Krzyk mew. Huk fal oceanu. Polujący pelikan. Promienie słońca niszczące poranną mgłę. Soczyste jeżyny.

Chiloé, największa wyspa Chile, to w języku rdzennych mieszkańców miejsce mew. Nie dla mew tutaj przyjechaliśmy, chociaż ich krzyk słyszymy codziennie. Trasa przez wyspę jest dla nas alternatywą dla odcinka Carretera Austral, który zobaczyliśmy kilka miesięcy wcześniej.

Prom dopłynął do Quellón w środku nocy. Na głównej drodze szukamy campingu, który gdzieś tu powinien być. Dżentelmeni pod monopolowym serdecznie pytają jak pomóc. Brakuje minuty, żebyśmy pojechali w przeciwnym kierunku, do taniego hostelu. Jeden z imprezowiczów jest uparty, podbiega do furtki pobliskiego domu i po chwili krzyczy do nas, że załatwione. Pole namiotowe to boisko do piłki nożnej za starym budynkiem. Śpimy spokojnie. Kolejnego dnia od pierwszego kilometra przyzwyczajamy się do dużego ruchu drogowego. Czujemy, że będziemy próżno szukać rowerowego raju jakim postrzegamy teraz Carretera Austral.

Miejsce na nocleg kilometr od głównej drogi
Miejsce na nocleg kilometr od głównej drogi

Jednak nie jest tak źle. Wieczorem oddalamy się kilometr od głównej drogi i znajdujemy miejsce nad jeziorem, wokół krzaki jeżyn i mięta. Zwierzęta zdają się nas nie zauważać, a rano budzimy się alarmem, który wznoszą papugi. Wygrzebujemy się z oszronionego namiotu i jak zaczarowani patrzymy na podnoszące się mgły. Śniadanie jemy już w słońcu, a potem spędzamy kilka godzin w towarzystwie dziesiątek ciężarówek. Dojeżdżamy do Castro, stolicy wyspy.

Poranne mgły i nawoływania ptaków
Poranne mgły i nawoływania ptaków

Ocean

Castro jest kolorowe, a barw dodaje społeczność. Jest ostatni tydzień wakacji. Mnóstwo młodych ludzi. Klauni, żonglerzy, akrobaci, rzemieślnicy tworzący biżuterię ze sznurków, szkiełek, muszelek, kamieni. Każdy coś potrafi i coś chce sprzedać. Na pocztówkach z Chiloé zobaczysz kolorowe drewniane domy na palach odbijające się w morskiej tafli. Palafitos nie na każdym zdjęciu wyglądają tak malowniczo. W Castro wieczorem wynajmujesz apartament nad przejrzystą wodą, a rano na tarasie popijasz kawę obserwując mewy szukające śniadania w odkrytym, mulistym dnie. Nie, nie czujesz aromatu kawy.

Palafitos w Castro
Palafitos w Castro

Kręcimy się trochę po mieście i szybko postanawiamy zrobić skok nad Pacyfik bez rowerów. Łączymy podróż autobusem z autostopem, a na koniec idziemy z tymi, którzy nas przywieźli. Przyjemny spacer kończy się klifem, który powstał jak inne w tej okolicy w 1960 roku w wyniku najsilniejszego na świecie zarejestrowanego trzęsienia ziemi. Wyceniono je na 9,5 stopni w skali Richtera. Tłumy przyciąga w to miejsce symboliczna konstrukcja, która ma swoją historię. Drewniana kładka Muelle de las Almas, nawiązuje do legendy ludu Mapuche. Według wierzeń zmarli na lądzie mieli stanąć w tym miejscu i wezwać sternika łodzi, przewodnika. Krzycząc „Balsero” mogli zostać zabrani i przewiezieni do świata dusz. Ci, których wołanie zostało zignorowane, do dziś wołają pomiędzy klifami. Nie podążaj za ich głosem. Teraz możesz stanąć na kładce i poczuć niezwykłą energię miejsca. I oczywiście zrobić sobie piękne zdjęcie. Wcześniej musisz jednak ustawić się w kolejce.

Wracamy do Cucao. Zgłodnieliśmy i cieszymy się, że oprócz kilku hotelików i campingów nad oceanem są miejsca, gdzie można kupić empanady. Miejsce zobowiązuje, starsza pani wyrabia ciasto na naszych oczach, wypełnia owocami morza. Odczuwamy szczęście wszystkimi zmysłami. Zasypiając wsłuchujemy się w szum oceanu, marząc o kolejnych pysznościach, które obiecuje wyspa Chiloé.

Muelle de las almas i sznurek oczekujących
Muelle de las almas i sznurek oczekujących
Każdy czeka na swoje dwie minuty, zabroniono dłuższego fotografowania
Każdy czeka na swoje dwie minuty, zabroniono dłuższego fotografowania

Ziemniaczana droga

Mieszkańcy wymyślili tysiąc sposobów na wykorzystanie wyśmienitych odmian ziemniaków. Czytając o wyspie i kolorowych bulwach trafiliśmy nawet na reklamę wódki o cudownie czystym smaku, który ma zawładnąć gustami smakoszy z całego świata. Czy szaleńcy z Quellón, miasta gdzie dopłynęliśmy promem, nigdy nie słyszeli o wschodnioeuropejskich destylatach? Po co im wódka? Przecież mają najlepsze wino! Mają też mocne pisco. Na wyspie oprócz ziemniaków są pyszne jabłka, z których robią chichę. Brakuje nam zrozumienia dla takiego wykorzystania kartofla. Zwłaszcza po odwiedzeniu knajpek w Dalcahue.

Dalcahue to miasteczko, gdzie możesz zdobyć dodatkowe kilogramy, jeśli zatrzymasz się na kilka dni. Spróbuj wyobrazić sobie milcao. Placki z masy ziemniaczanej surowej i gotowanej z cebulką i kawałkami wieprzowiny smażone na głębokim tłuszczu. Prawie jak nasze placki ziemniaczane, ale dużo grubsze. Chochoca. Ta sama masa, której używa się do milcao, ale trochę więcej roboty. Obklejamy masą drewniany, gruby pal i pieczemy nad ogniem. Kilkanaście rodzajów empanad czyli wielkich pierogów wypełnionych tutaj m.in. świeżymi owocami morza.

Cocineria Dalcahue - tutaj zaspokoisz największy głód
Cocineria Dalcahue – tutaj zaspokoisz największy głód
Empanady pełne dobroci i takie same kucharki
Empanady pełne dobroci i takie same kucharki

Curanto. To jest danie, o którym wszyscy mówią, a my się skrzywiliśmy, gdy słyszeliśmy po raz pierwszy. Tradycyjnie kopie się najpierw dziurę w ziemi, dużą na tyle, żeby zmieściło się jedzenie dla wszystkich chętnych. Co najmniej pół metra głębokości. Na dnie lądują rozgrzane do czerwoności kamienie. Potem liście nalca, czyli rośliny podobnej do polskiego rabarbaru, ale dużo większej. Ten kto wymyślił potrawę był bardzo hojny, albo po prostu zmiótł wszystko co miał w zasięgu wzroku. Na liście kucharz wrzuca kilka rodzajów skorupiaków, mięso wędzone, kiełbaski, kurczaka, ziemniaki. Przygotowanie dania w tradycyjny sposób odbywa się w dni świąteczne, albo tam gdzie jest dużo turystów. W Dalcahue było dużo turystów, ale nie było jak wykopać dziury, bo byliśmy w porcie. Dostaliśmy porcję curanto przygotowaną w wielkim garze, a na wierzchu wylądowały placki w smaku prawie identyczne jak czarne kluski śląskie. Smaki zaskakująco dobrze się przenikały.

Tradycyjne potrawy, których można tutaj skosztować, budzą słuszne skojarzenia z kuchnią niemiecką. Z maleńkich kawiarni wyskakują na nas reklamy słodkich „kuchen”. W połowie XIX wieku na tereny w okolicy Puerto Montt i Valdivii przybyło kilka tysięcy obywateli Niemiec i Austro-Węgier. Wówczas rząd Chile ustanowił prawo o selektywnej imigracji, zachęcając do przyjazdu klasę średnią i wyższą. Osadnicy wycinali lasy, rozwijało się intensywnie rolnictwo. Kolejno zasiedlali też wyspy, w tym Chiloé. Rdzenni mapuche i williche stali się mniejszością.

Curanto dla dwóch osób
Curanto dla dwóch osób
To zostaje po curanto
To zostaje po curanto

Patrząc wstecz

W XVII wieku Jezuici przybyli na wyspę i starali się nawrócić mieszkańców. Potem przybyli Franciszkanie. Zakonnicy zapoczątkowali budowę drewnianych kościołów w charakterystycznym stylu, które nadal zdobią zielone wzgórza archipelagu. Najstarszy kościół jest w Achao. Prawie tak ładny jak ten w Parku Kościuszki w Katowicach, jednak znacznie większy i oczywiście z innego drewna. Początkowo kościoły były budowane bez użycia gwoździ, zapożyczono sposoby używane do budowy łodzi. Duża część kościołów i kapliczek jest w doskonałym stanie, wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO, inne wyglądają jakby brakowało roku, aż drewno zupełnie spróchnieje. Większość kościołów jest w bardziej zaludnionej wschodniej części wyspy, a kolejny cel naszej przejażdżki jest na zachodzie.

Wnętrze jednego z kościołów - Nercón
Wnętrze jednego z kościołów – Nercón

Pokonujemy strome kilometry w górę i w dół do doliny rzeki Chepu. Mamy możliwość popłynięcia łódką do ujścia rzeki. Po drodze obserwujemy ptaki, pierwszy raz w życiu widzimy pana pelikana! Wysiadamy na ląd, żeby zobaczyć z góry, gdzie klify ustępują miejsca Pacyfikowi. Nasze myśli zwalniają. Wszystko zwalnia. Pacyfik nadaje rytm naszym krokom. Kolejnego dnia wybieramy wyboistą drogę, która prowadzi do szerokiej plaży. Pingwiny polubiły okoliczne wyspy. Dwa dni wcześniej wyobrażaliśmy sobie, że skorzystamy z wycieczki i popłyniemy z bliska popatrzeć jak się bawią. Odechciało nam się. Pingwinów coraz mniej, chyba mają dość turystów i przenoszą się w inne miejsca. Turystów coraz więcej, wpychani są na łódeczki jak sardynki, a kto ma dłuższe ręce ten jest w stanie pstryknąć portret rodzince nielotów. Zjadamy bułkę z serem i rezygnujemy z wycieczki. Rozpędzamy rowery po plaży, żeby zobaczyć na końcu skałę, na której spotkało się pięć pingwinów. Po drodze mijamy kondory, a mewy znowu skrzeczą na nasz widok, co oznacza, że nie powinniśmy iść dalej. Zdjęcie ptaków mamy, wystarczająco ukontentowani jedziemy do Ancud, gdzie spędzamy ostatnie noce na wyspie.

To ptaszysko lata więcej niż pingwin
To ptaszysko lata więcej niż pingwin

Chillout, z tym modnym słowem będzie kojarzyć się nam nazwa wyspy. Nie jesteśmy pewni czy to szum oceanu, charakterystyczna kuchnia, a może łatwiejsza droga. Spory udział miała piękna pogoda. Czujemy, że zwolniliśmy i inaczej przeżywaliśmy te dni. Nie chcę powiedzieć, że lepiej czy gorzej. Inaczej. Spokojnie patrzymy wprzód. Akceptujemy, że poznamy małą część Ameryki Południowej. Cieszymy się, że doświadczymy tak dużo.

Autor

Świetnie się czuje, gdy nie stoi w miejscu. Trekkingi i tułaczki z plecakiem nie są jej obce. Ostatnio chętniej wybiera rower, ale nadal bez gór nie ma dla niej udanego wyjazdu. Jej marzeniem jest bycie dobrym człowiekiem. Bycie lekarzem jest przywilejem, który ułatwia realizować marzenie.

15 komentarzy

  1. Cóż, jedyne jak spojrzenie na ocean, kuszące jak jeżyny a może raczej łostrynżyny /gwarą/.
    Bliskie jak placki i niezwykłe jak deszczowy las. Jak dobrze, ze świat jest taki piękny, nieznany i nie starczy życia by się nim nacieszyć. Z życzeniami dalszej spokojnej podróży i niezapomnianymi spotkaniami z ludźmi i przyrodą.

    • Dziękujemy bardzo za te życzenia. Cóż więcej mogę powiedzieć… Dziękujemy 😉
      Wczoraj przeglądałem pierwsze dni w Paragwaju… Niezapomniane chwile.

    • Dziękujemy. Widać, że nazwy gwarowe różnią się od regionu. Tutaj jemy owoce „mora”, a u dziadków „ostrężlice”.

  2. Cudownie, że możecie „oglądać” Świat wszystkimi zmysłami a potem dzielić się tym z nami. Miskę pełną owoców morza bardzo chętnie, na takie”ostrezlice” my musimy jeszcze poczekać. Podziwiajcie dalej . Poprzednio dużo było”wracamy” dziś nie spotkałam tego słowa, szkoda. Trzymamy kciuki.

    • Próbujemy żyć tu i teraz, myśli o wracaniu na jakiś czas zniknęły. Dziękujemy za kciuki!

  3. Świetnie się czytało i oglądało, dziękuję za kolejną relację 🙂 Pozdrowienia!

  4. Bajecznie, magicznie….. świetny tekst i zdjęcia do porannej weekendiwej kawy 🙂

    • Hej Agata,
      i to jest ta różnica, że my opublikowaliśmy, a Ty czytasz. W Chile dostać dobrą kawę to jest pewnego rodzaju sztuka. Średnio to jej nie ma. No chyba, że jesteś z nami na kempingu 😉

      Zapraszamy więc częściej i zawsze z kawą 😉

Napisz komentarz