Trzy wulkany sięgające powyżej sześciu tysięcy metrów wpływają na rytm życia boliwijskiej wioski Sajama. Oczywiście tak jak w każdej innej wiosce na Altiplano kilka rodzin pilnuje stada lam i alpak. Jest szkoła, centrum zdrowia i sklepiki. W sklepikach wyjątkowo dużo słodyczy i zupek instant. Gdyby nie wulkany, nie przyjeżdżaliby turyści taplać się w wodach termalnych i patrzeć na gejzery. Gdyby nie wysokość pewnie nie byłoby tutaj górskich przewodników.
Skręcamy z głównej drogi i prawie się zatrzymujemy, bo opony grzęzną w piachu. No tak, wulkany, wiatr, suchy klimat. 10 km dzieli nas od wioski Sajama. Nie wiem dlaczego, ale spodziewałam się chociaż miasteczka. Po kilku dniach spędzonych na odludnych drogach Chile marzyłam o tanich boliwijskich stołówkach. W brzuchu burczy i przypomina się smak boliwijskiej zupy z orzeszków ziemnych, albo tej przepełnionej warzywami z kilkoma frytkami na wierzchu. Tak, w boliwijskich zupach pływają frytki. Przejeżdżamy pół wioski czyli około 500 metrów. Znaleźliśmy otwartą jadłodajnię. Tym razem rozczarowanie. Rozgotowany ryż, smażone jajo i dwa plastry pomidora. Może wystarczy energii, żeby poszukać pokoju na kilka dni. Szerokim łukiem omijamy największy i najdroższy hostel w wiosce.
Tuż obok szkolnego boiska znajdujemy polecane miejsce. Po podwórku krząta się Mario. Wystarczyło dwadzieścia minut, żeby poczuć się tu swobodnie, mamy prywatny pokój, nasze rowery nie są dla nikogo problemem, a to nas zawsze cieszy. Mario trochę żartuje, ale nie wtedy, gdy opisuje w jakie miejsca mamy iść, żeby jeszcze lepiej się zaaklimatyzować. Mamy mnóstwo energii, a jeden z wulkanów zwraca moją uwagę bardziej niż Sajama, której szczyt widać z każdego miejsca w wiosce.
Parinacota woła
Parinacota jest wulkanem idealnym. Piękny stożek, z grubą, białą czapą, szczyt odcięty, bo ma wielki krater na którym czasem zaczepi się chmura. Nazwa pochodzi od słów Parina – flaming i quta – jezioro. Słowa w języku rdzennych mieszkańców, ludu Aymara zamieszkującego te części Andów. Pozostałe dwie wielkie góry, na które codziennie patrzą mieszkańcy wioski Sajama to Pomerape, czyli trochę niższy bliźniak Parinacoty i oczywiście Sajama (6542 m), najwyższy szczyt Boliwii. We mnie ta ostatnia wzbudza respekt. Z najwyższymi szczytami nie ma żartów. Nie mam ochoty nawet myśleć o wejściu na ten szczyt. Za to Parinacota jest dwieście metrów niższa i zdecydowanie bardziej przystępna. Gapiliśmy się na nią przez ostatnie dni jadąc przez Chile. Bardzo dobrze zapamiętaliśmy widok stożka odbijającego się w zamarzniętej tafli jeziora Chungará. Można sobie pomarzyć, a jak odpoczniemy, to się zastanowimy czy można marzenia zrealizować.
Okazuje się, że odpoczynku potrzeba nam więcej. Wieczorem czuję, że ktoś obcy jest w moim brzuchu. Udaje nam się jednak obojgu zasnąć. Rano odpuszczamy wyjście na aklimatyzacyjny górski szlak. Wyzwaniem jest dla mnie stanie obok roweru przez 10 minut bez przerw, żeby pomóc Michałowi, który jak zwykle zajmuje się naszym sprzętem.
Ana, żona Maria wie co dobre. Przygotowuje dla mnie herbatkę z koki. Sześć listków palonych, sześć zwykłych i wielka łycha miodu. Dzięki naparom mam siłę przez godzinę i próbuję wytrzymać do kolejnej herbatki. Kolejnego poranka jest trochę lepiej. Marząc o Parinacocie namawiam Michała żebyśmy zobaczyli gejzery i górskie jeziora, trasa na kilkanaście kilometrów. Udaje mi się dojść tylko do pierwszego jeziora. Michał widząc jak powoli idę, już wie, że nie jest dobrze. Ja jeszcze się oszukuję i włażę do rzeki, w której miesza się górska woda z tą gorącą wypływającą z gejzerów. Ostatnie kilometry do wioski powłóczę nogami, nie zachwycam się nawet tym, że widziałam gatunek drzew (Polylepis tomentella, po kastylijsku queñoa de altura), które rosną najwyżej na świecie. Na zboczach Sajamy nawet powyżej 5000 metrów, na naszej ścieżce wyrosły trochę niżej.
Chorowanie na 4000
Padam na łóżko i mierzę temperaturę. Pora na doping – zjadam leki z naszych zapasów, w tym antybiotyk zgodny z tym co napisali w polskich wytycznych. Wysoka gorączka szybko nie odpuszcza, więc idziemy sprawdzić co mają w największym i najnowszym budynku w wiosce. W środku mieści się centrum zdrowia, bardzo miła lekarka chętnie udziela pomocy. Tylko dlaczego ona tak szybko gada? Mam pokazać się jej znowu za dwa dni albo wcześniej. Nie prosi o żadne papiery potwierdzające ubezpieczenie. No i wracam do centrum zdrowia po tych dwóch dniach, nie czuję się dużo lepiej. Lekarka uspokaja mówiąc, że jej wielkie tabletki na pewno pomogą. Zobaczymy jak bardzo zmutowane bakterie mnie zaatakowały. Pani odcina dokładnie tyle tabletek, ile potrzeba. Jedna kosztuje 1,5 bolivianos czyli tyle samo co czekoladowy wafelek, pierwsza rzecz, którą jem ze smakiem. Dzięki tabletkom i wafelkom znowu zaczynam myśleć o górach. Choroba odpuszcza, prognozy pogody też są dobre. Patrzymy głównie na siłę wiatru, który może zasuwać i 100 km/h. W najbliższych dniach ma być tylko 45 km/h. Mobilizuję organizm wobec doskonałej prognozy i wychodzimy w górę spróbować sił i ocenić stopień naszej aklimatyzacji. Świętujemy kolejnymi wafelkami sukces wyjścia powyżej 5000 metrów. Ciągle zastanawiamy się nad sensem wyjścia w wyższe góry, może lepiej wsiąść na rower i uciekać do La Paz? Do pełni sił brakuje mi jeszcze ciut, obiecujemy sobie, że Parinacota to będzie nasza pierwsza i ostatnia próba wyjścia na 6000 metrów. Ustalamy datę wyjścia na szczyt.
Próba generalna
Pierwsza w nocy. Ubieramy ciuchy przygotowane na tą specjalną okazję. Niektórych z nich prawie nie używaliśmy w podróży, jeśli nie liczyć tego, że dobrze wypychały sakwę i izolowały delikatniejsze przedmioty. Wypijamy po wielkim kubku herbaty i wciągamy zupki chińskie licząc, że to da nam wystarczająco dużo energii do poranka. Wyobrażamy sobie, że będziemy wtedy patrzeć wgłąb krateru Parinacoty. Mario wsiada do samochodu, którym mamy pojechać na start szlaku. Przekręca kluczyk kilkanaście razy, ale silnik nie odpala. Twierdzi, że to przez mróz i że jutro samochód na pewno zadziała, bo zajmie się tym wcześniej. Z całą sympatią do Mario, spodziewamy się jednak fuszerki przy samochodzie. Niełatwo jest nam zasnąć będąc nastawionymi na zdobywanie najwyższego szczytu w swoim życiu. A ilość wody, którą chcieliśmy przyswoić nie ułatwia snu.
Mecz na wysokim poziomie
Następnego dnia Mario grzebie przy samochodzie, a my w swoich sprawach. Jeszcze raz sprawdzamy czy sprzęt pasuje i uzupełniamy słodkie zapasy na drogę. Humory się nam poprawiają i czujemy się malutcy, gdy Mario zabawia nas historią o meczach piłki nożnej na szczycie Sajamy. – Graliśmy my, czyli przewodnicy i porterzy z Sajamy, przeciwko grupie przewodników z La Paz. Mecz był towarzyski, ale między przewodnikami stąd, a tymi przyjeżdżającymi z La Paz jest stała rywalizacja. Ten mecz nie był pierwszym. Kilka tygodni wcześniej była przygotowana fiesta, ludzie ledwo mieścili się w Sajamie i w górskiej bazie, bo tak bardzo nagłośniono planowane wydarzenie. Zjawił się nawet prezydent Boliwii. Wielka próba rozegrania meczu na szczycie niestety skończyła się wcześniej niż powinna przez pogodę. Prezydent uciekał, bo pogoda stwarzała niebezpieczeństwo dla jego śmigłowca – śmieje się Mario. – Ten późniejszy mecz dobrze zapamiętałem, ale zabrakło ludzi. Świetna zabawa, dużo improwizacji. Największym zmartwieniem były piłki. Wykupiliśmy je ze wszystkich sklepów, bo wiedzieliśmy, że dużo zgubimy. Graliśmy wszyscy w krótkich gatkach, ale drogę na szczyt przeszliśmy oczywiście w normalnym sprzęcie, tylko szybciej niż turyści. Zaczęliśmy około 1 w nocy z naszej wioski, a nie z bazy i jeszcze przed południem zaczęliśmy mecz – kontynuuje Mario. Mecz z 2001 roku zakończył się remisem 3:3.
Jeszcze raz?
Pierwsza w nocy… powtarzamy scenariusz z poprzedniej nocy, ale na szczęście samochód rusza i nawet dojeżdża do bazy. Oby tylko ruszył z powrotem, bo na pewno będziemy zmęczeni. Brniemy stromo pod górę po osypującym się jak mąka zboczu. Mario narzuca tempo i zakazuje wyprzedzania. Z początku było nam trudno, bo nasze tempo jest zwykle istotnie szybsze. Potem jednak się przyzwyczajamy, a wraz z kolejnymi zdobytymi metrami, jesteśmy bardziej zadowoleni ze spokojnego tempa, bo nie czujemy zmęczenia.
Dochodzimy do granicy śniegu, jemy czekoladki i zakładamy raki. No i tutaj tempo spada, bo Michała raki co chwilę spadają. W wiosce Sajama nie było dużego wyboru w sprzęcie do wypożyczenia, stąd kłopoty. Michał miał używać innych raków, ale już w czasie podejścia okazało się, że kolega który z nami idzie, w żaden sposób nie może założyć przydzielonych mu raków. Na prośbę drugiego przewodnika, który chyba coś ważnego przeoczył, chłopaki wymieniają się sprzętem. Michał jakoś zakłada raki, ale problemy zaczynają się chwilę później. Po ponad godzinie marszu z wieloma próbami dopasowania niepasujących raków Mario odrywa sznurki ze swoich rękawiczek i dzięki takiemu ulepszeniu Michał zatrzymuje się już tylko gdy rzeczywiście potrzebuje. Reszta trochę marznie z tego bylejakiego powodu spowolnienia wędrówki, ale już już pojawiają się pierwsze słoneczne promienie. Na szczycie pełnia szczęścia! Nasze tempo było na tyle spokojne, że nawet nie pamiętamy momentów zasapania. Widok na krater Parinacoty i wulkan Pomerape popijany słodką herbatą i zagryzany ulubionym wafelkiem daje mnóstwo przyjemności.
Zejście nie jest trudne, jest znacznie szybsze. Około południa dojeżdżamy do naszego hostelu. Małe piwo z przewodnikami wystarczy, żeby docenić to nierealne szczęście jeszcze bardziej i poczuć jak ciężkie robią się nasze nogi. Wieczorem nasza gospodyni jest równie szczęśliwa z naszego osobistego sukcesu, bo to oznacza, że statystyki jej męża w prowadzeniu klientów na szczyty nie spadają. Zajadamy więc dziś wszystko co najlepsze mogła przygotować: alpaka, soczysta kukurydza, tutejsze ziemniaki, tamtejsze smażone platany. Taką dawkę węglowodanów powinniśmy dostać przed wyjściem w góry. Proszę nas nie piętnować za jedzenie lokalnego mięsa. Ekologicznie to jest w porządku. Poza tym od kilku dni mięsa nie jedliśmy, po części z powodu zdrowia, po części po tym jak pewna Hiszpanka miała w oczach łzy głębokiego żalu po zjedzeniu porcji alpaki, która jej bardzo smakowała.
Na Parinacotę patrzymy teraz inaczej. Po przygodach na wulkanie i z boliwijską kuchnią w końcu trzeba wsiąść na rowery. Dojazd do La Paz zajmuje autobusom prawie cały dzień. Nam zajmie parę dni. Na szczęście większość asfaltem. Cieszymy się na taką odmianę.
Czas i miejsce
- Park Narodowy Sajama odwiedziliśmy w drugiej połowie maja 2019.
13 komentarzy
Gratuluję przygody i wejścia na szczyt!
Trzymajcie się zdrowo, cieplutko i radośnie…
Dziękujemy, było warto 😉
Dzięki Wam poznajemy kawał pięknego świata:)
Cieszymy się, że możemy dzielić się ta podróżą i czasem się podoba.
My też gratulujemy 🙂 A przed Wami jeszcze dużo przełęczy ok. 4 700 m npm. Peru już czeka z tymi atrakcjami 🙂
Nie możemy się już doczekać. Dobrze, że przecieracie szlaki 😉
Jeszcze raz gratulujemy zdobycia kolejnych metrów, cudownych ujęć. Podziwiamy determinację i samozaparcie. 🙂
Dziękuję, jedziemy dalej. Wygląda na to, że podobnie jak ilość podjazdów, determinacja musi nie mieć końca 😉
Gratuluję zdobycia szczytu 😀 Opowieść jak zwykle ciekawa. Choć podejrzewam że zdjęcia średnio oddają ogrom tej przestrzeni, bo trochę ciężko mi złapać na niektórych perspektywę… Także dodatkowo zazdroszczę że mogliście to na własne oczy zobaczyć 😉 Zdrówka życzę, trzymajcie się tam i pozdrowienia!
Dziękujemy. Popracujemy dalej nad perspektywą 😉 Trzymamy się dzielnie i pozdrawiamy z Peru!
Gratuluję! 6 tys to nie lada wyczyn. Choć z artykułu możnaby pomyśleć, że dla was to było łatwe jak bułka z masłem. No i zjedliście alpakę! Jak mogliście! Żartuje, też bym zjadła bez żadnych oporów :).
Dobrze wiedzieć po co lamą te kolczyki, zastanawiałam się kiedyś nad tym. A przy okazji, jak już tak długo tam siedzicie to umiecie rozróżnić lamę od alpaki?
Na własną obronę podkreślę, że jedzenie alpaki jest bardziej eko niż jedzenie krów i świń. Z powodu alpak i lam nie wycina się lasów 🙂 no chyba, że ktoś zakłada wielkie gospodarstwo w innej niż naturalna dla nich część świata. Jak rozróżnić lamę od alpaki? Dorosłe całkiem łatwo, młodych nie potrafimy. Do sedna – jak będziesz głaskać to alpaka jest bardziej miękka. Problem w tym, że one zwykle uciekają przed rowerami i nie chcą, żeby się do nich zbliżać. Lamy wydają się bardziej odważne, zwykle dłużej nam się przyglądają a dopiero potem zwiewają. Jak spojrzysz alpace w oczy to przypomni Ci się bajka Kolargol. No i lamy mają wszystko dłuższe, uszy, pyski, tyłki. To tak w skrócie 🙂