Radka nie znaliśmy wcześniej. Dostaliśmy jego nazwisko i numer telefonu. Te informacje pozwoliły nam dotrzeć do jego strony internetowej i już przed przyjazdem wiedzieliśmy, że spróbujemy nagrać rozmowę. Każdy wspólny posiłek przedłużał się, ponieważ Radek był dla nas skarbnicą wiedzy i miał na szczęście ochotę wiele rzeczy nam opowiedzieć.
Radek jest przewodnikiem, fotografem i dziennikarzem. Robi jeszcze wiele innych rzeczy. Od kilku lat na stałe mieszka w La Paz. Te kilka faktów, a także jego poprzednie doświadczenia z Ameryki Południowej sprawiają, że ma co opowiadać. Warto zajrzeć na jego stronę internetową i profil na portalu Instagram.
Gosia i Michał: Mieszkałeś wcześniej w innych krajach Ameryki Południowej. Opowiedz jak to się zaczęło, jaką drogą trafiłeś do La Paz.
Radek Czajkowski: Mieszkałem w dwóch i pół krajach Ameryki Południowej. Teraz w Boliwii, wcześniej w Ekwadorze, a mówię dwa i pół kraju, bo spędziłem 3 miesiące w Santiago w Chile. Początek historii ma miejsce w Bremie w Niemczech. Studiowałem tam ekonomię i zarządzanie i dorabiałem sobie w instytucie. Pewnego dnia przechodziłem ze stertą książek, względnie legalnie skopiowanych i zza tej sterty zobaczyłem ogłoszenie o tym, że szukają studentów na wymianę międzynarodową w programie Erasmus. Zgłosiłem się, wpisałem trzy miasta, jedno w Hiszpanii, jedno we Francji, jedno we Włoszech. Nie władałem żadnym z tych języków. Wyszło na Hiszpanię. Wyjechałem na rok do Sewilli. Straciłem tam jakieś pół roku studiów, bo akurat były wielkie demonstracje, z powodu których nie było wykładów. Po powrocie jednym z moich współlokatorów był gość z Ekwadoru, teraz jeden z moich najlepszych kumpli. Przez niego pomyślałem …dlaczego nie Ekwador? Złożyłem wniosek o praktykę w niemieckiej organizacji rządowej i jakoś się udało. Dostałem praktykę, zostałem w Ekwadorze pół roku, wróciłem, doszkoliłem się w temacie zarządzania projektami międzynarodowymi. No i potem tak się zdarzyło, że akurat w Boliwii było wolne miejsce na stanowisku junior. Teoretycznie umowa na 10 miesięcy, ale akurat koleżance, która była moją szefową już się nie chciało, dlatego zaczęli szukać kogoś, kto przejąłby jej obowiązki. Tym sposobem zmieniłem się z juniora w eksperta. Zostałem tam jeszcze 3 lata, ale później stwierdziłem, że nie będę przedłużał umowy. Miałem takie poczucie, że praca w biurze jednak nie jest dla mnie. No i w październiku 2011 pojechałem sobie na wycieczkę jeepem przez Amerykę Południową, przez Boliwię, Brazylię, Peru, Ekwador, Kolumbię i wróciłem do Boliwii tylko po to, żeby sprzedać samochód, który był na boliwijskich rejestracjach. W Peru oferowali mi odkupienie auta, na czym miałem zarobić podwójnie, bo kupiec zachęcał, żebyśmy powiedzieli ubezpieczycielowi, że został skradziony. Nie skorzystałem. Samochód udało się sprzedać w Boliwii, dostałem praktykę w La Paz w studio foto specjalizującym się w fotografii reklamowej i mody. To ostatnie mniej mi się podobało. Mieszkałem u znajomych, ale oni mieli dom właściwie poza granicami La Paz, a ja po sprzedaży auta nie miałem jak dojeżdżać do pracy. Szukałem mieszkania w pobliżu studia, żeby nie tracić czasu w transporcie. Jeszcze nie było teleferico [kolejki linowej].
Tak się zdarzyło, że Iza, moja obecna partnerka, akurat miała pokój do wynajęcia. Z początku z Izą prawie nie rozmawialiśmy, nie widywaliśmy się, mijaliśmy się przez pracę. Dopiero w ostatnim tygodniu to się zmieniło przez Tunupę. Tunupa to wulkan na północy Salar de Uyuni, ale też imię naszego psa. Tunupa była psem ulicznym, została potrącona przed domem. Coś trzeba było zrobić, zaczęliśmy z Izą więcej rozmawiać, działać. Tunupa została w domu. Ja wróciłem do Europy na kilka miesięcy, zgodnie z wcześniejszym planem. Z Izą kontynuowaliśmy kontakt przez internet i stwierdziliśmy, że się spotkamy w połowie drogi, w Panamie, zobaczymy jak to nam wyjdzie. No i wyszło dobrze. To było w październiku 2012. Potem w styczniu czy lutym 2013 wróciłem do La Paz, ale tylko na miesiąc, w odwiedziny. No i wtedy pierwszy raz w życiu przegapiłem lot powrotny do Europy. Teraz muszę powiedzieć, że zostałem na dłużej, bo już kilka lat minęło.
Jak przegapiałeś ten lot, to nie miałeś konkretnego pomysłu co będziesz robił zawodowo tu w La Paz? Tzn. miałeś wiele umiejętności, ale pewnej pracy nie miałeś?
Nie. Zero. Ale miałem znajomych. Przez studio, w którym wcześniej miałem praktyki dostałem na przykład pierwsze fuchy fotograficzne. W gruncie rzeczy nie było źle. Jak masz znajomych, to zawsze jakoś się uda.
To się teraz nazywa freelancer. Trzeba mieć dużo znajomych, żeby być freelancerem.
W Ameryce Południowej tak to w sumie jest. Przez prywatne kontakty możesz dużo zrobić. Fotografów ludzie nie szukają w internecie, wszystko przez polecenia.
Zresztą przewodnika też?
Przewodnikiem zostałem później. Mój współlokator pracował tutaj jako przewodnik. Zapytał kiedyś „a to czemu nie popracujesz jako przewodnik”? No dobra, czemu nie. I tak zacząłem. Akurat w Boliwii można teraz z tego wyżyć.
Na swojej stronie opisujesz siebie jednym słowem – fotograf. Kiedy i jak zdecydowałeś, że zidentyfikujesz się z tym zawodem?
Wcześniej lubiłem robić zdjęcia. Zaczynałem jeszcze za czasów analogowych, koniec lat 90. Jak byłem juniorem w tamtej pracy rządowej, na pierwszym wyjeździe w teren, gdy szef zobaczył jak robię zdjęcia, od razu był komentarz. O! Fotograf nam przyleciał. To nie tak, że z dnia na dzień zostałem fotografem. Coraz intensywniej zajmowałem się fotografią poza pracą, robiłem coraz więcej zdjęć do pracy i gdy już doszedłem do tego wniosku, że w biurze nie będę dłużej pracował, to pomyślałem.. no dobra, czym mogę się zajmować, co lubię? Wiedziałem, że akurat to nie jest najlepsza epoka do zaczynania pracy jako fotograf. Bo jednak konkurencja w internecie jest duża. Turysta gdzieś tam pojedzie, zrobi jedno dobre zdjęcie na tysiąc, gdzieś to wstawi i zarobi z tego dolara, to się ucieszy. Ale fotograf z tego nie wyżyje. Ale i tak stwierdziłem, dobra, trzeba spróbować. Marudzić można potem. Spróbowałem. No i źle nie jest. Faktycznie muszę dorabiać jako przewodnik. Jako fotograf bym się nie utrzymał.
Zaczynałeś jako fotograf dokumentalny.
Tak, i do dzisiaj wolę fotografię dokumentalną niż np. modę. Krótko byłem w tym świecie i widziałem jaki ten świat jest sztuczny, także stwierdziłem, że to zupełnie nie dla mnie, nie chcę na to patrzeć.
A może to lepiej, że fotografia nie jest całą Twoją pracą, ale jesteś też przewodnikiem? Daje Ci to świeższe spojrzenie?
Muszę przyznać, że mam ten komfort, że płacą mi za wyjazdy także w piękne regiony, gdzie jest mało turystów. Pracuję jako przewodnik trekkingowy, dlatego często jestem w górach. Minus jest taki, że jak jestem w górach i dzwoni do mnie klient jako do fotografa, to nie mogę odebrać, bo nie ma zasięgu. Raz zadzwoni, drugi raz zadzwoni, a za trzecim razem nie będzie czekać i zadzwoni do kogoś innego. Trudno znaleźć balans między tymi dwoma pracami.
Jak jeszcze zarabiałeś w La Paz?
Pisałem dla niektórych magazynów, ale przede wszystkim na zamówienie. Potrzebowali jakiś artykuł w konkretnym temacie, to oferowałem im artykuł i zdjęcia w komplecie.
Mam ten komfort, że płacą mi za wyjazdy także w piękne regiony, gdzie jest mało turystów.
Takie telefony z Europy zdarzają się często, czy jednak zwykle wysyłają swoich pracowników? A może mają już kontakty z jakimiś większymi agencjami? Są biura w La Paz, które się specjalizują w takiej pracy? Wiemy, że jest Reuters niedaleko..
Nadal często wysyłają swoich. Ale myślę, że to częściowo moja wina, bo zbytnio się własną reklamą nie zająłem. Nie opłaca się tak naprawdę wysyłać fotografa. Jak wyślesz autora to jedno, ale fotografa to już niekoniecznie. W każdym kraju tu w Ameryce Południowej masz dobrych fotografów, no to po co?
Zwłaszcza na krótki materiał, bo jak ktoś robi projekt długoterminowy, to rozumiem, że może zleceniodawcy zależeć na konkretnym nazwisku. Poza tym, chyba jak jesteś na miejscu to lepiej znasz realia i masz te niezbędne kontakty, wiesz gdzie i jak wejść.
Tak.
Boliwia, La Paz – czy to dobre miejsce dla fotografa? Amatora? Profesjonalnego fotografa?
Dla amatora to idealne miejsce. W gruncie rzeczy, gdzie się nie obrócisz to masz jakiś motyw w tym mieście. Wyjedziesz samochodem 2 godziny za miasto, masz inny temat, jesteś w wysokich górach albo nad jeziorem Titicaca, albo zjeżdżasz w zieleń, jesteś na wysokości 1200 metrów. Motywów jest pełno. Dla fotografów profesjonalnych… można wyżyć. Na przykład jest bardzo dużo ślubów. Jak lubisz robić śluby, to możesz bardzo dobrze żyć. Ale to nie mój świat, wolę dokument i fotografię przyrodniczą. Akurat w przyrodniczej źle mi nie było, nawet wygrałem kilka miejscowych konkursów. Także uważam, że może to być dobre miejsce dla fotografa, ale tak jak każdy freelancer musisz cały czas szukać. Być aktywnym, nie możesz czekać aż cię znajdą. Trzeba szukać kontaktów, przypominać o sobie.
Czy tutaj też jest taki boom na fotografię wśród amatorów? W Polsce teraz ciężko policzyć fotografów amatorów, którzy mają aparat, który potrafi dużo, ale wiadomo, że jeszcze do tego trzeba kogoś, kto zna się na obsłudze tego sprzętu. Wiadomo, że ten sprzęt kosztuje.
Tak. W La Paz jest klasa średnia i wyższa, mogą kupić sobie dobry aparat. Często też ci ludzie lubią sobie dorabiać, oczywiście proponując ceny niższe. Nie wliczają podatku, nie wliczają amortyzacji sprzętu, no i nie muszą tylko z tego żyć, więc mogą zaproponować niższe ceny. Są też ludzie bogaci, którzy kupują najnowszy sprzęt, tak jak jest w Europie. To widzę w grupach turystów, którzy przyjeżdżają ze sprzętem naprawdę dobrym, profesjonalną lustrzanką, ale używają trybu automatycznego.
To jest szeroki temat.
Plus jest taki, że nigdy nie było w internecie aż tylu dobrych zdjęć jak teraz. Zainspirować się zawsze można czyjąś pracą.
Czy fotografujesz też w La Paz? Czy jako gringo napotykasz tutaj problemy podczas fotografowania?
W moim przypadku mam wrażenie, że to zależy od tego czy fotografuję na konkretne zlecenie, czy od tak sobie street foto. Jak na zlecenie, to inaczej podchodzę do sprawy i w gruncie rzeczy nie mam aż takich problemów. Tłumaczę ludziom o co chodzi, po co to jest. Wy na pewno już zauważyliście, że ludzie tu podchodzą z pewną rezerwą do gringo z aparatem w ręku. Na pewno jest mi trudniej niż miejscowym. Ale jak jest zlecenie to trzeba. Popytasz nie wiem ile osób, aż się uda.
To wynika z tej motywacji, że z tyłu głowy masz, że trzeba zarobić pieniądze, czy że masz temat, który możesz ludziom wytłumaczyć?
Bardziej chodzi o temat, o zadanie do wykonania. Sam inaczej do tego podchodzisz. Po prostu musisz to zrobić i koniec. Bardziej wtedy naciskam na siebie, żeby popytać 20 osób i wiem, że jedna się zgodzi. Poza tym fotografując na zlecenie mogę chodzić z identyfikatorem. Mógłbym co prawda też chodzić z tym identyfikatorem prywatnie, ale nie lubię za bardzo naciągać. Prędzej czy później ludzie jednak zauważą, że 20 razy kupowałem ziemniaki na targu z identyfikatorem. Podsumowując więcej niż w La Paz robię fotografii przyrodniczej, tak dla siebie albo żeby pokazać na stronie. Zdjęcia nocne, gór, lasów. Lubię też zdjęcia dokumentalne sytuacji, w których masz ukryty w kadrze zabawny, zaskakujący szczegół. Bardzo lubię tego typu fotografie. Zdjęcie jest fajne, gdy pierwszy raz spojrzysz, ale jest dużo ciekawsze, gdy spojrzysz dokładnie i zauważysz ten jeden szczegół.
Czy twoim zdaniem Boliwia ma pomysł na turystykę, czy to tak wyszło przypadkiem?
Naprawdę nie wiem jak odpowiedzieć. Na poziomie prywatnym – starają się. Przez ostatnie 10 lat infrastruktura w Boliwii poprawiła się niesamowicie. Dlatego teraz mamy już więcej turystów powiedzmy z klasy średniej. Niestety turyści z plecakami to dużo pieniędzy w kraju nie zostawiają. Żeby turystyka się rozwijała, potrzeba właśnie osób z klasy średniej, które zostaną w trochę lepszych hotelach, zjedzą coś w trochę lepszej restauracji, tak żeby właścicielom opłacało się ulepszać oferty. Z kolei na poziomie państwowym – chwilowo klapa. Na przykład… na ostatnich targach turystycznych w Berlinie były prywatne agencje z Boliwii. Boliwia jako kraj w ogóle się nie zaprezentowała. Mając takiego sąsiada jak Peru, gdzie jest dużo bardziej rozwinięta turystyka, to jednak warto byłoby zainwestować więcej, żeby wyjść z tego cienia. Turyści do nas przyjeżdżają, ale jesteśmy krajem dodatkowym. Jedziesz do Chile i możesz jeszcze Boliwię zrobić. Jedziesz do Peru, masz jeszcze dodatkowo Boliwię. Bardzo mało osób przylatuje tutaj bezpośrednio. Problem w tym, że loty do Boliwii są bardzo drogie, ale to też dlatego, że jest mały popyt, błędne koło. Do Santa Cruz są tańsze loty, ale w żadnej wyszukiwarce nie zobaczysz tego lotu. Dlatego większość przylatuje do Limy, ma tańszy lot i od razu Machu Picchu, a potem ewentualnie Salar de Uyuni. Także faktycznie większość osób przyjeżdża do nas zrobić standardową trasę Titicaca, Copacabana ewentualnie z Wyspą Słońca, stamtąd do La Paz na noc lub dwie, może jakaś góra i potem Salar de Uyuni. Oczywiście mamy też turystów, którzy przyjeżdżają bezpośrednio na trekkingi. Oni rzeczywiście przyjeżdżają bezpośrednio do Boliwii i idą w góry.
Zdjęcie jest fajne, gdy pierwszy raz spojrzysz, ale jest dużo ciekawsze, gdy spojrzysz dokładnie i zauważysz ten jeden szczegół.
Ale nie zostawiają tyle pieniędzy?
A właśnie zostawiają. Bo wycieczka trekkingowa nie jest najtańsza, logistyka kosztuje. Tacy turyści przylatują i już mają wszystko załatwione, to my się wszystkim zajmujemy. Transport, muły, przewodnicy, jedzenie. Wiesz, oczywiście możesz przejść samodzielnie z jedzeniem. Raz poszedłem z dwoma innymi przewodnikami na 9 dni i sami nieśliśmy jedzenie, musieliśmy się liczyć z tymi 30 kg na plecach. Ja miałem jeszcze dodatkowo 5 kg sprzętu foto. Chcieliśmy poznać nową trasę. Pierwszy dzień zaczynaliśmy na 3600 m i mieliśmy dojść na 5000m. No to byliśmy wszyscy blisko płaczu. A mówię tu o trójce przewodników mieszkających w Boliwii, a nie o osobach nieprzyzwyczajonych do wysokości. Tym bardziej myślę, że dla osób, które są tu od tygodnia na wakacjach jest dużo trudniej. Jakaś logistyka się przyda, osiołki, albo tragarze przynajmniej, coś żeby sobie pomóc. Dwanaście dni transkordyliery tak łatwo nie przejdziesz. Musisz sobie doliczyć czas, nawet jak jesteś wysportowany.
Jak działają przewodnicy w Boliwii, to jest regulowany zawód?
Jesteśmy w dziwnych czasach jeśli o to chodzi. Do niedawna nic nie było regulowane. Ministerstwo turystyki zaczyna się tym zajmować, ale na przykład wymyślili, że jednym z podstawowych wymagań dla przewodnika będzie ukończenie studiów na kierunku turystyka. Co samo w sobie nie ma sensu. Samo studiowanie turystyki nie zrobi z ciebie przewodnika. Najlepsi przewodnicy, których znam, studiowali antropologię, historię, biologię i wiedzą o czym mówią, robią to z pasją. Ten zapis ministerstwa jest tylko po to, żeby ustalić jakieś konkretne wymagania. Zrzeszenia. Jest związek przewodników górskich na poziomie międzynarodowym i drugi, miejscowy, który nie jest zrzeszony międzynarodowo. Założony przez boliwijskich przewodników, żeby był związek. AGMTB Asociacion de Guias de Montana y Trekking de Bolivia, czyli związek przewodników górskich i trekkingowych w Boliwii. Pełnej nazwy tego drugiego związku niestety nie pamiętam. Myślę, że w tym drugim związku łatwiej dostać papiery od ministerstwa na wykonywanie zawodu. Chwilowo przynajmniej, w fazie przejściowej przez najbliższe dwa lata można wykazać się doświadczeniem ubiegając się o papiery. Najpóźniej za dwa lata będą potrzebne konkretne szkolenia. Nasz związek, ten zarejestrowany na poziomie międzynarodowym jest blisko dogadania się z ministrem turystyki. Prawdopodobnie będziemy mieć dodatkowe dwumiesięczne szkolenie i uznają to jako wystarczające do kontynuowania pracy. Wszyscy w naszym, międzynarodowym związku muszą mieć certyfikat ukończenia kursu pierwszej pomocy, tego typu rzeczy. Niestety tak to tu działa, że możesz uzyskać taki certyfikat po jednodniowym szkoleniu. Przewodnicy zrzeszeni na poziomie międzynarodowym mają na zupełnie innym poziomie ten kurs niż ci zrzeszeni lokalnie. Więcej płacimy za te szkolenie. Całe szkolenie, żeby zostać przewodnikiem nie trwa kilka tygodni, tylko kilka lat. Z kolei koledzy ze zrzeszenia miejscowego mieli szkolenie kilkudniowe, dosłownie, bo to dziesięć dni i koniec. Logiczne więc, że pojawia się różnica w tym co wiesz po takim kursie. Dopóki nic się nie dzieje, to jest dobrze, wyjdziesz w góry z każdym. Ale jak turysta potrzebuje pomocy w zejściu z jakiegokolwiek powodu, to wtedy zobaczy różnicę w przygotowaniu. No i widać też różnicę czy poszedł z drogą czy tanią agencją. Z tanią może liczyć przede wszystkim na siebie.
Czy w Boliwii istnieje zawodowe ratownictwo górskie?
Jest tu ochotnicze pogotowie górskie, które tworzą głównie przewodnicy. Jest też ekipa wsparcia za tym wszystkim. Trudny temat. Gdy było szkolenie z używania śmigłowca w akcji ratunkowej, to musieliśmy starać się o dofinansowanie z Europy. Dostaliśmy kilkadziesiąt tysięcy euro na używanie śmigłowca w czasie szkolenia. Zatem przewodnicy wysokogórscy są wyszkoleni nawet w tego typu ratownictwie, tylko że nie ma dostępnego śmigłowca. Prezydent Boliwii swojego nie pożycza. Zatem kto tutaj idzie w góry, musi się liczyć z tym, że ewakuacja potrwa dobrych kilka godzin. Nawet jak telefon do nas szybko dojdzie, to trzeba wyjechać z La Paz samochodem, nie wylecimy śmigłowcem. Nawet jak sytuacja ma miejsce gdzieś w pobliżu to dojazd trwa 2-3 godziny. Nie będzie pomocy w pół godziny, tak jak jest to możliwe w Europie.
To są te aspekty, które przekonują do zapłacenia trochę więcej w lepszej agencji wybierając się w góry. Komunikacja tutaj w górach opiera się na telefonii komórkowej?
Tak, sieć komórkowa. Mamy też radio, ale nie ma stacji, więc gdy ich używamy, to liczymy na to, że ktoś będzie w pobliżu i poda wiadomość dalej. Na przykład z Huayna Potosi nie ma problemu, ale gdzieś tam dalej na północny-wschód w kordylierze to już co innego, a w Apolobambie to zapomnij. Pamiętam taki przypadek, gdy kolega jechał z klientem, który miał zawał serca i przez 24 godziny w czasie jazdy do La Paz starał się go utrzymać przy życiu, włączając w te działania masaż serca.
Zawał na tej wysokości to nie to samo co na poziomie morza.
No i nie masz śmigłowca. Własnego towarzystwo jeszcze długo nie kupi, ale stara się wypracować model, w którym będzie mogli wypożyczyć prywatny śmigłowiec do akcji ratunkowej i to, że ubezpieczyciele będą za to płacić. Także to jest bardzo ważne, że jak przyjeżdżasz do Boliwii, to zwróć uwagę, żeby twoje ubezpieczenie działało na wysokości powyżej 3500 metrów.
Zatem kto tutaj idzie w góry, musi się liczyć z tym, że ewakuacja potrwa dobrych kilka godzin.
Tak, często małym druczkiem jest napisane, że ubezpieczyciel zapewnia akcje w górach, ale do pewnej wysokości, np. w Polsce określone to jest dziwnym trafem do 2500 metrów, ciekawe dlaczego? Będąc jeszcze w temacie gór, zainteresował nas temat Cholity w górach. Miesza się tu motyw tradycyjnej Boliwijki z działalnością sportową w wysokich górach. Co robi wasze towarzystwo, żeby te dziewczyny mogły dalej się szkolić i wspinać?
Prowadzone są kroki, żeby mogły one pracować jako przewodniczki. Aktualnie w związku w ogóle nie ma kobiet zarejestrowanych jako przewodniczki górskie. Teraz związek stara się umożliwić im to szkolenie, które jak mówiłem jest drogie. Z tego co wiem, to były na różnych festiwalach podróżniczych, nawet do Polski były zaproszone. Chodzi o to, żeby pokazać, że kobiety mogą wspinać się równie dobrze jak mężczyźni. A przede wszystkim o to, że kobiety pochodzące z El Alto, z każdego miejsca, każdej warstwy społecznej mogą to osiągnąć. Gdyby dziewczyny ubrały standardowy kombinezon to możnaby je uznać za kogokolwiek, a tak widzisz klasyczny strój, od razu wiesz, że to kobiety z tradycyjnych kręgów. Stwierdziły, że będą wchodzić na szczyty i faktycznie wchodzą, góra za górą. Są ciągle duże różnice między tym co mogą kobiety i mężczyźni, w Boliwii, w Ameryce Południowej.
A jak wpływa na Ciebie wysokość? Rozumiemy, że z racji zawodu radzisz sobie bardzo dobrze. Może jednak zauważyłeś, że żyje Ci się tu inaczej? Spokojniej? Wolniej?
Wiem, że mam może jakieś 90 procent tego, co miałbym na wysokości morza. Jestem na tyle już przystosowany, że ostatnio, gdy mierzyłem sobie saturację na 4500 m miałem jeszcze 95% wysycenia tlenem, czyli nie jest źle. Ale wiem też, że każdy miejscowy przewodnik, kolega może sobie wokół mnie biegać przy podchodzeniu. Oni są genetycznie przystowani, a genetyki nie oszukasz. Także, myślę że teraz już jestem naprawdę dobrze dostosowany. Ale np. jak chcę sobie zjeść chili con carne to raczej sobie zjem na niższej wysokości niż tutaj, bo trawienie jest inne. O dziesiątej wieczorem pizzy nie jem, bo noc będzie nieciekawa, bo mój żołądek sobie nie poradzi z tak ciężkim jedzeniem późno w nocy na tej wysokości. Także trzeba zaakceptować pewne ograniczenia. Jak chodziłem na imprezy, to stanowczo nie piłem tyle ile na poziomie morza.
Ciągniemy temat wysokości. Wysokość przekłada się też na rozwiązania dotyczące transportu publicznego, który jest dla nas tutaj bardziej ciekawy i mamy wrażenie, że inne miasta czy to w Ameryce Południowej, czy w Europie mogłyby się posiłkować zastosowanymi tutaj rozwiązaniami. Opowiedz nam o transporcie publicznym w tym trudnym terenie i czy są tutaj jakieś ścieżki rowerowe albo chociaż miejsca gdzie rowerzysta może czuć się swobodnie? W jakim kierunku idzie rozwój transportu publicznego?
W La Paz jedzie się z górki albo pod górkę. Ścieżki rowerowe istnieją tam gdzie jest względnie płasko czyli w tych bogatszych dzielnicach, Zona Sur. To też jest zwyczaj, który został przywieziony z Europy. Ludzie, którzy studiowali, pracowali w Europie czy USA widzieli jakie to przyjemne, jak to funkcjonuje, wracają i chcą jeździć. Także po górach, ale w mieście jest taki trudny teren, że rower nie wchodzi w grę. Gdyby rowery elektryczne stały się tańsze, to może by coś ruszyło. Skutery też tu się nie sprawdzą. W Boliwii widać je tam gdzie jest płasko, w dolinie Amazonki. Tam ruch uliczny to 95% skutery i 5%samochody. Tutaj w La Paz ludzie wolą samochody. Minus jest taki, że tym samochodem głównie sobie w korkach stoimy. Dla mnie bardziej się opłaca dojść do centrum piechotą, albo iść do stacji Teleferico kilka kwadr stąd, przejechać kolejką i dalej pieszo. Zanim wyjadę autem z garażu, przebrnę przez korki i znajdę jakiś parking, jeśli w ogóle znajdę, to zdecydowanie szybciej będę na piechotę czy kolejką. Nasza kolejka Teleferico to świetne rozwiązanie. Nie pierwsze w Ameryce Południowej, bo chyba Medellin w Kolumbii pierwsze wprowadziło ten system. Tylko nikt nigdzie nie rozwinął tego tak bardzo jak rząd Boliwii w La Paz. Sieć mamy najdłuższą na świecie, ponad 30 km i można przejechać się w kółko. Jeszcze niedawno brakowało do tego jednej linii, ale teraz już można zrobić sobie objazd miasta Teleferico tak jak metrem w innym mieście. Innych lepszych rozwiązań tutaj nie było. Większość La Paz jest zbudowane na kruchym terenie, mamy pozostałości po wielkim jeziorze, czyli przede wszystkim piasek. Teren jest zbyt miękki, żeby wybudować tunele. Na wybudowanie dodatkowych pasów dla autobusów miejsca nie ma. No i oczywiście przeszkoda w postaci dużej różnicy wysokości między dzielnicami. Im bogatsza osoba tym niżej mieszka, ze względu na tlen, ciepło, no i na bezpieczeństwo przed osunięciami ziemi. Ci bogatsi mieszkają na 3300 metrów, a najbiedniejsi na 4090 metrów. To jest wyraźna różnica. Teleferico jest dla wszystkich i jest tanie.
Jeden z kawałków, które lubi Radek
Wiesz jak działa rower 😉 Opowiedz czy rower miał wpływ na Twoje życie?
Duży, bardzo duży. Pracowałem jako goniec rowerowy w Niemczech przez ponad trzy lata. To długo w tej karierze. Większość, która u nas pracowała wytrzymywała jakieś trzy miesiące, potem rezygnowali. Co najmniej 70% po tych trzech miesiącach stwierdzała, że za mało płacą i jest to zbyt niebezpieczna praca. Bezpieczna nie była, ja cztery razy zostałem potrącony. Nie wiem jakim cudem, ale nigdy sobie niczego nie złamałem. Pierwszy wypadek był śmieszny. Miałem zawieźć próbki krwi ze szpitala do laboratorium. Lekarz przy odjeździe mówi „tylko proszę za bardzo nie trząść”. Jakieś 800 metrów za szpitalem samochód zajeżdża mi drogę, lecę nad samochodem, i autentycznie moją jedyną myślą było „o nie, próbki”. Na szczęście wylądowałem na tyłku po drugiej stronie samochodu i próbkom nic się chyba nie stało. A przynajmniej skarg nie słyszałem. Pracowałem w czasie studiów, a już wcześniej myślałem, żeby pracować jako goniec rowerowy, ale nie czułem się wystarczająco dobry, ale po roku Erasmusa stwierdziłem, że wrócę rowerem z Hiszpanii do Bremy, gdzie miałem kontynuować studia. Wymalowałem sobie na kasku ” El Polaco loco” czyli szalony Polak. W Hiszpanii cały czas mnie pytali czy jestem z Barcelony, co mogło dziwić, ale tam ich często nazywają Polacos, bo chcą niepodległości. No przynajmniej tak było w 2001 czy 2002 roku. No i dobrze, pomyślałem, że skoro przejechałem 180 km na rowerze z bagażem, to jako goniec mogę popracować. Poszedłem porozmawiać, szef ze mną pojeździł, po czym stwierdził, że mogę zacząć i przez następne trzy lata z drobnymi przerwami po wypadkach pracowałem. Ale wypadki to miałem tylko przez pierwsze półtora roku, po takim czasie to każdy się nauczy czytać ruch drogowy na tyle, żeby uniknąć zagrożenia. Widzisz kto skręci bez kierunkowskazu, kto nie spojrzy itd. Faktycznie potem już nie miałem żadnego wypadku.
W Hiszpanii cały czas mnie pytali czy jestem z Barcelony, co mogło dziwić, ale tam ich często nazywają Polacos,
Może dzięki temu łatwiej żyje ci się w Ameryce Południowej?
Całkiem możliwe, faktycznie człowiek się uczy uważać na ruch drogowy. Tyle razy znajomi mi się skarżyli, że gdzieś tam mnie widzieli w pracy na rowerze, a ja im nawet nie kiwnąłem. W pewnym momencie już nie widziałem twarzy osób tylko patrzyłem czy zmierza w moim kierunku czy nie, czy jest niebezpieczeństwem czy nie. Nie miałem czasu, żeby rozpoznawać osoby, tylko widziałem samochody, osoby, które ewentualnie mogą stwarzać ryzyko dla mnie. I faktycznie może coś mi z tego zostało, bo jeżdżę tu teraz samochodemu długo i poważnych wypadków jeszcze nie miałem. Rowerem jeździłem 12000-15000 km na rok, ale to był zupełnie inny przelicznik, bo większość w ruchu miejskim. Trenowałem też, kilka razy pozwolono mi brać udział w treningu rowerzystów zawodowych z poziomu A, tych najlepszych, no i nie musieli na mnie czekać. No, ale potem studia się skończyły, a tutaj w Ameryce Południowej jazda na rowerze to zupełnie inny temat. Cały czas, za każdym razem jak lecę do Europy to myślę, ok teraz to już zabieram ten rower. Kończy się na tym, że jak co trzy lata wracam do kraju, to jednak kupuję różne inne rzeczy. Jak mam potem dwie, trzy walizy po 23 kg to z rowerem trudno. Także myślę, że jednak się skończy na tym, że kupię sobie tutaj jakiś górski rower. Mój to był cross czyli mieszanka między górskim a wyścigowym.
Radka Czajkowskiego znajdziesz online na jego stronie – luzysombra.info i profilu na Instagramie – instagram.com/luzysombraphoto/
Czas i miejsce
- Wywiad przeprowadziliśmy końcem czerwca 2019 w La Paz
9 komentarzy
Pozdrowienia dla Radka. Powodzenia.Trzymajcie się ciepło w Tej Ameryce.
Nam jest teraz trochę łatwiej niż Radkowi, który musi czekać na wyjaśnienie sytuacji. Polecamy w tej kwestii drugą część wywiadu, która się ukaże. My się tylko bardziej pocimy 🙂
Przewodnik górski z trochę innej strony. Jednak mówi mniej więcej to samo o turystyce co jego Eduardo z poprzedniego wywiadu – że na niektóre agencje trzeba uważać. Radek wiele rzeczy w życiu próbował, jest co opowiadać…
Było czego słuchać 🙂 zapis tej rozmowy wydawał nam się długi, a to tylko mały fragment bardzo interesujących opowieści
Ludzie z pasją/ami mogą więcej. Mają też szersze spojrzenie na rzeczywistość. Pozdrawiam
Mogą więcej, ale też czasem zdają sobie sprawę, że mogą za mało lub coś jest poza zasięgiem. Na pewno żyją ciekawie i świadomie.
Człowiek orkiestra, wyjechał na Erasmusa i nie wrócił. Ale to też ciekawy sposób na życie. Poza tym, fajne kadry, szczególnie ten z czerwonym jeziorem i ten ostatni z chatką. Pozdro dla Radka i dla Was, trzymajcie się ciepło i bezpiecznie!
Te Erasmusy jednak potrafią namieszać. Może kiedyś trzeba było do tej Norwegii jechać na Erasmusa 😉
Pingback: Aktualna sytuacja w Chile, Boliwii, Ekwadorze | Backpackers Club