Wracamy do domu! Trochę nam jednak to zajmie, bo jedziemy rowerem i okrężną drogą. W standardowej wymianie zdań między długodystansowymi rowerzystami pojawia się pytanie skąd i dokąd. Ostatnio kilka razy usłyszeliśmy jeszcze: dlaczego? ale tą samą drogą?

Nie, nie będziemy wracać tą samą trasą, chociaż kilka setek kilometrów się powtórzy. Tyle, że nie widzimy w tym nic zdrożnego. W końcu ile razy przemierzaliśmy trasę Katowice – Tychy czerpiąc z tego przyjemność?

Tacy sami

W powrotach jest coś przyjemnego. Zwłaszcza gdy miejsce, do którego wracam wiąże się z miłymi odczuciami. Pierwsze miejsce, na powrót do którego cieszę się, to tętniąca dobrą energią piekarnia w Tolhuin. Miejsce, o którym już wspominaliśmy. Oprócz bezwarunkowego poczucia szczęścia, wywołanego dużą dawką cukru, gwarantowana serdeczność właścicieli, licznego personelu i schronienie pod dachem między stertami mąki i puszkami karmelu. Zaspokojamy tu też potrzeby społeczne. W środku sezonu oczywiste jest spotkanie z innymi rowerowymi wariatami. Nie czujemy się odmieńcami. Słuchając kolejnych rowerowych przygód dostrzegamy ile jeszcze przed nami. Widzimy, że jest wiele sposobów na rowerową wędrówkę. Spotkaliśmy mężczyznę, który nie zabrał na wielomiesięczną trasę palnika do kuchenki turystycznej, nie gotuje nawet wody na herbatę. Pokonuje zaplanowaną trasę szybciej niż inni, rzadko zatrzymuje się na dłużej niż jedną noc. To jeszcze nic. Rekordzista przejechał obie Ameryki w około 3 miesiące relacjonując podróż na bieżąco. To chyba jednak nie była podróż tylko praca. Na drugim biegunie stoją rowerowi wariaci, którzy są w pierwszych dniach podróży. Wciągamy kolejne słodkości z naszej piekarni i słuchamy ich z uwagą większą niż zwykle.

Para Argentyńczyków, którą spotkaliśmy przed Tolhuin.
Para Argentyńczyków, którą spotkaliśmy przed Tolhuin.

Para Argentyńczyków wyruszyła z Ushuaia kilka dni temu. Dla porównania – my wyruszyliśmy tego samego dnia rano pchani do przodu pewnością, że w Tolhuin spotka nas coś miłego. Mówią o sobie, że nie są rowerzystami, nie są sportowcami. Ona nie skończyła 60 lat, on skończył 70. To nie jest bardzo ważne, ale pomaga wyobraźni. Zajmowali się wieloma sprawami. Teraz spakowali te rzeczy, które wydały im się potrzebne w drodze oraz kilka mniej praktycznych drobiazgów i ruszyli na północ. Mówią, że nie wiedzą jak długo i jak daleko będą jechać. Wiedzą tylko skąd wyjechali i kim są w tym momencie. Wygląda na to, że szukają w życiu rozwiązań, które większości mogą wydać się ekstremalne. 10 lat mieszkali w namiocie, ale nie, nie byli wtedy w drodze. Chcieli sprawdzić jaki to będzie miało na nich wpływ i niezależnie od pory roku budzili się i zasypiali w miejscu, gdzie dni z temperaturą powyżej 20 stopni możesz policzyć na palcach. Ich rowery wyglądające na nowe budzą zainteresowanie. Mają koła o średnicy 16 cali. Mężczyzna ciągnie przyczepkę rowerową, kobieta sakwy. Wiedzieli, że trudniej będzie im jechać na takich rowerach, ale doceniają, że taki jednoślad mogą szybko schować za łóżkiem, na którym dziś śpią. W krytycznych sytuacjach podwózka samochodem będzie ułatwiona. Mają bardzo ciężkie kurtki chroniące przed wiatrem i deszczem. Czuję się zawstydzona moim lekkim goretexem kupionym na wyprawę.

Plany, plany…

Wyjeżdżamy z piekarni o świcie z zamiarem powrotu do Rio Grande i naszego wesołego Warmshowersa. Około południa wiatr znacznie przybiera na sile. Rano jechaliśmy z prędkością kilkunastu km/h, teraz z ogromnym wysiłkiem rozwijamy prędkość 8-9km/h. Po spotkaniu ze starszymi rowerzystami łatwiej nam zrezygnować z dalszej jazdy tego dnia. Spędzamy popołudnie i noc w schronie, który przygotowała dla włóczykijów rodzina mieszkająca w wielkiej estancii. Jest tu pamiątkowy zeszyt. Rozpoznajemy wpisy kilku osób, które spotkaliśmy w ostatnich dwóch tygodniach. Czujemy się raźniej. Zasypiając planujemy pobudkę o 4 rano i wygląda na to, że nie będzie to jedyny taki dzień.

Ciepłe miejsce pośrodku pustkowia
Ciepłe miejsce pośrodku pustkowia

Rankiem wiatr przeszkadza mniej niż poprzedniego dnia. Dojeżdżamy do Rio Grande dosyć wcześnie. Obsługa stacji benzynowej nie jest przygotowana do wydawania obiadów w porze śniadania, ale dla nas będzie wyjątek. Z powodu pogody, która wyznacza nasz rytm jazdy rezygnujemy z powtórnego spotkania z Desizem, chłopakiem który gościł nas poprzednim razem. Cieszyliśmy się na ten powrót, ale rezygnujemy, kalkulując ile mamy siły, jak wiatr zmniejsza ilość kilometrów, które możemy pokonać jednego dnia, a także to ile dni zostało do naszego zarezerwowanego trekkingu w Torres del Paine. Ten dzień był bardzo monotonny i ciężki. Wystartowaliśmy o 6, dojechaliśmy na nocleg o 18. Ostatnie godziny były znośne tylko dlatego, że wiedzieliśmy, że jak dotrzemy na miejsce to będziemy spać pod dachem, w ciepłym schronie dla podróżnych na granicy państwa. Zbliżamy się do budynku nikogo nawet nie pytając czy możemy tam spać, idziemy jak do siebie. Przed wejściem widzimy znajomo wyglądający rower. Wybuchamy śmiechem. Ten sam rower stał tutaj, gdy jechaliśmy w przeciwnym kierunku. W środku siedząc na podłodze siorbie kawę znajomy Belg. Przeżywamy sytuację jak dejavu. Witamy się serdecznie i dzielimy wrażeniami z dni, które spędziliśmy osobno. Teraz opowiadamy sobie o wietrze pocieszając się, że kolejne kilometry za nami, a przed nami prawdopodobnie ciekawszy dzień.

Kilkadziesiąt kilometrów przemierzamy z Klaasem
Kilkadziesiąt kilometrów przemierzamy z Klaasem

Pingwiny królewskie

W dzieciństwie mieliśmy identyczne atlasy zwierząt świata. Wyobrażaliśmy sobie jak i gdzie żyją te wszystkie egzotyczne zwierzęta. Później Krystyna Czubówna opowiadała nam filmy przyrodnicze. Przez kolejne lata nie przyszło nam do głowy, żeby marzyć o spotkaniu na przykład z pingwinem królewskim. Niesamowite uczucie gdy marzenie z dzieciństwa, gdzieś tam po drodze stłumione, nagle jest realizowane. 100km od Porvenir jest jedyna w Ameryce Południowej poza Antarktyką kolonia pingwinów królewskich. Są znacznie większe niż pingwiny magellańskie. Wyglądają bardzo elegancko w błyszczących czarnych frakach i żółtych krawatach. Gapimy się przez godzinę na ptaki wysiadujące jaja na plaży. Dzioby mają zwrócone do nieba. Niektóre są zupełnie nieruchome, dlatego jeszcze więcej radości jest jak zaczynają spacerować w pingwini sposób. Na rowerze, w drodze powrotnej, gdy emocje są już cichsze, powoli dociera do świadomości, jak piękne było to spotkanie z pingwinami.

Pingwiny królewskie
Pingwiny królewskie
Radość, gdy pingwiny spacerują
Radość, gdy pingwiny spacerują

Skrytka pocztowa

Dzień z pingwinami był ostatnim, w którym poruszaliśmy się po znanych drogach. Teraz przed nami nowe, co nie znaczy, że nieznane. Zmierzamy w kierunku Puerto Natales i Torres del Paine. Obowiązkowe rezerwacje w Parku Narodowym spowodowały, że od kilku tygodni myślimy o tym miejscu, układamy dni tak, żeby dojechać na czas. Były już momenty, w których chcieliśmy zrezygnować z planu, ale rezerwacja jest z góry opłacona.

Jadąc do Punta Arenas patrzymy na Cieśninę Magellana
Jadąc do Punta Arenas patrzymy na Cieśninę Magellana

Punta Arenas jest w połowie drogi do Puerto Natales licząc od Ushuaia. Czasem dystans w kilometrach jest mniej ważny od tego w dniach. Po zejściu z promu kierujemy się do hostelu, w którym znajomy zostawił dla nas paczuszkę z dobrymi dętkami. Potem prosto do kolejnego hostelu – Independencia, o którym dużo słyszeliśmy. Drzwi otwiera Eduardo. – Dzień dobry, jak się masz, czy znajdzie się miejsce w pokoju dla dwóch rowerzystów? Jak nie, możemy spać w namiocie – pytamy. Jesteście z Czech czy z Polski? Po akcencie rozpoznaję. Pewnie, że jest miejsce. Skąd jedziecie? Jesteście zmęczeni? Śniadanie jest w cenie, kuchnia jest mała, ale dacie radę. Podoba wam się ten pokój? – odpowiada Eduardo pokazując nam wielkie, wyglądające na wygodne łóżko. Poczekajcie tylko, bo muszę jeszcze trochę posprzątać. – Eduardo, mamy jeszcze jedną prośbę. Czy czeka tu na nas wciąż paczka? – kontynuujemy. – Aaa to wy jesteście od tej paczki. Fed-ex! Zastanawiałem się kiedy przyjedziecie, bo już długo leży. Pamela wszystko załatwiała, zaraz poszukam – uśmiecha się. Zresztą zawsze się uśmiecha. Skąd wy w ogóle jedziecie? Pół roku? I już byliście w Ushuaia? Zwolnijcie trochę, za szybko jedziecie. Albo nie zwalniajcie. Są też tacy co dwa razy szybciej jadą. Po chwili rozmowy z Eduardo możemy się przywitać i podziękować Pameli odbierając części do namiotu. Punta Arenas to było jedno z niewielu miejsc, o którym wiedzieliśmy, że na pewno zostaniemy na jedną lub dwie noce. Wiedzieliśmy też, że zapewne nie będziemy skupiać się na wnikliwym zwiedzaniu miasta i muzeów. Co innego interesuje nas w podróży. Eduardo lubi gościć. Przygotowując pyszne śniadanie opowiada jak tu się żyje, co robił zanim otworzył hostel i kemping. Pracował m.in. na terenie Parku Torres del Paine dlatego odpowiada na wszystkie nurtujące turystów pytania.

Wiecznie pełny mini camping przy hostelu Independencia
Wiecznie pełny mini camping przy hostelu Independencia

Ostatnia „prosta”

Wypoczęci ruszamy w kierunku ostatniego przystanku przed dłuższą przerwą od rowerów. Pewnie to nie zabrzmi dobrze, ale cieszę się, że mamy taką przerwę w planie. Do Puerto Natales pozostało 250km. Wiatr na pewno będzie przeszkadzał, bo jedziemy na północny-zachód. Raczej nie będą to ciekawe kilometry. Ciekawość studzi prognoza pogody i kierunek drogi.

W Patagonii nawet bez przewyższeń pedałowanie bywa trudne
W Patagonii nawet bez przewyższeń pedałowanie bywa trudne
Wyraźnie widać, z której strony zwykle wieje. Wiadomo, w którą stronę jechaliśmy...
Wyraźnie widać, z której strony zwykle wieje. Wiadomo, w którą stronę jechaliśmy…

Dojechaliśmy do Puerto Natales przed 10 rano. Jechaliśmy przez 4 dni, ale czas dziennego pedałowania był dość krótki. Wstawaliśmy przed świtem, pierwsze kilometry robiliśmy z pierwszymi promieniami słońca i kończyliśmy jazdę przed obiadem. Wiatr do południa był z gatunku tych przeszkadzających, ale nie niebezpiecznych, co zmieniało się po południu. Widoki były takie, że nie żałowałabym gdybym ten odcinek przejechała w samochodzie bez okien. W końcu pampę już oglądaliśmy niejeden tydzień. Kilometry do przejechania i tyle. Na szczęście czas uprzyjemniały spotkania z rowerzystami. Można tak sobie siedzieć kilka popołudniowych godzin w pustostanie, jedynym na odcinku wielu dziesiątek kilometrów, rozmawiając o tym co się widziało i czego się nie widziało, co się czuło i co się jadło… Można czytać książkę i machać stopą w rytm trzaskającej na wietrze blachy, która niedokładnie zakrywa dziurę w ścianie. Możesz nie uwierzyć, ale naprawdę czułam się zupełnie zrelaksowana w takich warunkach.

Wschód słońca przed pustostanem w Morro Chico
Wschód słońca przed pustostanem w Morro Chico

W Puerto Natales trafiamy na kemping w środku miasta. W Patagonii lepsze kempingi są tak zorganizowane, że oprócz płaskiego pola pod namiot, jest duża część wspólna, kuchnia, stoły, fotele. Wiatr i deszcz zostają na zewnątrz. Wchodzimy do środka, a tam znajomy Belg. Tak ten sam. Naszym wejściem zrujnowaliśmy jego plan na szybki wyjazd z miasta. Zostaje do jutra, mamy czas na rozmowy. Dla nas to początek organizowania się przed trekkingiem w Torres del Paine. Skupiamy się na uzupełnianiu kalorii i kompletowaniu suchego prowiantu na 8 dni. Zastanawiamy się czy nogi będą nas słuchać w trakcie marszu w górach, bo to jednak inny wysiłek niż pedałowanie. Doświadczenie „zakwasów” w wytrenowanych na rowerze nogach już znamy.

Teru krzyczy, żeby odwrócić naszą uwagę od celu
Teru krzyczy, żeby odwrócić naszą uwagę od celu

Puerto Natales to nie tylko turyści, ale to głównie oni są widoczni na ulicach miasta. Z wielkimi plecakami przemieszczają się między terminalem autobusowym, hotelami i marketem. W tym ostatnim z półek znikają płatki owsiane, czekolada i makaron. Na zewnątrz kilka sklepów ze sprzętem turystycznym, pamiątkami, kawiarnie, restauracje.

Z takim obrazkiem można odnieść wrażenie, że Puerto Natales to tylko baza wypadowa do parku narodowego. Nie staramy się na razie uciec od tego wrażenia. Będziemy mieli kilka dni po powrocie. Teraz już tylko pakujemy plecak. Jemy kurczaka jako tani obiad z supermarketu i ustawiamy budzik, by wstać na poranny autobus. Udało się, dotarliśmy na czas…

Autor

Świetnie się czuje, gdy nie stoi w miejscu. Trekkingi i tułaczki z plecakiem nie są jej obce. Ostatnio chętniej wybiera rower, ale nadal bez gór nie ma dla niej udanego wyjazdu. Jej marzeniem jest bycie dobrym człowiekiem. Bycie lekarzem jest przywilejem, który ułatwia realizować marzenie.

12 komentarzy

  1. Fajnie opisana podróż 😍 Czytając, czuje się ten wiatr, klimat. Pozdrówcie Belga jak go jeszcze spotkacie 😁 Pozdrawiam i mam nadzieję usłyszeć na żywo relacje z podróży 😁

    • Bardzo dziękujemy za takie komentarze. Motywują nas. Boimy się, że po powrocie nikt nas już nie będzie chciał słuchać.

    • Tak się dobrze pisze, że pierwszy raz od dłuższego czasu siedzimy przy notatkach, mimo świecącego słońca na zewnątrz. Tylko silny wiatr nas usprawiedliwia.

  2. Łubin taki jak w Polsce, tylko, u nas zakwitnie dopiero przed „Bożym Ciałem”. Pingwiny w takiej ilości,i tak blisko super. Wygląda na to, że nasi sympatyczni podróżnicy spotykają ciekawych,radosnych, sympatycznych, uśmiechniętych ludzi. Powodzenia dalej.

  3. Fajny tekst – jest.
    Świetne zdjęcia – są.
    I o to chodzi 😀

    A „zawiane” drzewko lepiej obrazuje siłę wiatru niż jakiekolwiek słowa… Piękne i upiorne zarazem. Powodzenia dalej!

    • Dzięki, jedziemy dalej z tymi tekstami. Dzięki dobrym ludziom przerwa jest bardzo krótka 😉

  4. Niech Wam się dalej darzy. Radosne uśmiechy niech nie schodzą z twarzy 🙂
    Mnie się rymuje, Wam tęcza pokazuje.
    Piękny świat cudowne przeżycia, nowi znajomi, przyjaciele bi cyklistów
    Czekamy na kolejne odcinki – opowieści, fotki
    Coś mi się zdaje, że gdzieś tam pobrzmiewa wesoło hymn III LO Katowice.

    • Znajomi na naszej trasie zawsze ciekawi. Niedawno wyruszyliśmy z kolejnego pobytu Couchsurfing. Jeszcze się nam nie zdążyło by to był po prostu nocleg. Zawsze jest ciekawa osoba z drugiej strony.

    • Nie można, pingwiny oglądamy odległości przez lunety. Ścieżki są dokładnie wyznaczone. Jest to bardzo mały kompleks. Przynajmniej tak jest w tym miejscu.

Napisz komentarz