rzeczy ładne. A łódka, w swojej formie jest po prostu ładna. Chcemy sukcesywnie zwiększać rozmiary jachtów, aż wyrośnie tutaj taki 12 metrowy. I nie wiem jak go wtedy zawieziemy nad morze.
Latanie w pewnym momencie staje się czymś co jest bardziej w głowie, mniej w mięśniach.
Kiedy tutaj przyjechaliśmy poczęstowałeś nas od razu mate i zaczęliśmy rozmawiać. Czy czujesz się już trochę Argentyńczykiem?
Jakieś przyzwyczajenia na pewno już mam.
Czy czujesz się tutaj u siebie?
Taaak? Noo, tak. Zdecydowanie tak. Trudny trochę temat, bo ja bardzo tęsknię za Polską. Tym bardziej, gdy zdaję sobie sprawę, że jestem tu już kupę czasu, a potem myślę, że prawdopodobnie będę tutaj jeszcze trochę, tęsknię bardzo. Potem spędzam pół roku w Polsce i przechodzi.
W Polsce tęsknisz za Argentyną?
Myślę, że to tak jak ze wszystkim, widzę wtedy to co jest dobre, to co lepsze tu i tam. Tak czy inaczej staram się zachować dużo z polskich rzeczy i nie godzę się na niektóre tutaj. Mówię, no nie w Polsce tak się nie robi, ja tak nie będę robił…
Na co się nie godzisz?
Bezkrytyczność w wielu kwestiach. Widzę tutaj politykę i ideologię entuzjazmu społecznego. Jeśli coś jest super, to jest super i idziemy za tym, hej. Nie możesz się wybić z tłumu. Argentyńczycy są podatni na propagandę. We wszystkich środowiskach jakie widzę tak to działa, jeśli coś jest super to jest super, koniec. W Polsce i w Europie mamy więcej krytycyzmu i patrzymy na rzeczy bardziej logicznie. Przykład. Zrobię łódkę i będą o mnie mówić „o tak, ten gość jest niesamowity, jak on robi te łódki, wow”. Na start, w większości wypadków dają Ci za dużo kredytu. To też mi się zdarzało z lataniem „wow najlepszy pilot jakiego znam”. W momencie, gdy mówi to ktoś, kto widział mnie latającego przez chwilę, to nie ma to absolutnie żadnej wartości. Gdybym to usłyszał od Polaka, to znaczyłoby chyba więcej. Robię łódki, tak, ale ludzie na całym świecie robią łódki. Uczę się masy rzeczy, jest w tej pracy dużo niedokładności, nie jestem mistrzem, a tak mogę być nazwany. Czasem wręcz tęsknię za tym polskim narzekaniem.
Z drugiej strony Polakom brakuje zwykłego cieszenia się rzeczami. Gdy pierwszy raz widzę, że ktoś w ogrodzie buduje łódkę to myślę „wow”. W Polsce masz szansę usłyszeć „daj spokój, nie uda mu się”.
Fajnie byłoby znaleźć złoty środek. Wiadomo, że to są takie cechy ogólne. Oczywiście wszędzie są ludzie, którzy mają zdrowsze, bardziej indywidualne podejście.
Budujesz łodzie, remontujesz kampery, jak się dałeś poznać, że te zlecenia do Ciebie trafiają?
To są właśnie dobre strony tego, że tutejsi powiedzą “tak ten gość jest mistrzem, idź do niego”. Zrobiłem małą łódeczkę z czterech arkuszy sklejki i już wszyscy wiedzieli. To jest mała miejscowość, wieś tak naprawdę. El Bolsón jest też w jakiś sposób kolebką ludzi kreatywnych i to w każdej sferze. Co nie znaczy, że to co robią, zawsze jest dobre. Jakby to powiedzieć, jest sporo tandety. Każdy myśli, że już potrafi coś zrobić, ale mógłby najpierw trochę poczytać, albo chociaż obejrzeć film na Youtube i wszystko wyszłoby lepiej. Ale ok, próbują, nie poddają się, idą do przodu. Więc jest cała masa ludzi kreatywnych. I w momencie kiedy ktoś tam na przykład budował łódkę i ją ostatecznie zbudował, to wszyscy się o tym dowiedzą. Nagle się okazuje, że wśród tych 20-30 tysięcy mieszkańców jest całkiem sporo osób, które zawsze marzyły o tym, żeby też zbudować łódkę. I jest ta różnica, że oni się za taką robotę zabierają. Prawdopodobnie na 30% zaawansowania roboty zdają sobie sprawę, że kasa się kończy, ale i tak cisną do przodu.
Co jeszcze może nas zainteresować w El Bolsón?
El Bolsón ma taką renomę, chyba nawet jest opisane w przewodnikach jako anty Bariloche. To była kolebka hipisów. To na pewno z jakiegoś punktu widzenia jest atrakcyjne. Oczywiście są tu też ludzie, którzy żyją zupełnie normalnie i śmieją się z tych wszystkich rzeczy alternatywnych. Jest też połowa ludzi, którzy nie chodzą do lekarza, szukają form alternatywnych. Jest mnóstwo rzeczy ciekawych, czasem przesadzonych. Myślę, że z naszego polskiego kwadratowego punktu widzenia, jakby nie patrzeć, życie w El Bolsón jest ciekawe.
Widzisz jakieś podobieństwa między Polakami i Argentyńczykami, które ułatwiają bądź utrudniają Ci życie?
Nie, trudno mi tak jednoznacznie powiedzieć. Czy ja wiem, to co ułatwia życie to kontakt międzyludzki. Jeśli ktoś wysyła uśmiech i drugi też, to to po prostu działa i ten uśmiech nie jest koniecznie ani polski ani argentyński.
Nie realizujesz typowego scenariusza życia, który pewnie znasz od swoich kolegów ze szkoły. Wiadomo, że jak ktoś migruje, to już ten scenariusz jest trochę inny, a Ty masz tutaj ciekawy pomysł na życie. Gdy patrzysz wstecz to myślisz czasem, że może trzeba było iść do jakiejś tam normalnej pracy w Polsce i nie jeździć po świecie? Żałujesz czasami?
Nie, na pewno nie żałuję. Każda decyzja wiąże się z wyborem. Wiesz doskonale, że jeśli zrobiłbyś to, to nie byłoby tamtego. I po prostu, ja w danym momencie nie potrafiłbym wybrać inaczej.
Teraz chyba trochę inaczej na tym świecie, bo teoretycznie możesz sprawdzić co tam słychać u twoich znajomych w Polsce, czy dalekich znajomych. Każdy coś tam upublicznia na portalach społecznościowych i można sobie gdybać.
Na pewno jest jakiś typowy model życia, na pewno mnie to pośrednio czy bezpośrednio dotykało. Ale czy bardzo, nie. Nie myślę też, że jesteśmy daleko od tego typowego modelu życia. To co robimy to nie jest żadne wariactwo. Żyjemy sobie normalnie.
Nienormalne to jest nie robić tego, co chcesz w życiu robić.
Tylko, że to akurat bywa powszechne.
No tak. Ja wiem, że czasem łatwo powiedzieć nie mogę, nie chcę już, nie dam rady. Wcale nie uważam, że jest łatwo, że ma być łatwo. Wydaje mi się, że jeśli coś się da, to trzeba robić. Nie do końca tak jak w filmach amerykańskich “chcesz to rób i już”. Oczywiście można i tak, ale trzeba się potem liczyć z różnymi konsekwencjami. Ja gdy chciałem gdzieś wyjechać czy spróbować czegoś nowego, to zwykle to robiłem. Oczywiście potem często kończyło się tak, że musiałem pracować w taki sposób, że to wcale nie było szczytem marzeń. Myślałem sobie czasem, że ci wszyscy ludzie, którzy cały tydzień pracują i potem jadą na weekend to koniec końców może lepiej się bawią w tych miejscach niż ja harując gdzieś tam daleko. Z drugiej strony mam tą masę ciekawych doświadczeń. Na przykład przed powrotem tutaj, gdy potrzebowałem znowu pieniędzy, zupełnie przypadkiem dostałem robotę od kumpla Norwega, z którym przepłynąłem Atlantyk. “No przyjedź, przyjedź, jestem w Gamvik na północy, załatwiłem Ci robotę na przygotowywaniu przynęty dla rybaków”. To było na samej północy Norwegii, zaraz koło Nordkapp, zimą. Zdziwisz się, bo była kupa śmiechu. Jak tylko powiedziałem im, że też pływam to zaczęły się wyjazdy na łowienie. To było jak na obrazkach w Discovery. Był taki reality show Pesca Mortal. To tam mieliśmy podobnie, tylko bez tego amerykańskiego dramatu, a zamiast tego z kupą śmiechu, pięcioma litrami kawy dziennie, trzema godzinami snu na dobę. Zimno było, ale dużo śmiechu, bardzo fajny czas i doświadczenie. Zatem, takie różne fajne rzeczy się zdarzyły, a teraz. Teraz na pewno chciałbym się trochę bardziej ustabilizować.
Stabilizacja. To może powiesz nam coś o stabilizacji Argentyny? Jak patrzysz na gospodarkę Argentyny?
Ostatni kryzys mnie nie dotknął, bo nie miałem oszczędności, więc nie miałem problemu. Starałem się tym wszystkim interesować na początku, dopóki nie zdałem sobie sprawy, że to jest tak jak wszędzie. Są dwa obozy sztucznie podzielone opiniami, które nie są opiniami własnymi, tylko manipulowane przez media i wielokrotnie powtarzane. Aktualnie mam to równie głęboko jak sytuację polityczną w Polsce. Wiem, że jako porządnego obywatela powinno mnie to bardziej obchodzić i to nie jest dobra postawa, że ja jeden niczego nie zmienię. W mojej lokalnej społeczności mogę coś zmienić, owszem.
Nienormalne to jest nie robić tego, co chcesz w życiu robić.
Ilość absurdów tutaj jest oszałamiająca. Z tym też się wiąże to, że ludzie powtarzają, tłumaczą sobie rzeczy w sposób, w jaki ktoś tam im powiedział, co czasem nie ma żadnego przełożenia na rzeczywistość, żadnego sensu. Przykład. To, że nie możesz sobie kupić łatwo samochodu używanego, co jest porównywalne z sytuacją w Polsce po czasach komunizmu. Ale to są tylko rzeczy. Z drugiej strony, tutaj w El Bolsón, ale hmm nie sądzę, że to miasto bardzo dobrze odwzorowuje sytuację w całej Argentynie, ludzie żyją bardzo zrelaksowani. Ja jestem nauczony, że jeśli czegoś nie masz, a chcesz mieć, to musisz na to zapracować. Robisz, harujesz i masz. Tutaj? Nie. Podstawowa rzecz i wartość która motywuje, to to żeby mi było wystarczająco dobrze. I jakoś się to tu kręci. I dlatego też nie uważam, że ten kraj jest trudny do życia. W Europie nie możesz sobie powiedzieć “a nie chcę tego robić, teraz pójdę sobie w góry i przez najbliższy miesiąc pomyślę co będę robił”. Tutaj to jest możliwe.
10 komentarzy
Kolejny ciekawy człowiek z PASJĄ. Czytałam z przyjemnością,z pasją.
Trzymamy kciuki
Super, Marek pewnie się ucieszy, że nam poświęcił czas.
Cóż, 3/4 zycia mam za sobą. Rodzine, super dzieci, wnuczke ale poza tym malo ciekawie przezylam swoje zycie. Zazdroszcze Wam wszystkim takiego pomyslu na zycie, odwagi, wytwalosci w dązeniu do spelniania marzeñ i szczescia. Duzego szczescia bo tylu wspanialych ludzi spotykacie na swojej drodze. Zycze wytwalosci , pogody ducha i milosci by przetrwac trudy tej wyprawy Małgosiu i Michale. Pozdrawiam 😍😘.
Przeczytałem początek tego komentarza i kawałek dalej zostałem zbity z tropu. Ale jak to „super dzieci” i „mało ciekawe” To mi nie pasuje. Przecież dzieci to ponoć największe szczęście, a wielka rodzina jeszcze większe. Tak przynajmniej słyszymy, ponieważ sami mamy tylko i aż siebie w tej podróży.
My jesteśmy gdzieś w 1/2 swojego życia i zdecydowaliśmy się pójść trochę pod prąd, ale nie możemy teraz być pewni, że za kilkanaście lat będziemy zadowoleni z tej decyzji. Myślę, że będziemy. Zobaczymy 😉 W każdym razie, gdyby wszystkie rodziny były podróżujące to prędzej spotkalibyśmy w Boliwii rodziny z Francji niż z Boliwii, bo te byłyby w podróży.
Na sam koniec napiszę, że jesteśmy tym szczęśliwym pokoleniem, które ma wybór. Mamy paszport, tanie loty po Europie, tańsze po Świecie i informacje o świecie dostępne w kieszeni. Świat się kurczy. Wystarczy spojrzeć na osoby kilka lat od nas młodsze. One na studiach już zwiedzały Europę korzystając z biletów za 10-20 EURO i już widziały dużo. Może kolejne pokolenie Polaków będzie podróżować jak Francuzi, każdy na studiach zrobi sobie roczną przerwę.
W każdym razie Świat nie uciekł. Może jeszcze można pojechać? 😉
Sporo refleksji. Ciekawe i dojrzałe spojrzenie na wczoraj i teraz. Z tego co piszecie widać, ze miał okazję sprawdzić się w niejednej sytuacji życiowej. Świetny wywiad bardzo przybliżający realia i codzienność w różnych środowiskach. Jednak zawsze pozostają jakieś uniwersalne racje które warto i należy zachować. Wszystkim podróżującym i Tym którzy Was wspierają życzę opieki Aniołów, zdrowia i wszelkiej pomyślności. Niech się Wam darzy. 🙂
Bardzo ciekawe podejście do życia. Realizowanie swoich pasji i celów życiowych zawsze sprawia, że takich ludzi się dobrze słucha. Mają często zdrowe i równocześnie trochę zwariowane podejście do życia. Chociaż nie zgadzam się z tym, że realizowanie pasji i pracy jednocześnie źle się kończy. Znam wiele osób, którym się to udało. Ale to może wszystko zależy od stopnia zaawansowania tej pasji…
Marek chyba chciał przekazać, że to jest bardzo trudne. Myślę też, że gdybyś porozmawiała z osobami, które godzą pasję z pracą też znalazłyby takie trudności, o których wspomina. Nie przeczę, że są osoby, którym się udaje. Dziś mieliśmy i takie spotkanie 😉 Problemy były opisane jako zabawne historie.
Zachowujmy więc dla siebie te uniwersalne racje i dziękujemy w imieniu podróżujących za życzenia 😉
Kolejny ciekawy człowiek, którego (dość dosłownie) przywiało w miejsce gdzie teraz się znajduje… Mam nadzieję że macie jeszcze trochę materiału na kolejne tego typu publikacje? Bo fajnie się czyta. Pozdro i trzymajcie się tam! 😀
Wypuściliśmy krótki cykl wywiadów, by zobaczyć jak taka forma się przyjmnie. No i… nadal nie wiemy 😉 Cieszymy się, że Tobie się podoba. Po cichu możemy przyznać, że powoli kształtuje się materiał na następny „sezon”, ale na finał trzeba jeszcze poczekać.