Urzędnik na granicy zapytał nas dokąd jedziemy. – Chcemy dotrzeć na północ Chile, do Calamy – odpowiadamy. – Możecie przebywać w Chile tylko 90 dni – informuje nas. Skinięciem głowy potwierdzamy zrozumienie i mamy nadzieję, że dotarcie na północ zajmie nam znacznie mniej czasu.
Okolice Parku Huilo Huilo
Na promie siedzimy przed ekranem telewizora. Takie poświęcenie, by wyciągnąć przed siebie wyprostowane nogi przez kolejne półtorej godziny. Inne miejsca ciaśniejsze. Przekaz migającego ekranu w końcu dociera do naszych głów. Seria filmów reklamowych prezentuje Park Huilo Huilo, przez który będziemy przejeżdżać już za godzinę. Piękne drewniane hotele wkomponowane w otoczenie wielkich drzew, zwodzone mosty nad rzekami i para o azjatyckich rysach twarzy popijająca szampana w jacuzzi. No pięknie… Podejrzewamy jednak, że nie mają miejsca na nasz luksusowy namiot, więc nawet nie przechodzi nam przez głowę, by skręcić w bramy parku.
Zjeżdżamy z promu już popołudniem, a dziś jeszcze nie zrobiliśmy kilometra. Przez wspomniany wcześniej park przechodzi droga, przy której jest ścieżka rowerowa. 15 km! Choć tyle mamy z prywatnej inicjatywy parku Huilo Huilo. Cyklo-terroryści i wymagana przez nich infrastruktura dobrze komponują się z ekologicznym biznesem. Spytasz czemu nie użyłem słowa „rowerzysta”? No cóż. Ten cały elektroniczny świat jedzie w tych czasach z nami, a okładki tygodników z Polski i inne wiadomości pomimo filtrów czasem do nas docierają. To część współczesnej podróży. Jedziemy przez Amerykę Południową, a czasami przeżywamy problemy rodzinnego miasta. Tak, bywa że tęsknimy…
Ścieżka się kończy, robi się późno i szukamy miejsca na nocleg. Kolejne punkty odpoczynkowe przy drodze z widokiem na Jezioro Panguipulli i Wulkan Choshuenco są bardzo kuszące. Jest ławka, kawałek równego trawnika zmieści nasz namiot i tylko droga oddalona o 3 metry zachęca nas do dalszych poszukiwań. Udało się. Znajdujemy zjazd na plażę przy jeziorze. Miejsce dobrze znane lokalnej społeczności, na co wskazują liczne miejsca po ogniskach i… trochę śmieci. Niezaznaczone na żadnej z dostępnych nam map, staje się naszym małym odkryciem, którym dzielimy się z innymi rowerzystami. Przyda im się, ponieważ okolice mijanego parku są strzeżone przed dzikim biwakowaniem.
Autostrada nr 5
Konsekwentnie kierujemy się w stronę Temuco. W deszczowej pogodzie mijamy kolejne miasteczka i wioski. Poruszamy się bocznymi drogami. Wiadomo, spokojniej i bardziej malowniczo. Niestety, w końcu kluczenie staje się zbyt uciążliwe i zjeżdżamy na drogę nr 5. To główna droga w Chile, która biegnie z północy kraju aż na południe, do wyspy Chiloe. Droga ma status autostrady i prawdopodobnie nie powinno nas tu być. Uśmiechamy się głupawo na bramkach i wymijamy kolejne szlabany ignorując kompletnie ich przeznaczenie. Liczymy ile na tym odcinku zapłacilibyśmy jadąc osobówką i mamy nadzieję, że nie wydamy równowartości na mandat. Z pobocza korzystają też inni rowerzyści, często traktując tę drogę jako najlepsze połączenie.
Dziwna ta autostrada. Z polskim odpowiednikiem łączą ją jedynie bramki i wielopasmowe place oczekiwania przed nimi. Pomiędzy punktami opłat bardziej przypomina polską drogę poza terenem zabudowanym. Tylko dozwolona prędkość większa. Przy drodze są zabudowania mieszkalne, przystanki autobusowe i zajazdy z restauracjami i innymi usługami. Rozdzielone drogą miejscowości są łączone kładkami dla pieszych, ale mieszkańcy i tak wybierają skrót i przebiegają dołem. Zjazdy do wiosek to zwykłe skrzyżowania pod kątem prostym, a zjazd na stację benzynową po drugiej stronie nie stanowi dużego problemu, ponieważ zostawiono odpowiednie przerwy w barierkach rozdzielających pasy przeciwległego ruchu.
Drogą pokonujemy niecałe 200 km i czujemy się całkiem bezpiecznie. Szerokie pobocze nie chroni nas tylko przez hukiem ciężarówek i jeszcze głośniejszych pickup’ów. Choć infrastruktura nie jest dostosowana dla rowerzystów, zatrzymujemy się na jednym z punktów wypoczynkowych przed Temuco. Od razu zauważamy znak – zakaz biwakowania. No cóż, nie prześpimy się w rowerach jak kierowcy ciężarówek i kamperów. – Czy możemy skorzystać z prysznica? – pytamy. – Bardzo by nam pomógł po kilku dniach. – Oczywiście, postawcie tutaj rowery i możecie się wykąpać. Niestety tutaj nie można rozstawiać namiotu, ale tam za płotem za tymi drzewami na polu zawsze śpią rowerzyści. Nie ma problemu – odpowiada nam strażnik pilnujący postoju. Po szybkiej kąpieli odprowadza nas do bramy i raz jeszcze wskazuje miejsce naszego noclegu.
Wielkanoc
Do Temuco wjeżdżamy w Wielki Piątek w południe. Idealnie, by spędzić święta w mieście. Twarda rzeczywistość jest taka, że w Wielki Piątek wszystko jest zamknięte. Szybko orientujemy się w sytuacji przemierzając puste ulice centrum. W sakwach mamy jeszcze po porcji makaronu i owsianki, ale jechać tak w gości to trochę słabo. Na głównym placu podchodzi do nas dwóch dobrze ubranych mężczyzn i pytają czy mogą jakoś pomóc. – Dziś otwarty jest tylko Portal Temuco. To jest centrum handlowe. Tam wszystko znajdziecie – podpowiadają. Rzeczywiście, 2 km dalej jest czynne duże centrum handlowe. Ruch w okolicy jak w dzień powszedni. Jesteśmy zaskoczeni. Czy Święta Wielkanocne w Chile też zostały sprywatyzowane? Trudno odpowiedzieć na to pytanie, ale największe centrum handlowe w mieście było otwarte także w Wielką Sobotę i Wielką Niedzielę. Jeśli po Wielkanocnym śniadaniu przypomniałbyś sobie, że potrzebujesz liny wspinaczkowej, albo nowych, czerwonych szpilek… W Temuco taki problem szybko rozwiążesz.
Na święta pod swój dach przygarnia nas Lea. Od razu zaznacza nam, że mieszka sama, jest ateistką. Nie ma żadnych planów i nasz pobyt nie stanowi dla niej problemu. Nie ma zamiaru tłumić naszych potrzeb i tylko upewnia się czy znaleźliśmy właściwy kościół. – Wiecie, że ten dwie przecznice dalej to jest protestancki, a takich „dnia siódmego” to w Temuco jest mnóstwo – tłumaczy nam. Później dowiadujemy się, że Lea ma żydowskie korzenie, część jej rodziny pochodzi z Ukrainy. W domu Lei oprócz nas zatrzymała się Elif, rowerzystka z Turcji. Elif jest niewierzącą muzułmanką, szybko i bezpośrednio wyjaśnia nam dlaczego – Opowiadają tym młodym ludziom, że jak zabiją niewiernych to pójdą do nieba. Ja myślę, że świetnie, życie wieczne… ale jakim kosztem? Nigdy wcześniej nie miałem okazji usłyszeć od Muzułmanina tak radykalnej opinii na temat religii. Trochę żałuję, że nie dopytaliśmy Elif o więcej szczegółów. Elif podróżuje od 6 lat i jeszcze długo będzie w drodze. Miała dobrze płatną pracę w korporacji, ale była niezależna, nie planowała założyć rodziny. To nie jest prawidłowy scenariusz w Turcji. Przez kilka wspólnie spędzonych dni słuchamy o problemach jej ojczyzny i rządu Erdogana. Elif oferuje nam pokój w Stambule, choć pod opieką jej mamy, za którą bardzo tęskni. Sama prędko nie wróci do Stambułu. Nie do tej mentalności. My próbujemy się odwdzięczyć zaproszeniem, ale to niemożliwe. – Prawdopodobnie nie dostanę wizy do Europy. Każde Państwo wie, że Turcy mają problem ze znalezieniem drogi powrotnej do kraju… – tłumaczy nam półserio. Zdawałeś sobie sprawę, że Turkowi trudniej legalnie wjechać do Europy niż do Stanów Zjednoczonych?
Czekoladowe zajączki i jajka w supermarketach to nie świąteczna atmosfera. Tą już w Chile chyba dawno sprzedano, ale będąc sprawiedliwym, to powierzchowny widok z ulicznego spaceru. W niedzielę uczestniczymy w jednej najbardziej żywych i radosnych mszy świętych od wielu miesięcy. Znaleźliśmy enklawę Wielkanocy. Alleluja!
Części rowerowe
W poniedziałek ruszamy na poszukiwanie brakujących części. Objeżdżamy sporą część miasta, około siedem sklepów rowerowych. W pięciu z nich, mechanicy rozumieją nasz problem, ale robią wielkie oczy dla konfiguracji naszych rowerów. Sytuację tłumaczymy w kolejnym sklepie. – Chilijczycy jeżdżą na drogich modnych rowerach, może kilkaset kilometrów rocznie. To modne. Wtedy wiadomo, mają hydrauliczne hamulce tarczowe, napęd 1×11 i pełne zawieszenie. Wy macie inne wymagania. Jedziecie tysiące kilometrów, więc macie napęd 3×9 łatwiej dostępny w innych krajach i hamulce tarczowe BB7. Uwielbiam je – mechanik tłumaczy nam specyfikę rowerowego rynku w Temuco. – Nie mam tych części, ale mogę je zamówić. Będą pojutrze – dodaje. Rzeczywiście, jeżdżąc po centrum spotkaliśmy wiele rowerzystów ubranych w topowe marki na drogich rowerach górskich. Jadąc do Temuco wiele z tych rowerów zauważyliśmy w bagażnikach pickup’ów. Te maszyny wyglądały na używane zgodnie z przeznaczeniem.
W ostatnim sklepie w końcu udaje się zakupić części. Pan wychodzi z magazynu z poszukiwanymi zębatkami. Przymierza je jeszcze do naszych korb, by upewnić się o kompatybilności i żegna nas przygrywką na boliwijskiej gitarze. – Uwielbiam Boliwię, bawcie się dobrze – dodaje. Kolejnego dnia przystępuję do montażu części. Nie jest różowo, przy jednej parze zębatek spędzam 1,5 godziny z pilnikiem. Zawsze to szybciej niż oczekiwanie na wysyłkę z Santiago. Ostatecznie wszystko udaje się dopasować w ogrodzie i wieczorem mamy rowery z wyremontowanym napędem. Jak to mówią w reklamie… „zostań bohaterem…” i takie tam.
Teleportacja
Temuco nie było przypadkowym celem na naszej trasie. Od dłuższego czasu planowaliśmy odpuścić, naszym zdaniem, mniej ciekawą rowerowo północ Chile i dotrzeć do Boliwii na początek pory suchej. Najlepszą opcją był autobus z Osorno lub Temuco, a to drugie miasto było nam bardziej po drodze. Boję się przewozu roweru samolotami i autobusami jak ognia. Zawsze wyobrażam sobie najgorszy scenariusz z nierozumiejącą problemu obsługą, nieprzywiązującą odpowiedniej wagi do delikatności sprzętu. Kilkuletnie doświadczenie pokazuje, że nie jestem daleki od prawdy. Do dziś mam przed oczami panią z obsługi lotniska na Sycylii. W odpowiedzi na pretensje o zagubienie kartonu w przechowalni bagażu, wręczyła nam, zadowolona z siebie, karton po chipsach. Nobla temu kto spakuje rower do kartonu po chipsach Lays…
Lea uspokaja nas, że sama podróżowała wielokrotnie z rowerem do Santiago bez problemów. Pomaga zadzwonić do informacji poszczególnych linii autobusowych kursujących na północ. Początki są trudne, ale po kilkudziesięciu minutach mamy rozwiązanie. W połowie uspokojeni odbieramy w najbliższym sklepie rowerowym kartony rowerowe i kupujemy taśmę pakową. Tak uzbrojeni stawiamy się godzinę przed odjazdem autobusu na dworcu w Temuco. Z trzech mmniejszych kartonów, przy pomocy noża do tapet i taśmy robimy opakowania dla naszych rowerów. 20 minut przed odjazdem jesteśmy z siebie dumni i gotowi do odprawy. Podjeżdża autobus, Lea od razu kieruje się do bagażowego, by zagadać go o przewóz rowerów. Pracownik jest niechętny do zabrania naszych dużych kartonów. Nie przekonuje go nawet korzyść nieoficjalnej opłaty, którą mamy zapłacić za przewóz. Miejsca w luku jest dosyć, gdyby przesunąć kilka walizek, ale bagażowy nie jest zainteresowany taką pracą. Lea robi oczy jak kot ze Shreka i ostatecznie rowery zostają wepchnięte do środka i dociśnięte klapą. Bez pomocy Lei nie wsiedlibyśmy do tego autobusu… Opisu przesiadki w Santiago już Ci oszczędzę, ale poszło nam znacznie prościej.
Kilka dni w Temuco, pozwoliło nam wpisać je na listę miast „do zamieszkania”. Miasto wielkości Katowic idealnie wpisuje się w nasze potrzeby. Praktycznie w każde miejsce dojeżdżaliśmy ścieżkami rowerowymi, które są lepszej lub gorszej jakości, ale na stałe wpisały się w krajobraz miasta. Niska zabudowa w centrum nie przytłacza, a sami możemy zdecydować czy warzywa kupimy w supermarkecie czy na wielkim targowisku 3 km dalej. Na tym ostatnim spotkamy krowy zaprzęgnięte do mobilnych straganów, albo pana, który nie sprzeda nam awokado, bo jeszcze niedojrzałe. W Temuco akurat otwierała się duża firma informatyczna z setkami etatów. – Jak Cię zatrudnią to dostaniesz wizę na stały pobyt – kusiła Lea. Czy taka wielowymiarowa podróż nie byłaby ciekawa?
Dziura w ziemi
Po 32 godzinach i 2250 kilometrów, wysiadamy w Calamie. Od początku odczuwamy efekt palącego w dzień słońca. To prawdopodobnie ostatnie promienie i miejsce, gdzie pokażemy się na zdjęciach z odsłoniętymi kończynami. Dobrze wiemy, że nasza trasa prowadzi tylko w górę, a tam prędko odczujemy właściwe efekty obecnej pory roku. Wielkimi krokami zbliża się do nas zima.
Calama ma nam do zaoferowania dwie atrakcje: supermarkety i kopalnię. W tej pierwszej znajdujemy taniego kurczaka z rożna i ostatnią butelkę wyśmienitego wina. W tej drugiej rezerwujemy wycieczkę. Kopalnia Chuquicamata w dni powszednie organizuje zwiedzanie swojego terenu. Wyposażeni w odblaskowe kamizelki i kaski ruszamy zobaczyć jak działa kopalnia odkrywkowa. W głowach rysuje nam się obraz wielkiej dziury w ziemi znanej z magazynów geograficznych.
Autokar zatrzymuje się na jeden z ulic opuszczonego przykopalnianego miasta. Sto lat temu gdy budowano miasto, najważniejsza była bliskość miejsca pracy. Ludzi zaczęto stąd wyprowadzać w 2004 roku, kiedy zauważono, że pył z kopalni może nie mieć najlepszego wpływu na zdrowie górników i ich rodziny. Po kilku latach z 25000 osób nie było już nikogo. Górnicy mieszkali tutaj z rodzinami za darmo, ale w Calamie dostali 75% potrzebnej kwoty na zakup mieszkania. W mieście były zlokalizowane szkoły, sklepy, banki, skwery, kościół, stadion, teatr i najnowocześniejszy w Chile szpital. Zabrakło jedynie uniwersytetu, na który nie było tutaj zapotrzebowania. Po przeprowadzce górników do Calamy rozpoczęto proces zasypywania miasta górami przetworzonego urobku. Tak pod ziemią zniknęło już 40% miasta, w tym budynek szpitala. Proces został zatrzymany, ponieważ kopalnia uznała, że „miasto duchów” jest dziedzictwem górniczej kultury Chile i przygotowuje się do otwarcia go szerokiej publiczności.
Miasto wygląda jakby było opuszczone wczoraj i ktoś zaraz przyjdzie, by otworzyć bank ponownie. Zupełnie inna rzeczywistość ma miejsce w kopalni, kilka bram bezpieczeństwa dalej. Autokar zawozi nas na punkt widokowy nad „największą” dziurą w ziemi wydrążoną przez człowieka. Co kilka minut w górę wyjeżdżają obładowane „największe” ciężarówki. Całość robi olbrzymie wrażenie. Wyrwa w ziemi ma wymiary 5x3x1 km i jest jedną z 3 należących do tej kopalni w okolicy. Kopalnia wydobywa 350 tys. ton miedzi rocznie i 12 tys. ton molibdenu. Główny odbiorca – Chiny. Przetworzony kilkadziesiąt lat temu urobek jest wykorzystywany ponownie, dzięki ulepszeniu procesu technologicznego. Ten ostatni zużywa 2000 litrów wody na sekundę… 80% jest odzyskiwane do ponownego użytku, a reszta pobierana jest z górskich wód głębinowych. W przyszłym roku kopalnia odkrywkowa ma zostać zamknięta. Do dziury doprowadzany jest tunel i rozpocznie się podziemna eksploatacja.
Być może zauważyłeś, że dwa razy słowo „największy” wstawiłem w cudzysłów. Przekazałem Ci te wszystkie dane w dobrej wierze, ale po kilku godzinach zweryfikowałem te dwie dla mnie najciekawsze. Przewodnik zataił część faktów, albo nie zaktualizował swojej wiedzy. Dziura w ziemi nie jest ani największa ani ani najgłębsza, nie potwierdzają tego dostępne w internecie źródła. Można ją za to łatwo znaleźć na podium rankingów. Ciężarówki były może największe w 2012 roku, kiedy kopalnia kupowała nowy tabor, albo największe z silnikiem spalinowym. Obecnie największe potwory produkowane są na Białorusi z silnikiem spalinowo-elektrycznym i nie wiem gdzie są używane. Trochę niesmak, bo jako wujek musiałem się tłumaczyć, że wcale nie stałem przy największej ciężarówce świata.
Wspinaczka na Altiplano
Z Calamy jedziemy cały czas w górę. Przez pierwsze dwa dni nie urzeka nas krajobraz, uderza nas wysokość. Rozstawiamy namiot na poziomie 3700 m n.p.m. w wietrznym i suchym klimacie. Nic szczególnego, ale dla nas to pierwszy dzień aklimatyzacji, a tym samym początek pobytu na dużych wysokościach. Kolejnego dnia meldujemy się na wysokości prawie 4000 metrów przy posterunku Carabinieros de Chile. Tzn. my ich prosimy o wodę, a oni nas o zdjęcie. Tak zarejestrowani zjeżdżamy w dół w stronę pierwszych salarów.
Salar de Ascotan i Salar de Carcote rozpoczynają naszą przygodę z słoną przestrzenią. Te dwie małe pustynie solne objeżdżamy asfaltową drogą, która prowadzi z Calamy do granicy w Ollagüe. W drodze towarzyszą nam wikunie, pociąg kursujący z minerałami w stronę Boliwii i wulkan Ollagüe. Późnym wieczorem meldujemy się na stacji kolejowej o tej samej nazwie. Pociąg nas nigdzie nie zabierze, ale kolejarze znaleźli dla nas ciepły kąt w nieużywanej części stacji. Nasza wdzięczność osiąga sufit, kiedy na pytanie o możliwość zakupu chleba w mieście, wręczają nam dwie kanapki z awokado i kurczakiem. – Nie ma żadnego problemu. Smacznego. Tu macie ciepły prysznic, dobrze wypocznijcie i do zobaczenia rano – żegnają się.
Czas i miejsce
- Artykuł opisuje pobyt w Chile w drugiej połowie kwietnia 2019.
- Z Puerto Pirihueico przeprawiamy się promem na drugą stroną jeziora. Drogą nr 203 dojedżamy do Panguipulli i dalej do Lanco. Tu wjeżdżamy na autostradę nr 5 do Temuco. Z Temuco wsiadamy do autokaru i z przesiadką w Santiago dojeżdżamy do Calama. Z Calamy do granicy w Ollagüe jedziemy drogą nr 21.
6 komentarzy
Cieszy mnie to, że w Tej podróży dość często spotykacie się z życzliwościa i pomocą ludzi.
Gdyby nie oni to pewnie coś byśmy podziałali… Ale jak długo?
A wydawało się że tureckie kazanie niczego nie nauczy, nie pomoże. Fajna dziewczyna z otwartą głową. 🙂
My 4 czerwca bez przełomu – nadal podzieleni.
Jest parę osobistości którzy myślą, że tak zbudują „piękną” swoją kartę na stronach historii.
Czas zweryfikuje. Na razie, w efekcie stoją puste cokoły pomników. Takie treści w swoich pieśniach wielcy bardowie głosili, 😉
Takie, rzeczy dzieją się wszędzie i przez dziesięciolecia. Wiadomości są przepełnione sukcesami tych wielkich. Nas cieszą spotkania z rowerzystami i bohaterami naszych wywiadów. Super, że poświęcili nam czas.
Miło znowu przenieść się w znajome okolice dzięki waszym zdjęciom (Przy tym kościele w Calamie nie wiadomo czemu dostaliśmy od miejscowego garść orzeszków ziemnych). Już nie mogę się doczekać kolejnej relacji z Salara… Mam nadzieję, że znowu pogoda wam będzie sprzyjać.
A my zatrzymaliśmy się przy kościele akurat po obiedzie i nic nie dostaliśmy 😉 Orzeszki ziemne w Chile cenna rzecz.
Opowieść z Salara już prawie gotowa, tylko ten internet by wszystko wgrać na serwery.