Z termomineralnych źródeł w środku Peru, w Churin, kolejna przełęcz ma blisko 5000 metrów. To już nie dziwi, bo jesteśmy na górskim szlaku Great Divide, który prowadzi blisko linii wododziałowej Andów. Pierwszy odcinek drogi wylany asfaltem, ruch nieduży, rzadko przerywam myśli bluzgami w kierunku wariatów drogowych.

Trawers Andów

Zjedzony dziś tuzin jaj nie daje wystarczającej mocy do pokonania prawie trzech kilometrów przewyższenia, musimy podzielić zadanie na dwa dni. Za to możemy pierwszy etap skończyć niedługo po obiedzie. Dojeżdżamy do górskiej wioski. Po lewej hodowla pstrąga i trzy sklepy, na wprost stalowe chmury, po prawej zamknięty kościół, skwerek, biblioteka i przedszkole. W głębi boisko i szkoła. Płaski skrawek trawy pod namiot pewnie znalazłby się w okolicy, ale nie zamierzamy go zajmować. Niech deszcz dziś spadnie na trawę, będzie bardziej smakować baranom.

Ten artykuł dotyczy drugiej części szlaku. Pierwszą część trasy opisaliśmy w artykule – „Peru Great Divide – jednym kołem w Pacyfiku, drugim w Atlantyku

Bezczelnie przyglądamy się z bliska budynkom użyteczności publicznej. Jest jedna pusta salka, podłoga w środku czyściutka, gotowa na rozłożenie naszych karimat. Jest weekend, nie spodziewamy się, żeby coś tu się działo. Zagadujemy jednego i drugiego miejscowego, którzy w lot rozumieją, że rowerzysta jak ma okazję, to nie pogardzi noclegiem pod dachem. Zwłaszcza, gdy ten rowerzysta wlecze się przez Andy z babą, która sprawdziła prognozę pogody, przez kolejne godziny patrzyła w niebo i już wie, że prognoza się sprawdzi. Nie ma zmiłuj, będą godziny przejechane w zimnym deszczu, może śniegu. Potraktujemy to jako obowiązkowy element wycieczki w wysokie góry, ale dzisiaj zjedzmy proszę makaron pod dachem.

Droga w chmurach, gdzieś tam są wysokie szczyty, błękitne jeziora i rozległe lodowce
Droga w chmurach, gdzieś tam są wysokie szczyty, błękitne jeziora i rozległe lodowce
Przejazd obok stada owiec
Przejazd obok stada owiec

Musimy poczekać na alcalde, burmistrza, który ma klucz do upatrzonego miejsca. Przez dwie godziny patrzymy na spokojne życie wioski i powiększające się kałuże. Przyjeżdża uśmiechnięty alcalde, rozmawiamy krótko i dostajemy do dyspozycji suche metry kwadratowe. Otrzymując kolejny już tak życzliwy gest, na następnych podjazdach nawet w deszczu kapiącym godzinami potrafimy się uśmiechnąć do gęstniejących chmur. Trochę smutno, bo mieliśmy tu zobaczyć panoramę ośnieżonych szczytów zapierającą dech w piersiach. Dechu nie zaparło, bo aklimatyzacja dobra, ale śnieg był bliżej niż marzyliśmy. Oblepieni jego cienką warstwą zaczęliśmy ostrożny zjazd. Dla odmiany oblepiamy teraz opony błotem zbliżając się do grupki, która wyszła z mikrobusa. Zastępują nam drogę szczerząc buzie w uśmiechach. Nastolatki pytają o wspólne zdjęcie. No jasne, że tak! Pewnie chcą przywieźć jakiekolwiek zdjęcie z dzisiejszej wycieczki, a że widoczność żadna, to może chociaż kadr z rowerzystami z Kolonia? Kolombia? Aaa Polacos! Polonia! Okazało się, że zdjęcie będziemy robić z każdym z osobna. Dostajemy do ręki po nakrętce czegoś na rozgrzanie, jak powiedzieli opiekunowie grupy. Ku własnemu zaskoczeniu nie odmówiliśmy, tylko od razu połknęliśmy. Śmiejemy się razem chwilę i odjeżdżamy. Robi się gorąco, gdy coraz mniej widać. To nie bimber, a mgła tak gęsta, że słyszymy gdzieś blisko pasterskie psy, ale ich nie widzimy. Na szczęście one nas też i żaden nie zdecydował się do nas dobiec. Kilometr przed wioską wyjeżdżamy z chmury.

Sens misji

Cajatambo jest pierwszą wioską po setkach kilometrów, w której w środku dnia widzimy otwarte drzwi kościoła. Zaglądamy wewnątrz i wokoło w poszukiwaniu informacji o godzinach mszy. Nie znajdujemy, więc pytamy ludzi prowadzących swoje biznesy naokoło. – Nooo zwykle w niedzielę najpóźniej o ósmej trzydzieści się zaczyna, przed dziewiątą na pewno – słyszymy od pani sprzedającej śniadania. Jesteśmy zdezorientowani taką odpowiedzią, ale próbujemy się do niej dostosować. Niedziela, ósma trzydzieści rano, siadamy w ławce, nikogo nie ma. Po dłuższej chwili schodzi się młodzież z katechetami. Wchodzą grupami po 10-15 osób. Trochę się szturchają, gadają, ale są zdecydowanie spokojniejsi niż na innych młodzieżowych mszach, na które przypadkiem trafialiśmy. Oprócz 40 młodych ludzi jest mniej niż 10 dorosłych osób. Łącznie z nami. Wchodzi wysoki ksiądz w polarowej kurtce, przygotowuje ołtarz. Msza zaczyna się z poślizgiem, czekamy na pierwsze słowa, bo jesteśmy ciekawi akcentu księdza. W tonie głosu jest entuzjazm, wrażenie wzmacnia gitara, której używa chyba od młodości, a ja zastanawiam się kiedy ostatnio słuchałam Johna Portera. Na koniec mszy rozbrzmiewa znajoma melodia, ministrantka podnosi w górę plakat z wypisanym wielkimi literami tekstem – Virgen de Częstochowa. Znów nam się przedłuży pobyt…

Ostatni kilometr trasy przed Cajatambo, wyjeżdżamy z chmur
Ostatni kilometr trasy przed Cajatambo, wyjeżdżamy z chmur
Padre Claudio pokazuje zdjęcia z wypraw
Padre Claudio pokazuje zdjęcia z wypraw

Tego i kolejnego dnia rozmawiamy z księdzem pochodzącym z północnych Włoch, młodzieżą skupiającą się wokół parafii i wolontariuszką bedącą niejako opiekunką młodych. Jesteśmy zaskoczeni ilością projektów, które prowadzi Padre. Są takie powiedzmy normalne jak stworzenie miejsca dla zabawy i edukacji młodych. Jest wiele innych, ale największe wrażenie zrobił na nas pomysł bardziej ekstremalny. W przyszłym roku Padre Claudio prawdopodobnie pojedzie z grupą miejscowej młodzieży wspinać się na szczyt Pisco – 5765 m n.p.m. To nie będzie ich pierwsza wyprawa z rakami i czekanami. Myślisz, że dla mieszkańca andyjskiego Cajatambo wspinaczka lodowa to chleb powszedni? Jest dokładnie odwrotnie. Większość dzieciaków dopiero dzięki Padre zobaczyła śnieg, gdy pojechali w góry Huayhuash. Cajatambo leży na wysokości 3600 m n.p.m., ale śnieg tu nigdy nie pada. Wioska jest tak położona, że trzeba się od niej oddalić, żeby zobaczyć górujące za nią białe granie z najwyższym szczytem Yerupaja 6635 m n.p.m.

Pora prawie deszczowa

Też chętnie wybralibyśmy się już w Cordillera Huayhuash. Słyszeliśmy już legendy o pięknie tych gór, ale też o trudnościach w czasie wielodniowych trekkingów w tym terenie. Mamy wrażenie, że pora deszczowa czai się za rogiem i każdy tydzień, który upływa sprawia, że więcej wody po nas spłynie i spotka nas więcej trudności. Na dziś zapowiadano 3 mm opadów. Tymczasem w ciągu niespełna godzinnej ulewy ulica zamieniła się w potok. Przez kolejne dwa dni mieszkańcy sprzątali ulice z nagromadzonej ziemi. Na pocieszenie dowiedzieliśmy się, że nie widzieli tu takiej ulewy. Na pewno nie pamiętają, więc mamy pewność, że to rzadkość. Mamy nadzieję, że takie zjawiska nie będą nam się wylewać na kaski.

Ulice Cajatambo w połowie posprzątane z zalegającej po ulewie ziemi
Ulice Cajatambo w połowie posprzątane z zalegającej po ulewie ziemi

Z Cajatambo dzieli nas 35 km od miejsca, gdzie można rozpocząć wymarzony trekking wokół Cordillera Huayhuash. Dlaczego nie ruszamy w tym kierunku? Paradoksalnie łatwiej zorganizować bazę wypadową w Huaraz, mieście do którego rowerem będziemy jechać jeszcze kilka dni. Cajatambo, mimo że jest stolicą regionu, nie jest jeszcze przygotowane na ruch turystyczny. Są trzy hotele, ale przydałyby się jeszcze małe, turystyczne butle gazowe i wypożyczalnia sprzętu. Chętnie zabralibyśmy kijki trekkingowe, bo z nimi łatwiej nieść ciężki plecak. Dlaczego nie ma chociaż butli gazowych? Wycieczki zorganizowane zawsze korzystają z pomocy mułów, zabierają wtedy kilkunastokilogramowe butle gazowe i wielkie namioty, w których pomieszczą stoły dla swoich klientów.

Un rato czyli ile?

W Cajatambo wsiadamy zatem na rowery, na trekking musimy poczekać. Od razu zaciskam hamulce. Kilkadziesiąt kilometrów płynnego zjazdu, początkowo zieleń, potem coraz mniejsze poletka uprawne, pojedyncze drzewa, a w dole kanionu kaktusy. Szybka zmiana temperatury o ponad 20 stopni sprawia pewną przyjemność do momentu, gdy zaczniemy znów podjeżdżać. W kanionie trafiamy na szlaban, remont drogi. – Na jak długo zamknięty szlaban? – pytamy. – Un rato! – otrzymujemy informację zwrotną od kobiety kierującej ruchem. Spoko, nawet nie zsiadamy z rowerów skoro tylko chwileczkę. W oddali pracuje ciężka maszyna, a my smażymy się w słońcu. Po 20 minutach nadjeżdża ciężarówka z pustą naczepą. – Ciężarówka załaduje głazy i potem pojedziecie, un rato, un ratito! – informuje ponownie kobieta. Nie zsiadamy zatem z rowerów, patrzymy, czekając chwilkę. Nadjeżdża druga ciężarówka. – No to jeszcze to auto też musi wjechać, potem pojedziecie – kobieta mówi widząc nasze zrezygnowane miny. Nie wygląda jakby była pierwszy dzień w pracy, a schemat działania pewnie codziennie podobny. Wierzymy w jej zapewnienia, nie zsiadamy z rowerów gotowi na sygnał ruszyć przed siebie. Minęło ponad 1,5 godziny, bo jeszcze dwie chwilki zajęło uporządkowanie drogi i wycofanie maszyny. A potem jeszcze chwilkę przejeżdżały samochody z naprzeciwka. No i nareszcie my. Czy ktokolwiek nas zrozumie stojących niecierpliwie nad rowerami i chcących wierzyć w „un rato” pani pilnującej przejazdu? W wyobraźni mieliśmy kolejne setki metrów podjazdu, kilometry bez wody. Taki odcinek jeśli zaczniesz za późno, to przed zmrokiem nie dotrzesz do kolejnego bezpiecznego miejsca. Sytuacja okazała się mieć jednak dobre strony. Gdy podjechaliśmy do stromej ściany z wydłubanymi w skale zakrętami drogi, u jej podstawy rosły dwa mizerne drzewa. W ich cieniu prowizoryczna wiata i grupa pracowników drogowych. – Ej gringo, dzień dobry! – zaczepiają. – Dzień dobry – odpowiadamy uśmiechem na uśmiech i jedziemy parę metrów dalej oprzeć rowery o most. Odwracam się jeszcze w kierunku ludzi, bo mimo odległości i huku rzeki słyszę, że ktoś za nami woła. Otwieram oczy szeroko ze zdumienia, bo trzy osoby jednocześnie wykonują gest, który znam z dzieciństwa. Tak moja babcia wzywała mamę, żeby przybiegła z boiska na obiad. Tak moja mama mnie ściągała z podwórka, zamiast rozdzierać gardło z blokowego balkonu. Komórki były wtedy po to, żeby wyciągać z nich słoiki kompotu.

Podchodzimy udając z zawstydzenia nieświadomych. – Chcecie coś zjeść? Zostało nam trochę obiadu – uśmiechają się. – Rowerzysty nie trzeba pytać, każda porcja energii jest przyjmowana z wdzięcznością. Ale Wy też jeszcze będziecie pracować, nie potrzebujecie już? – dopytujemy, żeby poczuć się pewniej. – Tak, chcemy Was zaprosić, spokojnie – odpowiada jeden z robotników, który później najwięcej z nami rozmawia. Opowiadają o swoim typowym dniu pracy. Śmiejemy się, że dobrze, że pogoda tutaj trudna i częste osunięcia ziemi, bo dzięki temu ciągle mają dużo roboty. Dowiadujemy się, że ostatni zakręt, który widać z dołu to mniej więcej połowa naszego podjazdu. Spochmurnieliśmy nieco, bo zakręty ciężko było zliczyć. – Możecie tu zostać, tu na pewno nie będzie dziś padać, tu zawsze jest sucho, a tam na górze dużo częściej pada. Jak będziecie dalej jechać przez Peru to zawsze patrzcie uważnie na niebo. Około południa często się zmienia pogoda i leje srogo – dają nam wskazówki.

Suche i gorące dno kanionu
Suche i gorące dno kanionu
Pracownicy dbający o utrzymanie drogi i pełne brzuchy rowerzystów
Pracownicy dbający o utrzymanie drogi i pełne brzuchy rowerzystów

Posileni wierzymy, że wystarczy sił i czasu na podjazd przed zmrokiem. Robotnicy jeszcze proponują podwózkę na górę, ale nie korzystamy. Energii faktycznie wystarczyło. Szczęścia też. Znowu mamy go za dużo. Padać zaczęło dopiero jakiś kilometr przed wioską, a tamże czekał na nas nocleg w schronisku miejskim. Dach nad głową, murowane ściany, spanie na łóżkach, łazienka, widok na góry, cena zaproponowana za naszą dwójkę – niecałe 6 zł. Żyć nie umierać. Takie są luksusy w niektórych peruwiańskich wioskach. Coś zbyt dużo szczęścia i dobroci na tej trasie, boję się, że się przyzwyczaję. A kolejnego dnia znów ma być miło, bo spodziewamy się spotkać wyjątkowych ludzi.

Włosi w Peru

Padre Ugo de Censi jest człowiekiem czynu. Gdy w czasie rozmowy ze swoim przyjacielem misjonarzem dowiaduje się jaki ogrom pracy jest do wykonania w Brazylii, natychmiast podejmuje kroki, żeby znaleźć chętnych do wybudowania szkoły i centrum zdrowia. Jest koniec lat sześćdziesiątych, w kinach wszyscy zrywają boki oglądając włoskiego Bonda. Operation double 007. Ksiądz Ugo zbiera grupę młodych Włochów, którzy stworzą projekt Operación Mato Grosso, pojadą na kilka miesięcy pracować do Brazylii. Będą działać właśnie w regionie Mato Grosso w Brazylii tak dynamicznie jak bohaterowie włoskiej parodii Bonda. To co zrobią, nie będzie śmieszyć tylko cieszyć. Padre Ugo nie pojechał z młodzieżą na pierwszą akcję, bo przeszkodziła gruźlica. Jednak w kolejnych latach rozwinął działalność w Peru. Sam ponad 40 lat kierował parafią w biednej, górskiej miejscowości w środkowych Andach, w Chacas. O Padre Ugo mówi się, że dokonał ekonomicznej i społecznej rewolucji. Operacja Mato Grosso trwa do dziś, jej ramiona rozpostarły się z Brazylii na sąsiadujące kraje. W samym Peru w prawie 70 regionach księża i wolontariusze pomagają mądrze lokalnym społecznościom. Za przykładem Padre Ugo tworzone są szkoły, gdzie młodzi uczą się zawodu, szpitale i domy dla biednych, salezjańskie oratoria, gdzie przychodzą dzieciaki uczyć się, bawić, modlić, pracować. W górskim regionie Ancash, w sławnej wśród miłośników gór Cordillera Blanca wolontariusze wybudowali pięć schronisk górskich, które zarabiają na siebie, a reszta pieniędzy przeznaczana jest na inne projekty Mato Grosso. To jedyne schroniska w Cordillera Blanca, które pokrywają się z europejskim wyobrażeniem schroniska górskiego. Pewnie powstaną kolejne.

„Dosyć gadania, bierzmy się do roboty!” to motto Operazione Mato Grosso. „Popatrz jakie masz wspaniałe mięśnie, ręce gotowe do pracy, nie wszyscy twoi rówieśnicy mają taki dar” takie słowa mógł usłyszeć od Padre Ugo młody człowiek, czujący się gorszy z powodu wykluczenia przez biedę. Szkoły rzemiosła w Peru założone przez Operazione Mato Grosso wykształciły tysiące specjalistów.

Na środku głównego placu wioski o dźwięcznej nazwie Corpanqui stoi kościół. Jego wrota przykuwają uwagę. Pierwszy raz widzimy takie w Peru. Drewniane rzeźbienia, płaskorzeźby świętych, zdobienia są bardzo precyzyjne, a ich wykonanie wymagało wielu godzin pracy. W pobliskiej wiosce Ticloss można zobaczyć jeszcze piękniejsze detale. To tutaj mieliśmy spotkać włoskiego księdza, który mieszka tu już ponad dwadzieścia lat kontynuując dzieło Padre Ugo. Księdza nie spotkaliśmy, bo wyjechał załatwić sprawy w innej wiosce. Młoda wolontariuszka z Włoch, która mieszka tu od kilku miesięcy z mężem i dwójką dzieci zaprasza nas na włoską kawę z kawiarki i focaccię i daje trochę swojego czasu na rozmowę. Wchodząc do wspólnego pomieszczenia od razu zauważamy piękne meble. Solidne, drewniane, eleganckie. Zdobią je stonowane, geometryczne detale, w których przeplatają się dwa rodzaje drewna. Obok budynku kościoła stoi szkoła, w której chłopcy uczą się zawodu stolarza. Naprzeciw jest szkoła dla dziewcząt. W innych miejscowościach są szkoły rzeźbiarstwa w drewnie i kamieniu. W szkołach od początku uczniowie mogli uczyć się od włoskich artystów. Wpływy włoskie przenikają się z tradycyjnymi motywami andyjskimi.

Szkoła stolarska w Ticllos założona przez Operazione Mato Grosso
Szkoła stolarska w Ticllos założona przez Operazione Mato Grosso
Drewniane, ozdobne detale w parafii Ticllos
Drewniane, ozdobne detale w parafii Ticllos

Znów jedzie się łatwo, bo mamy o czym myśleć na podjeździe. Mijamy najprostszą i ostatnią przełęcz na trasie Peru Great Divide. Około 4200 m n.p.m. to tyle co nic, i na tej wysokości jest już przyjemnie ciepło. Jeszcze tylko kilkadziesiąt kilometrów pod wiatr i jesteśmy na asfalcie. Nad jeziorem Conococha dojeżdżamy do końca śladu GPS. Wioska o tej samej nazwie co jezioro wyrosła wzdłuż drogi. Kilkadziesiąt prowizorycznych budynków pełni funkcję domów, ale od strony drogi każdy ma pomieszczenie, gdzie ustawiono kilka stołów i krzeseł oraz produkty na sprzedaż. Każda restauracyjka oferuje identyczne menu, rosół z kurczakiem, pstrąg, kurczak duszony w sosie, ewentualnie jedno danie dodatkowe. Każdy biznesik sprzedaje kilka rodzajów pieczywa, ser i dulce de leche, czyli produkt zbliżony do masy kajmakowej. Wokół nie widać ani jednej krowy. Wszyscy mają te same ceny. Zasada konkurencji, co to takiego? Może będzie obowiązywać w najbliższym dużym mieście – Huaraz. To już za niecałe sto kilometrów, na dodatek z górki! Już się cieszę na myśl o tym, że tam na pewno będzie więcej niż jedna ulica oferująca dania obiadowe o każdej porze.

Ostatnia przełęcz przed asfaltem, Cordillera Huayhuash za plecami
Ostatnia przełęcz przed asfaltem, Cordillera Huayhuash za plecami
Yerupaja (6635 m n.p.m.), najwyższy szczyt Cordillera Huayhuash
Yerupaja (6635 m n.p.m.), najwyższy szczyt Cordillera Huayhuash

Epilog

Ten i poprzedni wpis opisują trasę, która sprawiła nam szczególny rodzaj satysfakcji. Jedziemy śladem wyznaczonym przez Neil i Harriet Pike. Autorzy bloga i książek eksplorowali trudne trasy na świecie wiele lat temu, a ich opisy stały się inspiracją dla setek rowerzystów podążających ich śladem. Dziś słysząc nazwę „Pikes” lub „Andes by bikes” dobrze wiemy o co chodzi, to są słowa klucze. Neil i Harriet mają wielu naśladowców, którzy aktualizują opis trasy przy pomocy nowych technologii. „Pikes” byli pierwsi i już samo podążanie ich śladem daje podobne uczucie jak eksplorowanie innych regionów świata śladem wielkich podróżników.

Wskazówki

  • Pogoda – Pora sucha jest najlepszym czasem na jazdę wzdłuż Peru Great Divide. Od czerwca do września jest najwięcej słońca, ale w nocy jest najchłodniej. Najwięcej opadów występuje od grudnia do marca. Pozostałe miesiące to sezon przejściowy. My pedałowaliśmy we wrześniu, czyli teoretycznie jeszcze była pora sucha, ale prawie codziennie po południu zbierały się ciemne chmury, z których często padało. Czasem deszcz nie był tak obfity jak listopadowa ulewa w Polsce, ale wychładzał skutecznie na tych dużych wysokościach. W październiku, listopadzie też jest duża szansa na słoneczne przedpołudnia.
  • Żywność – W każdej małej wiosce na trasie jest sklepik z podstawowymi produktami. Ceny oczywiście ciut wyższe niż w mieście, ale nadal niewysokie. Czasem takiego sklepu nie widać, nawet nie ma szyldu, więc trzeba pytać miejscowych. To samo dotyczy lokalnych restauracyjek. Zdarza się, że wygląda jakby nic w wiosce nie było, a okazuje się, że sklepikarka przygotowała kilka dodatkowych porcji obiadu i może ci podać dwudaniowe, zwykłe peruwiańskie almuerzo na zapleczu, gdzie ustawiła stół dla takich niespodziewanych, ale spodziewanych gości.
  • Aklimatyzacja – bardzo ważna na tej i innych trasach w Andach, o których pisaliśmy. My na palcach jednej ręki możemy policzyć dni w trakcie ostatniego półrocza, w których zjechaliśmy poniżej 2000 m n.p.m. Pamiętamy, że po pokonaniu 2 wysokich przełęczy, każda kolejna przychodzi ze znacznie mniejszym trudem, a teraz wpływ wysokości jest minimalny. Ambicję i chęć bicia rekordów za wszelką cenę lepiej zostawić w dolinach.
  • Operazione Mato Grosso – Jeśli chcesz się dowiedzieć więcej to możesz zobaczyć film o Padre Ugo de Censi i Operazione Mato Grosso

A tu tekst po angielsku dla tych jeszcze bardziej zainteresowanych działalnością Mato Grosso. Na końcu tekstu jest link do obszernego pliku PDF, po przeczytaniu którego naprawdę można sobie wyobrazić czym się ci ludzie zajmują. Są też adresy, gdzie można ich szukać i zwrócić się do nich bezpośrednio. https://www.artesanosdonbosco.com/charity/

Czas i miejsce

  • Ten fragment Peru Great Divide przejechaliśmy we wrześniu 2019. Ślad GPS możesz znaleźć na stronach https://andesbybike.com/peru/routes/ Możesz też zawsze do nas napisać, chętnie się podzielimy informacjami.
  • Z Churin drogą PE-18 dojechaliśmy do drogi PE-16A. Przez Cajatambo kontynuowaliśmy do Canon. Skręciliśmy na drogę AN-1307 w kierunku Llipy. Dojechaliśmy do drogi AN-112 gdzie skręciliśmy w prawo. Ostatnim miasteczkiem było Ticllos. Dojechaliśmy do asfaltu i na drogę PE-16 a następnie PE-3N i dojechaliśmy do Huaraz.
Autor

Świetnie się czuje, gdy nie stoi w miejscu. Trekkingi i tułaczki z plecakiem nie są jej obce. Ostatnio chętniej wybiera rower, ale nadal bez gór nie ma dla niej udanego wyjazdu. Jej marzeniem jest bycie dobrym człowiekiem. Bycie lekarzem jest przywilejem, który ułatwia realizować marzenie.

13 komentarzy

  1. Bardzo się cieszę z kolejnego tekstu, kolejnej porcji zdjęć. Podziwiam siłę i wytrwałość ludzi, którzy potrafili dla innych tak wiele poświęcić. Potrafili znaleźć drogę nową, naznaczoną wdzięcznością innych ludzi – którym pokazano ja ważne jest ich życie tu i teraz. Jak wiele dobrego można uczynić. Chyba dzień dzisiejszy nie jest najlepszy dla mnie na pisanie komentarzy? A w ogóle najsympatyczniejsza jest mina Gosi – tak mi dobrze w waszym towarzystwie i już dzisiaj nie muszę kręcić pedałami. Mama pyta: jakie nachylenie miała ta droga?

    • Bardzo dobry dzień na pisanie komentarzy 😉
      Co do nachylenia drogi to trudno nam odpowiedzieć, bo ono nigdy nie jest jednostajne. Czasem jedziemy, a czasem pochamy. Dużo też zależy od nawierzchni.

    • Aż tak? A przyznasz, że jakby postawić dwie opcje: Patagonia i Peru, to wiele brało by pierwszą w ciemno. 😉

  2. A mnie zastanawia, jaki trzeba mieć rower, żeby ogarnąć tak różnorodne nawierzchnie? 🙂

    Widoki nieziemski! Szczęścia dalej!

    • Na pytanie o rower nie mam w tej chwili krótkiej odpowiedzi (planuję kilka wpisów). Ogólnie warto mieć sprawny rower z wytrzymałymi częściami (to nie wyścig) i zestaw narzędzi do napraw. Rower sam nic nie ogarnie. Zawsze gdzieś będzie mniej przystosowany. Wtedy cierpimy wspólnie.

      Dziękujemy!

  3. Gosia, na szukanie sensu przyjdzie czas. Nie wszystkie doświadczenia, przeżycia owocują od razu, czasem muszą poczekać na konteks. Zbieraj ich na razie ile wlezie, to kiedyś na pewno się przyda, nabierze większego znaczenia.

  4. Nie ma to jak pobujać (się) w obłokach 😀 Skala pogodowa faktycznie niezła, tu szorty, tam puchowa kurtka… Trzymajcie się zdrowo i pozdrowienia! 🙂

    • Czasem od szortów do puchowej kurtki można się przebierać w jeden dzień. W sumie bardzo często tak jest. Taki już urok wysokich gór, chyba bez skrajnych warunków nie byłyby takie piękne. Byłyby inne 😉 Pozdrawiamy!

  5. Cudownie się to czyta! 🙂 Gdybyście kiedyś wydali książkę z tej podróży to macie pierwszego nabywcę.

    • Ale tylko o tej? 🤔😋

      A tak poważnie to z jednej strony serce nam rośnie jak czytamy takie słowa, ale po chwili jest refleksja… My? Książkę? Ale, może najpierw blog zyska większą publikę.

      Gosię do teraz zatkało 😉

Napisz komentarz