Thor czekał na koniec wojny, żeby potwierdzić tezę, która nie dawała mu spokoju. Norweg w czasie gdy mieszkał na rajskich wyspach Polinezji zaczął się zastanawiać nad tym jak i kiedy zostały zasiedlone tak odległe punkty na oceanie. Twierdził, że osadnicy przybyli z Ameryki Południowej, a reszta świata naukowego starała się brutalnie obalić jego teorie.
33 letni Norweg pozwolił się sprowokować i wsiadł na wybrzeżu Ameryki Południowej na tratwę Kon-Tiki i wraz ze swoją kilkuosobową załogą popłynął w kierunku Polinezji. Kon-Tiki była kopią łodzi inkaskiej, zbudowaną z najprostszych materiałów. Załoga żywiła się w taki sposób, jak prawdopodobnie zrobiliby to żeglarze przed kilkoma wiekami. Nazwę łodzi Thor Heyerdahl nadał na cześć króla słońca znanego wśród Inków i mieszkańców Polinezji. Wspólne wierzenia ludów mieszkających na wyspach Polinezji i zasiedlających Amerykę Południową to jeden z hipotetycznych dowodów na przybycie pierwszych osadników z Ameryki Południowej. Kolejne domniemane dowody to obecność gatunków jadalnych roślin charakterystycznych dla terenów wzdłuż południowoamerykańskiego wybrzeża Pacyfiku. Ciekawym punktem do rozważań jest najbardziej odizolowana z wysp archipelagu – Wyspa Wielkanocna i podobieństwo kamiennych domów do tych budowanych w czasach prekolumbijskich w Ameryce Południowej.
Film dotyczący wyprawy Thora Heyerdahla
Thor ze swoją załogą Kon-Tiki przepłynął około 8000 km w 101 dni, dopłynął do Polinezji udowadniając, że kilkaset lat wcześniej międzykontynentalne żeglugi były możliwe, a ówczesne cywilizacje mogły się ze sobą komunikować. Naukowcy nadal zastanawiają się nad prawdziwym przebiegiem historii zasiedlenia wysp Polinezji. Nadal nie są przychylni teoriom Thora. Badania DNA też są przeciwko Norwegowi. Mimo pewnych niepowodzeń Thor podjął jeszcze wiele prób walki z tradycyjnymi teoriami naukowymi, odbył kilka ekspedycji na prymitywnych łodziach. Jeśli chcesz zobaczyć ich modele wybierz się do muzeum Kon-Tiki w Oslo. A jeśli chcesz wyobrazić sobie jaki był Thor, przeczytaj jedną z jego książek.
Granice? Nigdy żadnej nie widziałem, ale słyszałem, że istnieją w umysłach niektórych ludzi.
— Thor Heyerdahl
My akurat jesteśmy w pobliżu jeziora Titicaca. Kilka dni temu w ruinach preinkaskiego miasta Tiwanaku w dzisiejszej Boliwii przyglądaliśmy się tradycyjnym obchodom pierwszego dnia roku andyjskiego wypadającym w momencie przesilenia zimowego. Teraz kończymy naszą przygodę z La Paz i zmierzamy do jeziora, które rozlewa się na granicy dwóch ogromnych państw – Boliwii i Peru. Przed podróżą od osoby zakochanej w Boliwii usłyszałam żart, że Titi to ta część boliwijska, a caca peruwiańska. Nazywając rzeczy po imieniu, „caca” to po hiszpańsku kupa. W rzeczywistości w języku rdzennych mieszkańców „titi” to puma, a „caca” szara skała. Cały wyraz tłumaczy się też jako polująca pumę. Hiszpańskie „caca” wymawia się inaczej niż to w słowie Titicaca (titiq’aq’a).
Dojazd rowerami do jeziora zajmuje nam kilka godzin. Najtrudniejszy był fragment, gdy musieliśmy wydostać się z przedmieść La Paz, przebrnąć przez zakurzone i biedniejsze El Alto. Potem kilka godzin nudnawego pedałowania, bo płasko, żółto i trochę śmieci. Wody Titicaca z tej strony początkowo wyglądały bardzo niepozornie. Jeśli myślisz górskie jezioro i widzisz pod powiekami Morskie Oko to absolutnie nie można tak myśleć o jeziorach na Altiplano. Tutaj powierzchnia jest ogromna, nieograniczona niczym, woda rozlewa się w nieskończoność.
Zatrzymujemy się na nocleg przy brzegu Małej Titicaca czyli południowego fragmentu jeziora oddzielonego od reszty wód wąskim przesmykiem. Funkcjonuje tu kilka restauracji oferujących codziennie świeże pstrągi, a w wybranych godzinach jest możliwość wycieczki tradycyjną trzcinową łodzią lub zwiedzenia maleńkiego muzeum. Trzcinowa łódka nie jest duża, przykuwa uwagę i to przez nią zaczęłam myśleć o dokonaniach Thora Heyerdhala. Do dziś u brzegów Małej Titicaca powstają kolejne łódki. Głównie żeby skupić uwagę turystów. Jednak w 2016 kilka miesięcy temu wokół budowy jednej trzcinowej łodzi skupiło się zainteresowanie wielu obserwatorów. Mieszkańcy La Paz mogli przyglądać się zaawansowaniu prac, bo budowa dwudziestotonowej tratwy miała miejsce w centrum miasta. To tam powstawała tratwa na ekspedycję Viracocha III.
Timelapse z konstrukcji tratwy Viracocha III
Wyprawy Viracocha
Thor nie był jedynym, który starał się pokazać, że nie doceniamy starożytnych cywilizacji. Wyprawy pod hasłem Viracocha (ajmarski bóg stwórca, w tłumaczeniu człowiek z morskiej piany) odbyły się już trzy. Pierwsza w 2000, kolejna w 2003, ostatnia rozpoczęła się w marcu 2019. Wyprawom udało się udowodnić możliwość dalekiej żeglugi na starożytnych łodziach, dwie pierwsze dotarły do Wyspy Wielkanocnej. Planem ośmioosobowej załogi 19 metrowej łodzi Viracocha III było dotarcie aż do Australii. Wszystko szło bardzo dobrze, ale w czerwcu napotkali problemy. Wyprawa przemierzyła tysiące mil, zatrzymała się na Tahiti. Knują plany jak rozwiązać problemy.
Marynarka wodna Boliwii
Dziś pierwszy raz przepłyniemy przez jezioro. Wypatrujemy promu, który m nas przetransportować na drugą stronę przesmyku Tiquina łączącego dwie części Titicaca. Prom okazuje się być tratwą z desek. Uważamy, żeby koło roweru nie wpadło do wody między deskami. W przystani chaos i hałas. Tratw jest mnóstwo, na każdej przepłyną 2-3 samochody. Prawdopodobnie. Śmieszne, czy mrożące krew podróżnika? A czy to jest zabawne, że kraj bez dostępu do morza utrzymuje marynarkę wodną? A to, że obchodzi Dzień Morza? Jeszcze kilka lat temu marynarka boliwijska stacjonowała w argentyńskich portach w ramach swoich szkoleń. W tej chwili szare okręty patrolują jezioro Titicaca. Titicaca jest wielkim żeglownym jeziorem, może marynarka wodna się przydaje. Cokolwiek myślisz na temat tych kilku faktów, w Boliwii nigdy na ten temat nie żartuj. Spór z Chile dotarł na wokandę najwyższych sądów międzynarodowych i dostęp do morza jest punktem honoru dla Boliwii. Boliwia straciła dostęp do morza w 1884 roku podczas inwazji Chile na jej tereny. W wyniku tego Boliwia pierwsza wypowiedziała wojnę i dziś Chilijczycy zasłaniają się tym faktem zapominając o kolejności zdarzeń.
Żeglujemy pod wiatr po nowym asfalcie w kierunku miasteczka Copacabana. Perełka dla Boliwijczyków, w przewodniku nazywana kurortem nad jeziorem, chociaż mi słowo kurort kojarzy się ciut inaczej. Opis będzie dobry, zabytkowe zabudowania wciśnięte między dwa wzgórza nad zatoką największego górskiego jeziora świata. Na głównej ulicy nie będziesz mógł zdecydować, do której knajpki wstąpić, bo jest ich tak wiele. Nieważne, że wszystkie oferują to samo: trucha, pizza familiar, promo, menu turistico i happy hours. Dania oczywiście pyszne i świeże. Trucha czyli pstrąg wyłowiony nad ranem z jeziora Titicaca, pizza rodzinna zwykle faktycznie jest dość duża, ale droga w porównaniu do innych smakołyków, więc wiadomo dla kogo ją pieką. Menu turistico na głównej ulicy dwa razy droższe od tego co oferują Panie ze swoich kuchni na wózkach zajmujących stanowiska bliżej targu miejskiego.
Pstrągi w Titicaca
Skusiliśmy się na pstrąga wiele razy będąc w okolicy Titicaca, a potem innych jezior. Zawsze był pyszny. Chociaż muszę przyznać, że głodny rowerzysta jest zadowolony ze wszystkiego co je. Nawet jeśli rybka smażona jest w tym samym oleju co jej koleżanki wczoraj i przedwczoraj.
Zjedliśmy trzeciego pstrąga i zaczęliśmy się zastanawiać czy dobrze robimy. No dobrze, bo białko, bo kalorie, bo świeżo. No i właśnie z powodu wzbogacania diety w białko pstrąg pojawił się w Titicaca. Jakieś sto lat temu do wód Titicaca wpuszczono pstrąga, a że to drapieżnik, to znacznie zmienił ekosystem. Współcześnie hodowla pstrąga w Titicaca daje pieniądze zarówno Boliwijczykom jak i Peruwiańczykom, którzy ostatnio muszą martwić się podnosząca się temperaturą jeziora, w której pstrąg nie rozmnaża się tak intensywnie. – W Boliwii nie obowiązują żadne normy na temat połowu. Łowimy cały rok, ryby każdego rozmiaru. Nawet jeśli jest jakieś rozporządzenie w Boliwii to w Peru go nie mają. Rybaków jest dwa razy więcej niż kiedyś. Normalnie łowię w nocy 5 kg ryb, jak uda się 10 to jest bardzo dobry dzień – tłumaczy nam jeden z rybaków, który codziennie w nocy wypływa pracować na jezioro. Z powodu zmian w ekosystemie, zanieczyszczeń i smakoszy znika endemiczna dla miejsca żaba. Żaba niebylejaka, bo jej wielkość może dochodzić do pół metra. Nawet wrocławskie ZOO przyczyniło się w tym roku do jej ochrony. Sprawdź czy można ten gatunek oglądać we Wrocławiu, bo my jej w Boliwii nie widzieliśmy. A co z innymi gatunkami?
Eukaliptusy
Patrzyłam na eukaliptusy w Chile, patrzę teraz w Boliwii. Cudownie pachną po deszczu, ale to nie jest gatunek typowy dla tej części świata, zwłaszcza nie powinien rosnąć tutaj w rejonie Titicaca. Gdyby tak było, tradycyjne łodzie pewnie nie byłyby budowane z trzciny.
Źródła podają, że eukaliptus został przywieziony z Australii w drugiej połowie XIX wieku, inni piszą że na początku XX. Mniejsza o konkretne daty. Chodziło o szybką plantację desek i drewna na opał. Długie wąskie pnie idealnie nadają się na deski. Drewno potrzebne było, gdy budowano kolejne tory i powstawały kopalnie. Wyższe partie Andów i Altiplano są suche. Wymyślono, że szybko rosnące drzewo zapobiegnie erozji gleby. No i niewiele wyszło z takiej logiki. Ten gatunek drzewa potrzebuje sporo wody i właściwie erozja się nasila. Nie wyglądają jakby miały sobie poradzić z silniejszym wiatrem. Według niektórych świetnie nadaje się tylko do doraźnego przeciwdziałania erozji. Może dlatego widać te drzewa wokół doliny La Paz. Wzdłuż brzegu Titicaca to dla mnie widok, którego się nie spodziewałam. Doczytałam, że w latach 80. i 90. XX wieku został z rozmachem przeprowadzony program reforestracji Andów. Konkretne dane dotyczą rejonu Cochabamby. Tam wygląda inaczej niż wokół jeziora Titicaca, ale pomysł i tak zadziwia. 80 procent nasadzonych drzew to eukaliptusy i sosny. Szwajcarski rząd wspierał wówczas ten projekt. Można wyliczać negatywne efekty na system gospodarki wodnej, o wpływach socjoekonomicznych można spekulować. Część ludzi przecież wzbogaciła się na tych działaniach. Wyobraź sobie, że chwalono się, że w ciągu 13 lat posadzono 15 milionów drzew. Jest się czym chwalić czy nie?
Wyspa Słońca
Społeczności na najpopularniejszej wyspie Boliwii są skłócone. Święta wyspa jest celem dla wielu turystów, nie tylko tych zainteresowanych historią. Masz tam duże szanse na słoneczny dzień, a według wierzeń Inków to tu narodził się biały bóg Viracocha, pierwsi Inkowie i oczywiście Słońce czyli Inti. Wyspa ma około 10 na 5 km, ale nie jeździliśmy po niej rowerem, schodów za dużo, a rower nie zmieściłby się do łódki.
Przyjeżdżając do Copacabany wiedzieliśmy, że chcemy zobaczyć północ wyspy, aktualnie mniej zatłoczoną. Większość wycieczek daje radę odwiedzić wyspę w kilka godzin, zwykle część południową, a potem wrócić na noc do Copacabany. My chcieliśmy zostać na wyspie na noc. Chwilę przed zachodem słońca maszerujemy zobaczyć świętą skałę w kształcie polującej pumy, za którą według wierzeń narodziło się Inti czyli nasza gwiazda. Zakup biletu na łódkę na północ wyspy wymagał trochę cierpliwości. Płyniemy w końcu łodzią motorową przez jezioro. Myślimy o tym, że gdzieś pod nami jest złoto Inków, które ukryli przed hiszpańskimi konkwistadorami. O tym gdzie dokładnie jest zatopiona 200 metrowej długości świątynia, której istnienie pod wodami Titicaca odkryto dopiero w 2000 roku. Dopływamy do Challapampa, po drodze, w Tumani, na południu wyspy wysadziliśmy czwórkę turystów, teraz wysiadają już tylko miejscowi i my. Michał pomaga mieszkańcom wyszarpać z łódki na pomost ciężkie siaty z zapasami żywności kupionymi w Copacabanie. Kapitan doradza nam, gdzie mamy szukać hostelu. Idziemy we wskazanym kierunku. Miasteczko opustoszałe. Mamy ostatnie słoneczne godziny, więc po zostawieniu bagaży ruszamy oglądać ruiny i słynną skałę.
Po drodze zaczepia nas starszy mężczyzna i pyta gdzie tak późno idziemy. Odpowiadamy, że niedaleko i że dopiero jutro idziemy piechotą na południe wyspy. – No to jutro uważajcie, albo idźcie z kimś jeszcze. Mieszka tam jedna niebezpieczna osoba – doradza. Wolelibyśmy nie słyszeć takich słów. Staramy się sobie jakoś zracjonalizować sytuację i nie zmieniać planów na kolejny dzień. – Jeszcze kilka lat temu poruszanie się po wyspie było swobodne, także dla was. Ludzie z Challa, tej wioski pośrodku wyspy nie chcieli turystów. Stąd przez parę lat nie można było przemieszczać się z południa na północ, ale teraz społeczności znowu są ze sobą w dialogu i właściwie wszystko wraca do normy. Możecie iść do Tumani – tłumaczy nam później właściciel domu, w którym wynajęliśmy pokój.
Po nocy w pokoju z widokiem na jezioro mamy dużo siły i ruszamy w trawers największej wyspy jeziora Titicaca. Spotkanych po drodze miejscowych dla pewności pytamy o drogę i możliwość przejścia na południe. Od nikogo nie słyszymy żadnych niepokojących ostrzeżeń, wszyscy pozdrawiają i wskazują kierunek. Uspokajamy się. Na grzbiecie wzgórza robimy przerwę na drugie śniadanie. Właściwie to nie jesteśmy głodni, ale dobry pretekst musi być, żeby spędzić więcej czasu z takim widokiem.
Gdy brakuje nam już niecałe 2 km do wioski Tumani, spostrzegamy budkę z czerwoną chorągiewką. No tak, pewnie w końcu skasują tą opłatę dla społeczności wyspy, o której wspominali inni turyści. Jednak nie o to chodziło. – Musicie wrócić tam skąd przyszliście, tu nie ma przejścia – informuje nas strażnik. – Nie możemy, z Challapampa łódki odpływają dwa razy w tygodniu, czyli za trzy dni – grzecznie odpowiadamy. – Musicie – nie daje za wygraną. – Przepraszam, nie mamy złych zamiarów, może jednak moglibyśmy przejść? To przecież tak blisko, no i za dwie godziny znikniemy z wyspy – negocjuję. – Nie o to chodzi. Przejścia nie ma – odpowiada stanowczo. Ze wszystkich stron nadchodzą koledzy strażnika. Scena dość filmowa. Zza budki powoli sunie kobieta w szerokiej spódnicy, przypatruje się nam nawijając kłębek wełny, inny mężczyzna z drugiej strony stawia wolne kroki w naszym kierunku, spoglądając spod kapelusza. Kurczę, coś tu jest bardzo niezrozumiałego. Pytamy czy może powinniśmy zapłacić za przejście. – Nie, nie trzeba pieniędzy – ucina. Jeszcze kilkanaście minut pertraktacji i jednak pozwolili nam przejść. Oddychamy z ulgą i znacznie szybszym krokiem dochodzimy do wioski Tumani. Zupełnie inne życie. Kilka pizzerii i restauracyjek z panoramicznym widokiem na jezioro i wzgórza wyspy, mnóstwo białych twarzy popijających zimne piwo.
Rozglądamy się po kolejnych punktach widokowych i zastanawiamy się ile mieliśmy szczęścia. Turyści, którzy realizowali plan podobny do naszego jakiś miesiąc wcześniej informowali, że nie mieli żadnych problemów, mieszkańcy Challapampa też nas uspokajali, no, pomijając jednego starszego mężczyznę.
Podobno kiedyś Challapampa i północ wyspy była chętniej odwiedzana. Odwiedziny turystów to pieniądze łatwiejsze niż te z połowu pstrąga. Tumani też była chętnie odwiedzana, są tam słynne inkaskie schody, a infrastruktura turystyczna wygląda całkiem nieźle. Środkowa Challa musiała być niejako poszkodowana, choć to delikatny komentarz do historii. Kiedyś środkowa część wyspy pobierała opłaty za przejście, ale ktoś z północnej części podłożył pod budkę dynamit… i się zaczęło na ostro. Czyli jak zazwyczaj w konflikcie chodzi o pieniądze, a nie jak teraz się mówi o religię i brak szacunku turystów dla starożytnej kultury. Choć akurat w opowieści o tym ostatnim mogę uwierzyć. W ogóle to Challapampa została założona przez mieszkańców Challi, którzy się tam przenieśli. Staramy się zapomnieć o temacie posilając się kolejnym lokalnym przysmakiem po powrocie do Copacabany – pizza dobra na wszystko!
Peruwiańska Titicaca
Z Copacabany do granicy z Peru jest 10 km. Na granicy opowiadamy strażniczkom historię o tym jak wolno jeździ się na ciężkich rowerach w tych pięknych okolicach, które niestety są na ogromnych wysokościach. No i przecież same rozumieją, że im dalej na północ tym będzie nam jeszcze trudniej, bo Andy, bo strome kaniony itd. Strażniczki wymieniają z nami uśmiechy, rozumieją na czym nam zależy, więc wbijają pieczątki z zezwoleniem na pobyt dłuższy niż standardowy – pół roku!
Pierwsze kilometry w Peru są jakieś dziwne. Wszyscy do nas machają i się uśmiechają. O co chodzi? Przecież słyszeliśmy o niechęci z jaką mieliśmy się tu spotkać? A może to efekt dziwnych zjawisk w kosmosie? Zatrzymujemy się na nocleg przy plaży, w prawdziwej jaskini, po przejechaniu jedynie 30 km. Za godzinę będziemy obserwować zaćmienie słońca przez specjalnie przygotowany na tą okazję sprzęt. Piracka płyta DVD zakupiona za równowartość 2 złotych na targu w Copacabanie. Trzeba przyznać, że dostęp do kultury Boliwijczycy mają swobodny.
Pływające Wyspy Uros
Pierwszym większym miastem na naszej trasie w Peru jest Puno. Miasteczko niczego sobie, bardzo turystyczne, w centrum zabytkowy plac, kościół. Z tym, że w trakcie naszej wizyty wszystko zasłonięte plastikowym ogrodzeniem, w trakcie remontu. Na ulicach odchodzących od rynku naganiacze zapraszają na najlepsze menu turistico, kawę lub dwa alkoholowe koktajle w cenie jednego. W Puno zatrzymują się rzesze obcokrajowców ze względu na możliwość odwiedzenia tradycyjnych pływających wiosek na trzcinowych wyspach i zorganizowania innych wycieczek związanych z jeziorem Titicaca.
Zastanawiamy się jak autentyczne jest dzisiaj zamieszkiwanie pływających wysp. Właściwie to wyspy nie są swobodnie pływające, są przymocowane do dna jeziora. W przeszłości zaletą mieszkania na nich było to, że w niepewnych czasach można było czmychnąć przed wrogiem. Nikomu zresztą nie zależało na atakowaniu tak nielicznej społeczności. Niedogodności takiego życia jest jednak mnóstwo. Trzcina gnije, ale też łatwo ją podpalić, wilgotność nasila poczucie chłodu. Wyspy są w stałej rekonstrukcji, z inną częstotliwością dokłada się warstwy trzciny totora w porze suchej i deszczowej. Teraz jest troszkę bardziej nowocześnie, od lat dziewięćdziesiątych mieszkańcy mają lampy solarne nad swoimi chatkami. Jest też szkoła podstawowa na jednej z wysp.
Wycieczka na wyspy jest krótka i niedroga, ale mimo to ją odradzamy. Dopływamy do wyspy większą łodzią motorową. Wysiadamy na wysepce, która ma kilkanaście metrów średnicy. Niepewnie się chodzi po trzcinie, ale przewodnik każe usiąść. Prezydent wyspy opowiada o miejscu, a potem chętni mogą wejść do jednej z jednoosobowych trzcinowych chatek, gdzie prezentowane jest lokalne rękodzieło. Na środku wyspy stoją trzy kramiki z durnostojkami i kolorowymi tkaninami, które sprzedają znudzeni sprzedawcy. Potem jesteśmy zachęcani do zrealizowania niebywałej przygody przepłynięcia się wokół wysp tradycyjną łodzią z trzciny za dodatkową opłatą. Tradycyjny smok jest popychany przez małą motorówkę. Nie wsiadamy, oprócz nas jeszcze tylko 4 osoby obawiają się takich przygód. Czujemy się niezręcznie. Przepływamy naszą łodzią na drugą wyspę, gdzie jest restauracja i wielki napis Titicaca. Z przyzwoitości kupujemy coś w sklepiku i gramy w piłkę z biegającym tu dzieciakiem czekając na resztę grupy. Robi się ciemno i zimno, gdy w końcu zawracamy łodzią do Puno. Przynajmniej możemy sobie wyobrazić jak trudno odpocząć mieszkańcom w takich chłodnych i wilgotnych warunkach.
Z Puno została nam ostatnia prosta do Juliaca. Co jest w Juliaca? Wielkie miasto, wielki handel. À propos wielkiego miasta to przez ostatnie miesiące słyszeliśmy o wielu protestach mieszkańców związanych z zanieczyszczaniem wielkiego jeziora. Tutaj Juliaca niestety ma spory udział. Jezioro ma tylko jedno ujście, rzekę Desaguadero. Problem jest tym bardziej trudny do rozwiązania, że jezioro leży w granicach dwóch państw, z których każde uważa, że to drugie powinno więcej robić. Juliaca nie przyciągnęła nas swoją wielkością. Po prostu była na trasie, a blisko centrum jest wspaniałe dla rowerzystów miejsce – Casa de Ciclista, którą prowadzi Giovanni. Znów możemy spotkać ludzi ze wszystkich zakątków świata, z pasjami, które nam się podobają. Możemy też bezpiecznie przeserwisować sprzęt, a potem dać mu odpocząć na czas, w którym odwiedzimy inne duże miasto w Peru. Arequipę. Zabytki, turyści, wulkany, cieplej! O tym kolejnym razem.
Wskazówki
- Na głównej ulicy Copacabany kupisz bilet na łódkę, którą popłyniesz na Wyspę Słońca i/lub Księżyca. Cena w jedną stronę 20-30 BOB. Na miejscu podobno pobierana jest opłata, która ma być przekazywana lokalnej społeczności. Piszę podobno, bo o tym słyszeliśmy, ale nikt nie prosił nas o taką opłatę. Łódki na południe wyspy kursują kilka razy dziennie, na północ rzadziej, nawet co kilka dni. Bilet można kupić tuż przed startem. Polecamy rozeznać sytuację na miejscu, czy jest już możliwe spokojne przejście z północy na południe lub odwrotnie. Nas poinformowano, że taka możliwość istnieje, a potem były problemy jak w tekście powyżej. Z zakwaterowaniem na wyspie nie ma problemu, nic nie trzeba rezerwować.
- Pływające wyspy Uros są dostępne do zwiedzania nawet na Małej Titicaca i z Copacabana. Jednak z Puno jest to najprostsze logistycznie, ale może z tego powodu najmniej warte uwagi. Wydaliśmy 20 soli (nieco ponad 20 zł) za osobę za taką wycieczkę. Za 15 minutowe opłynięcie wysepek trzcinową łodzią w kształcie smoka w towarzystwie 20 innych osób należało dopłacić 10 soli.
- Oprócz smażonego pstrąga będąc po peruwiańskiej stronie Titicaca warto zjeść ceviche, czyli surowego świeżego pstrąga marynowanego w ostrych przyprawach, z dodatkiem dużej ilości soku z limonki i czerwonej cebuli.
- O ostatniej wyprawie Viracocha możesz przeczytać tutaj https://www.facebook.com/ViracochaExpedition/
Czas i miejsce
- Z La Paz wyjechaliśmy pod koniec czerwca 2019. Najpierw skorzystaliśmy z dobrodziejstwa kolejki Mi Teleferico, w El Alto wsiedliśmy na rowery i asfaltową drogą numer 2 podążaliśmy w kierunku jeziora Titicaca. W Huatajata, osadzie przy głównej drodze, gdzie zatrzymaliśmy się na pierwszy nocleg, jest kilka restauracji serwujących świeżego pstrąga (40 BOB duża porcja – drogo jak na Boliwię), muzea, pamiątki z trzciny i wycieczki trzcinową łodzią.
- Promy/tratwy odpływają nieustannie do późnych godzin z Tiquina na drugą stronę przesmyku. Autobusy korzystają z tych samych promów co samochody osobowe. Nie słyszeliśmy o wypadkach.
- Z Copacabany skierowaliśmy się na drogę 3S, którą dojechaliśmy do Juliaca. Po drodze można odbić w kierunku przybrzeżnej jaskini i kilku pozostałości po inkaskich i preinkaskich cywilizacjach dostępnych za darmo lub za opłatą poniżej 10 zł.
8 komentarzy
Świetny tekst Gosiu, bardzo przyjemnie się czytało. Aż mi go szkoda że musiał tyle czekać na swoją kolej 😉 Poza tym zazdroszczę ciemnego nieba z tysiącami gwiazd widocznego na jednym ze zdjęć… Trzymajcie się tam i pozdrowienia!
Dziękuję Michał! Szeroko się uśmiechnęłam 🙂
Bułki z avocado :). Tak się właśnie w Chile odżywialiśmy. Zdjęcie z gwiazdami w jaskini jest świetne. Szczerze zazdroszczę i zdjęcia i miejsca na nocleg. Pocieszające jest to, że pewnie mieliście twardo za to że tak pięknie 🙂
Przyjemnie się czyta takie komentarze. Twardo… to, że jest twardo nam nie przeszkadza, bo dmuchane maty są wygodniejsze niż niejedno hotelowe łóżko. Żebyś jednak nie musiała czuć zazdrości, napiszę, że te zdjęcia nocne dobrze wyglądają, bo wtedy śmieci nie widać. Taka smutna prawda, że często mamy wrażenie, że tam gdzie ludzie wypoczywają, tam trochę śmieci po kątach leży. I nie ma w takich dzikich miejscach kogoś kto posprząta to wszystko. Czasami widzimy, że ludzie grabią śmieci na stos i palą.
Dopiero dzisiaj komentarz, mimo ze z dużym zainteresowaniem przeczytałem niemal po ukazaniu się tej wiadomości.
Trochę refleksyjnie. Niestety turystyka a też inne swoje cienie i mlaski. Super tekst i zdjęcia oczywiście też. Wolałbym się o Was nie martwić 🙂 Wszystkiego najszczęśliwszego 🙂
Nie ma się o co martwić! Ściskamy!
dzieki za ciekawostki przyrodnicze, nie miałą pojęcia o pstrągach i żabie! a zdjęcia jak zwykle cudne. Robicie nam smaka na ten kierunek^^
Bardzo dobrze, że robimy smaka! Właśnie to chciałam przeczytać. Jedziemy dalej i nie wiemy od jak dawna (pewnie podobnie), ale pstrągi widzimy w co drugim górskim jeziorze.