Jesteśmy w Polsce. Odbieram telefon od znajomych, sam nie umiem uwierzyć w jakim tempie przeprowadziliśmy ewakuację. W tych trudnych chwilach wszystkim wszystko się zaciera. Poniedziałek myli się z sobotą, bo dzień pracy trudno odróżnić od wyjazdu na zakupy, do lasu czy niedzielnej mszy. Wszystko jest online, a nasza projekcja rzeczywistości sprzed tygodni stara się nas pocieszyć. Prześledziłem zapiski w naszym dzienniku i konwersację na komunikatorach, by opowiedzieć Ci prawdę, dlaczego podróż przerodziła się w ewakuację.

Forex, FX (ang. Foreign Exchange) – rynek walutowy o charakterze hurtowym, w ramach którego banki, wielkie korporacje międzynarodowe, rządy, banki centralne oraz inwestorzy instytucjonalni z całego świata przeprowadzają operacje wymiany walut 24 godziny na dobę przy wykorzystaniu sieci telefonicznych, łączy informatycznych oraz systemów informacyjnych (np. Agencja Reutera).
[…]
Traderzy na rynku forex wykorzystują zmienność do spekulacji, dzięki czemu mogą odnosić zyski niezależnie od tego czy kurs rośnie, czy też spada. Jednak spekulacja jest uważana za negatywną w sferze moralnej.
— Wikipedia, PL

Jedna jaskółka…

Niedzielnym popołudniem 8 marca zjeżdżamy z gór na ulice Villa de Leyva. Nowym asfaltem kierujemy się do centrum obserwując nadobecność różnej klasy hoteli. Ich oferty widzieliśmy nawet w górach. Ten turystyczny ślad ma swój powód. Jest niedzielne popołudnie, po ulicach spacerują europejskie rodziny z małymi dziećmi, a rejestracje samochodów w centrum są w większości z Bogoty. My też czekaliśmy, by zatrzymać się tu na krótki odpoczynek. Spacerując później wybrukowanymi uliczkami zauważamy jak kolejki ustawiają się do znanej kawiarni, w lokalnej, taniej restauracji dłuższy czas szukamy stolika i cierpliwie czekamy na obsługę, a na rynku trudno znaleźć miejsce do zrobienia fotografii bez grupy innych turystów. Wieczorem idziemy do kościoła, tutaj również duża frekwencja.

– W obecnej sytuacji związanej z zagrożeniem koronawirusem kościół kolumbijski zaleca, by przekazywać sobie znak pokoju przez skinienie głową. Podanie ręki jest możliwe wyłącznie w sytuacji akceptacji takiego gestu przez drugą osobę. Komunia będzie wydawana wyłącznie na ręce wiernego – informuje ksiądz w czasie eucharystii. Podobne wyjaśnienia przerywają nabożeństwo jeszcze kilkukrotnie. W czasie znaku pokoju Kolumbijczycy padają sobie jak zawsze w objęcia, nikt jednak nie wychodzi do innej ławki, by przekazać uścisk znajomemu lub sąsiadowi. W tą niedzielę według informacji w całej Kolumbii potwierdzony był jeden przypadek COVID-19 – pacjent wrócił z Włoch. W Polsce 4 marca laboratoryjnie potwierdzono pierwszy przypadek zachorowania, a wykonano do tego czasu ponad 580 testów. W Europie sytuacja w innych krajach, zwłaszcza tych transferowych dla turystów wracających z Ameryki Południowej, zaczynała wyglądać poważnie. Mówiono o planach ograniczenia ruchu na najbliższe tygodnie.

Rynek w Villa de Leyva, departament Boyacá
Rynek w Villa de Leyva, departament Boyacá
Jedna z głównych uliczek w Villa de Leyva
Jedna z głównych uliczek w Villa de Leyva
Typowy styl w centrum Villa de Leyva
Typowy styl w centrum Villa de Leyva
Mieszkańcy odświeżają miasto
Mieszkańcy odświeżają miasto

„To chyba nie jest najlepszy czas na powrót”. Takie sygnały dochodzą do nas z Polski. Koronawirus stanął u progu naszego kraju. My też tak myślimy. Jest początek marca. Nazwę wirusa słyszymy od grudnia i teraz zaczyna się o nim mówić w Europie. Mamy jeszcze czas i budżet na podróżowanie rowerem i szkoda się w tej chwili pakować do Europy, wrócimy na gotowe. Nasze kanały informacyjne w Ameryce Południowej nawet nie drgają, by jakoś zapowiedzieć problemy w innych krajach. Nowe procedury w kościele traktujemy jako ciekawostkę, którą dzielimy się podczas połączeń z Polską. W Polsce trwała żywa dyskusja o tym czy ograniczyć udział w mszach świętych. Kilka dni wcześniej przygotowaliśmy dużą sumę dolarów na karcie płatniczej. Teraz kupujemy bilet powrotny do kraju na koniec czerwca. Jeszcze trzy i pół miesiąca w Kolumbii. Martwimy się jak zdążymy zrealizować plan w tak krótkim czasie.

Odpoczywając w Villa de Leyva dużo czasu poświęciliśmy na analizę dalszej trasy. Wychodzi, że został nam tylko tydzień podróży przez góry. Potem już będzie płasko jak na warunki kolumbijskie. Patrząc na przewyższenia na najbliższe dni trudno w to uwierzyć. Andy musiałyby kończyć się przepaścią. Nie wybraliśmy głównej, częściowo asfaltowej drogi na pierwsze dni. Po pierwsze nie lubimy, po drugie uznaliśmy, że wszelkie środki zapobiegawcze są ważne i będziemy unikali miast i bardziej turystycznych miejsc. Świadomie, tak nam się wydawało, pozbawiliśmy się dobrego dostępu do sieci komórkowej.

Druga szansa

Niedzielnym popołudniem 15 marca zjeżdżamy z gór do Belén. Tak tak, nie przewijaj. Już to tutaj czytałeś. Ze sporymi problemami podłączamy się do hotelowego Wi-Fi. Nasze komunikatory wybuchają. Na grupach rowerowych setki wiadomości z całej Ameryki Południowej. – Jak u Was? Bo u nas niewesoło – widzimy w niektórych wiadomościach z Polski. – Co się dzieje? – myślimy sobie. Rowerzyści na kontynencie wymieniają się poglądami i planami. – My zostajemy – My też – My już w Patagonii, więc kończymy trochę szybciej niż planowaliśmy – My już w Patagonii. Niewiele zostało do końca, więc kontynuujemy – My w Peru ludzie nadal mili, chcemy zostać w górach jak najdłużej, w naszym kraju sytuacja wygląda dramatyczniej, wolimy siedzieć dłużej – Wybierajcie pieniądze z bankomatów, za chwile może brakować pieniędzy – Nie mam pieniędzy na bilet. Ceny lotów są straszne, a życie w Kolumbii przez trzy miesiące jest tańsze od jednego biletu – kolejne wiadomości pojawiają na WhatsAppie. Kolejnego dnia w Kolumbii mają zamknąć szkoły. Wieczorem wychodzimy do piekarni po worek bułek. Wierni akurat wyszli z mszy i oblegają stoliki siedząc po trzy cztery osoby na dwuosobowych ławkach. Wieczorne spotkania przy tinto [słaba kawa] odbywają się normalnie.

Chmury przesłaniają przełęcz przed Belén
Chmury przesłaniają przełęcz przed Belén

Perspektywę dotarcia pod kokosowe palmy na wybrzeżu skracamy do oddalonego o cztery dni drogi parku narodowego koło miejscowości El Cocuy. – Dojedziemy tam. Zobaczymy jak rozwinie się sytuacja i zobaczymy co dalej. Może jeszcze będziemy w stanie zobaczyć te góry, a jeśli nie to obierzemy stamtąd prosty kierunek na Bogotę – decydujemy. Większość wiadomości z zewnątrz relatywizuje taką decyzję jako słuszną.

Być znów gringo

Po południu dojeżdżamy do wioski Socotá. Do wyboru są trzy hotele. W pierwszym Pani patrzy przerażona na Gosię, bo nie wie czy powinna powiadomić służby o naszym przybyciu. Meldujemy się w drugim. Gosia szybko referuje nasz stan zdrowia, czas pobytu w Kolumbii i regionie. Śmieją się z właścicielką, która rozumie, że może być nam teraz trudniej. Po dziesięciu minutach od zamknięcia drzwi przychodzi za nami patrol policji. Tłumaczą, że muszą przeprowadzić z nami rozmowę, ponieważ mają obowiązek sprawdzać obcokrajowców. Cała procedura trwa ponad pół godziny, ponieważ każdy fakt policjant weryfikuje z przełożonym lub lekarzem w ośrodku zdrowia. Do tego ostatniego nie zgadzamy się udać, a policjanci chętnie zgadzają się na pomiar temperatury naszym termometrem. Żegnają nas z uśmiechem i życzą spokojnej podróży. Choć na koniec Gosia zdobywa się nawet na żart, to do pokoju wracamy z poobijani. Nie chcemy takiej podróży. To nie tak miało być. Do dziś policja widziała nasze paszporty dwa razy w Argentynie podczas kontroli drogowych.

Socotá, tutaj nastąpiła pierwsza kontrola policji. Widok z balkonu
Socotá, tutaj nastąpiła pierwsza kontrola policji. Widok z balkonu

Rano mamy problem z połączeniem z konsulatem i przełączamy się na prywatny kanał komunikacji, który mamy przypadkowo. Rodzina podtrzymuje nas na duchu. Z obu konwersacji wynika, że kontynuowanie podróży w obecnej sytuacji jest rozsądnym rozwiązaniem. Trzeba tylko unikać miast, gdzie łatwiej się rozchorować albo przenieść chorobę. Niepewnie wyjeżdżamy za hotel, ale nie spotyka nas tam nic nieprzyjemnego. Dwie krótkie kontrole policji  w kolejnych wioskach i pełne zrozumienie naszej sytuacji. Mieszkańcom tłumaczymy, że teraz tylko dwa dni dzielą nas od ciut większej miejscowości, gdzie chcemy zostać kilka tygodni. – Dobrze, że znaleźliście się akurat tutaj w tej sytuacji, w Kolumbii są wspaniali ludzie i mnóstwo dobrego jedzenia – odpowiadają. Podzielamy ich zdanie.

Ksenofobia

Środek dnia. Pokonanych prawie tysiąc metrów przewyższenia w górę i sporo zjazdu w dół. Wjechaliśmy na rynek w Chita, oparliśmy rowery w cieniu. Zależało nam, żeby coś zjeść. Zauważył nas policjant, który patrolował sąsiednią ulicę. Dynamicznie zaczął na nas machać, by się nie ruszać. Poinformowałem go, że rozumiem i może do mnie mówić po hiszpańsku. Nie odezwał się. Po chwili podjechał na motorze nieumundurowany inspektor, tak go przedstawili. Wydawało nam się, że to ktoś w rodzaju wójta. – Jesteśmy w Kolumbii od dwóch miesięcy, w departamencie Boyaca dwa tygodnie. Jedziemy przez góry na rowerach. Jest to dla nas bezpieczniejsze w obecnej sytuacji i nie widzieliśmy też żadnych turystów. Jedziemy do El Cocuy, które jest lepiej skomunikowane z Bogotą. Nie możemy wrócić teraz do kraju. Nie ma samolotów. Jesteśmy w kontakcie z ambasadą – tłumaczymy szybko spodziewając się scenariusza z poprzednich dni. – Mieliśmy sprawdzane dokumenty przez policjantów i mierzoną temperaturę – kończymy naszą historię. Inspektor odjechał na chwilę, by ponownie wrócić. Zadał jeszcze jakieś mało ważne pytanie i zaparkował kilka metrów od nas dołączając do kilkudziesięcioosobowej widowni zgromadzonej w bezpiecznym dystansie od nas, ale nie od siebie. Jeden mężczyzna z tłumu widząc co się święci, zagaduje do nas ze zrozumieniem, kiwa głową. Nie zdążył odezwać się do Policji, może chciał. Policja wrzeszczy na niego, zabrania do nas podchodzić. W tym samym czasie w pobliżu zaparkował pickup, a przed nami pojawiło się około dziesięciu funkcjonariuszy. Połowa miała długą broń.

Z grupy wyszedł jeden funkcjonariusz, któremu opowiedzieliśmy ponownie naszą historię. Szybko zorientowaliśmy się, że nie jest nią zainteresowany, nie chciał też naszych dokumentów. – Nie możecie tu przebywać. Musicie opuścić miasto. Taki jest dekret władz Boyaca – poinformował nas krótko. – Dekret mówi, że od dzisiaj nie wolno wjeżdżać do departamentu. My tu jesteśmy dwa tygodnie – odpowiedziałem. – Macie opuścić miasto – przerwał mi. – Musimy tylko kupić jakąś żywność, jesteśmy zmęczeni – starałem się zaoponować. Policjant zbliżył się do mojej twarzy dokładnie na 10 cm. Kolejne dźwięki nanosiły na nią wilgoć, a mój szacunek do tego człowieka sięgnął bruku, na którym stał przede mną. Nie zachowywał już najmniejszych środków bezpieczeństwa. Nie krzyczał nic nowego, dalej wykrzykując swoją regułkę. Kiedy go poinformowałem, że w takiej sytuacji muszę zadzwonić do ambasady, a jego obowiązkiem jest skontaktowanie się z reprezentującym mnie urzędem, zagotował się. Zdjął czapkę podniósł jeszcze bardziej głos i dodał, że tu jest Kolumbia i tutaj mamy słuchać policji kolumbijskiej.

– Niczemu się tutaj nie dziw. Kolumbijczycy przemoc mają w swoim DNA. Jesteśmy agresywni z urodzenia – ostrzega mnie Alfredo Ramos Maya, prawicowy senator, gwiazda partii Centro Democratico (dowodzonej przez Álvaro Uribego).
— „Café Macondo – Reportaże z Kolumbii” Maciej Wesołowski

Rozumiałem każde słowo, które wypowiedział ubrany w zielony mundur, ale on mówił co innego. Jego słowa, wyraz twarzy, gesty i towarzystwo kolegów z długą bronią za plecami krzyczały jedno. „Wypier…”. Wstaliśmy więc i zaczęliśmy prowadzić rowery, ale na chwilę poczułem krótką przewagę nad tą zieloną drużyną. – Wszyscy ludzie tutaj to widzieli. To jest przemoc. Każdego może to spotkać. Tak nie zachowuje się policja – zakończyłem. Po hiszpańsku przemoc to „violencia”, a dokładnie „la violencia”. Taką nazwę nosi też niewyobrażalnie krwawy bratobójczy okres w historii Kolumbii (1948-58), po którym przyszło ponad 50 lat wojny domowej.

Strach nabrał mocy urzędowej

Od obaw o przyjęcie w kolejnych wioskach przeszło w czyny. Zatrzymujemy się dwieście metrów poza granicami wioski. Nerwowo wybieram numer alarmowy do konsula. Nie działa. Nie umiem też dodzwonić się na żaden z kolumbijskich numerów. Sprawdzam ponownie zakupiony pakiet, ale nie znajduję rozwiązania. Odzywam się na kanale prywatnym, a tam zostaję przekierowany na konsularną pocztę elektroniczną. Sytuacja wymaga oficjalnych narzędzi. Kilka zdań z odpowiedzi o sto osiemdziesiąt stopni zmienia narrację, którą znaliśmy z poprzednich dni. Komunikat jest prosty. Jesteśmy w złym miejscu o złym czasie i nikt tutaj nie podstawi nam drabiny.

Odbierając wiadomość mamy już rozstawiony namiot na posesji rolniczej rodziny kilka kilometrów za wioską. Słowo posesja jest tutaj mocno na wyrost, ponieważ na działce znajdują się trzy pozbijane z desek jednoizbowe domki. Żaden nie ma okien, otwory wentylacyjne są stałe. Musimy się znów zdać na rękę wyciągniętą przez uboższych mieszkańców. Szkoła była zamknięta, a jedynym płaskim miejscem przez ostatnie kilometry to droga. Przed wejściem na ich teren upewniamy się trzykrotnie czy chcą nas przyjąć. Nie chcemy im zrobić problemu, choć tu ponownie uspokajamy rodzinę jaka jest historia naszej podróży. Wyobrażamy sobie, że teraz zgadzają się pomóc, a potem będą myśleć o innych sprawach i się niepokoić. Z jednej z chat dobiegają wieczorne wiadomości, które w całości poświęcone są jednej informacji – koronawirus. Po zdarzeniach sprzed dwóch godzin nadal zastanawiamy się czy nasi gospodarze nie zmienią zdania i nie poproszą nas o opuszczenie terenu. Do zmierzchu z niepokojem obserwujemy dachy samochodów, które przejeżdżają pobliską drogą. Z wyżej zawieszonej policyjnej terenówki patrol mógłby nas zauważyć.

Rodzina, która nas przyjęła po wyrzuceniu z Chita
Rodzina, która nas przyjęła po wyrzuceniu z Chita
Skromne gospodarstwo, jedyny fragment płaskiej ziemi w okolicy i bardzo życzliwi ludzie
Skromne gospodarstwo, jedyny fragment płaskiej ziemi w okolicy i bardzo życzliwi ludzie

Film sensacyjny

– Co u Was? – wieczorem na komunikatorze pojawia się Dominik. Szybko opisujemy kryzysową sytuację, aktualne położenie i perspektywy. – Musicie się ewakuować. Niedługo w Kolumbii może być nieprzyjemnie. Ludzie dopiero od kilku lat mają spokój, nadal są biedni i znów zagrożeni. Pamiętajcie, żeby mieć naładowany telefon! Uruchamiam moje kontakty w Bogocie. Musicie tam dotrzeć – mówi stanowczo. Od opuszczenia Chita zdajemy sobie sprawę, że wracamy do Bogoty. Pobliskie El Cocuy, brama do znanego parku narodowego, dla nas ma być jedynie przystanią do opracowania drogi powrotnej do stolicy. Departamenty są zamknięte, podróż autobusowa z górskich wiosek mało prawdopodobna, a powrót rowerem ryzykowna. Przydałby się nam co najmniej immunitet… Musimy dojechać do El Cocuy, naładować telefon, znaleźć stabilne łącze internetowe i rozwiązać jeden z tysięcy problemów przed którymi stanęli podróżnicy w Ameryce Południowej. – Wiem, że to trudne. Musicie rozważyć, że gdzieś będziecie musieli porzucić rowery – Dominik wyrywa z zakamarków myśl, której nawet nie pozwalałem pisnąć. Patrzę na nasze wykończone podróżą pojazdy…

Przy śniadaniu na telefonie pojawia się kolumbijski numer. – Cześć Mike, jestem Klaus. Słyszałem, że macie kłopoty. Jak Wam pomóc? – słyszę w słuchawce. Podczas rozmowy pada nazwa miejscowości La Uvita. To wioska po drugiej stronie gór, do której wcześniej nie zauważyliśmy drogi na mapie. Nasi gospodarze pokazują nam palcem krótszą jeszcze drogę, której nie nawet mamy zaznaczonej. Opisują dokładnie każdy zakręt i budynki, które zobaczymy. Ruszamy za ich wskazówkami. Przed nami prawie 1000 metrów w górę po kamienistej drodze. To nie jest czas na objazdy przez El Cocuy i jeszcze wyższą przełęcz. Nawet gdyby stamtąd udało się zobaczyć góry, to taka droga kosztowałaby nas kolejny dzień drogi. Tylko jeden dzień w perspektywie dwóch lat. Jest czwartek, czwarty dzień od wyjazdu z Belén. Głęboko wzdychamy.

Według otrzymanych informacji z niedzieli na poniedziałek dojedzie do zamknięcia lotniska międzynarodowego w Bogocie.
— Konsul RP

Na przełęczy znów łapiemy słaby zasięg. Oddzwaniam na nieodebrane połączenie. – Cześć tu Luz – słyszę w słuchawce. – Jestem znajomą Klausa. Słyszałam, że chcecie odpocząć w La Uvita. Organizuję Wam tam miejsce, to jest trochę poza wioską. Moja rodzina rozmawiała już z policją. Nie będzie problemu, by Wam pomóc. W międzyczasie, mimo słabego połączenia, na telefonie pojawiają się powiadomienia o emailach. W niedzielę zamykają lotnisko, a od jutra departamenty! Nie udaje nam się połączyć ponownie. Ruszamy do wioski cały czas próbując znaleźć zasięg do ponownego połączenia. Teraz czujemy się jak bohaterowie Bonda, albo zapaleni gracze. Mimo zmęczenia staramy się jak najszybciej zrealizować zadanie, dotrzeć do La Uvita i nie przeoczyć jakichś ważnych, ale nieokreślonych szczegółów. Dlaczego ta droga się rozdwaja? Czy tej pani siedzącej przy drodze mam powiedzieć dzień dobry, czy coś więcej? Na co ona tutaj czeka?

Jeździec w tradycyjnym ubraniu
Jeździec w tradycyjnym ubraniu
Ostatni dzień rowerowej podróży, ostatnie zdjęcie
Ostatni dzień rowerowej podróży, ostatnie zdjęcie

– Luz, przepraszam, ale nasza sytuacja zmieniła się diametralnie. Zamykają lotnisko w niedzielę, a jutro departamenty. Musimy jeszcze dziś wyjechać do Bogoty. Potrzebujemy auto. Znasz kogoś? – informuję zdenerwowany jak zareaguje moja rozmówczyni. Nie pamiętam kiedy zmieniałem zdanie tak często. – Mam znajomego w urzędzie. Wyjdzie po Was z policją jak przyjedziecie do wioski. Będziemy starać się coś wymyśleć. Spokojnie Mike, nie zostawimy Was. Ludzie w Kolumbii zawsze pomagają w potrzebie – uspokaja mnie Luz. Z jednej strony staram się jej uwierzyć. Z drugiej doświadczenia z wczoraj rzucają cień. Jest jeszcze parametr niezależny od tej gościnności – czas.

Transport dyplomatyczny

W La Uvita odbiera nas na wjeździe urzędnik z policjantem. To pierwsze osoby wyposażone przy takim kontakcie w maseczki ochronne, ale uśmiechają się do nas serdecznie. – Musimy dziś wyjechać do Bogoty. Czy zna Pan kogoś z pickup’em kto podjąłby się takiego zlecenia? – pytam. Nie możemy czekać. Na zegarku mamy już 14:30, a do stolicy najkrótszą, ale nie wiem czy najszybszą drogą 340 kilometrów. Przez góry i granice zamkniętych departamentów. Bogota od dzisiejszej nocy wprowadza ścisłe restrykcje, nazywa to próbną kwarantanną, zamykają drogi i wszystko co się da na cztery dni. Potem nie wiadomo. Równolegle z policją i konsulatem staramy się załatwić jakieś pisma, które udokumentują nasz przejazd na ewentualnych kontrolach. Ich moc prawna w obecnej sytuacji nie jest jednak znana.

To miał być pickup ;)
To miał być pickup 😉

Po kilkudziesięciu minutach pod komisariat podjeżdża samochód wielkości Opla Corsa z małym bagażnikiem dachowym. Takim na dwie średnie walizki lotnicze. Trochę inaczej wyobrażałem sobie pickupa… Około 16 kończymy pakowanie wszystkiego do samochodu i ruszamy w trasę. Od samego początku jestem na linii z Dominikiem, Luz, Klausem i Eduardo. Ten ostatni to kolejny znajomy Dominika, który nie zawahał się nam pomóc. Nie spodziewałem się wcześniej jak wiele Ameryka Południowa może dopisać do mojej definicji słowa „gościnność”.

Nasz kierowca Oscar świetnie poradził sobie z uwiązaniem rowerów na dachu. Przynajmniej z nimi nie ma teraz problemów na krętej, górskiej drodze. Gosia odpływa, choroba lokomocyjna szybko ją dosięga. W jakiś sposób w głowie znajduję trzeźwą myśl o konieczności zakupów materiałów do pakowania rowerów. Gosia skupia się na jednym zadaniu – nie opróżniać żołądka. W kolejnym miasteczku zatrzymujemy się przy narzędziowym. Jeśli ta operacja ma się do końca udać to właśnie zwiększyliśmy swoje szanse, mam kartony taśmę i folię do pakowania. Dwie godziny później mamy pięć minut przerwy na stacji benzynowej w Belén. To tutaj byliśmy zaledwie cztery dni temu… W kolejnych bramkach z opłatami Oscar dopytuje o godziny zamknięcia przejazdów. Pani informuje, że pracują dziś do 23, a potem nie wiadomo. Oscar boi się, że nie będzie w stanie wrócić do apartamentu Boyaca.

Z Bogoty naprzeciw rusza Luz. Jeszcze dziś czeka nas przepakowanie do drugiego samochodu. Kiedy spotykamy się na stacji benzynowej i widzę niewiele większe auto bez bagażnika dachowego, nie zadaję pytań. Układam puzzle naszych bagaży po dach. Między własnymi żebrami umieszczam którąś z rurek roweru. Najważniejsze żebyśmy zdążyli. Luz opowiada nam jak z jej perspektywy wyglądał ten dzień. Dopiero teraz dowiadujemy się o skomplikowanej sieci połączeń, która działała za naszymi plecami podczas dojazdu do La Uvita. Czy zaangażowanych osób było kilkanaście, a może kilkadziesiąt, wliczając rodziny lub znajomych. Nie wiemy. Wiemy, że gdyby jedna z tych osób zawahała się na godzinę. Nie byłoby nas tutaj.

Czwartek przed północą w Bogocie
Czwartek przed północą w Bogocie
Elvira, która przyjęła nas w Bogocie. Stara fotografia sprzed "kilku" lat
Elvira, która przyjęła nas w Bogocie. Stara fotografia sprzed „kilku” lat

Eduardo z córką czeka na podjeździe. Jest 23, za godzinę muszą być u siebie w domu. Do siebie zgodziła się nas przyjąć jego mama, która po wniesieniu wszystkich walizek wita nas w garażu z otwartymi ramionami. Dopiero teraz wiemy, że ma już siedemdziesiąt dziewięć lat. Jesteśmy pewni, że nie mieliśmy okazji przynieść ze sobą wirusa, ale taka otwartość nas stresuje. W końcu w jakimś pechowym scenariuszu… Strach myśleć. Nakarmieni, napojeni zostajemy skierowani do sypialni. Nie umiemy zasnąć. Na dwie godziny zagłębiamy się w wyszukiwarki połączeń lotniczych. Ostateczna decyzja zależy od rozmowy z konsulatem w USA. Wylot w tym kierunku wydaje się mimo wszystko najbardziej rozsądnym rozwiązaniem. Nikt jednak nie chciałby zostać skierowany na kwarantannę przy kosztach amerykańskiej opieki zdrowotnej. Proszę o sprawdzenie kilku faktów moją siostrę i Dominika w czasie naszego odpoczynku.

# LotDoDomu

Przez cały kolejny dzień mama Eduardo jest dla nas emocjonalnym wsparciem. Uśmiecha się, pyta czy czegoś nie potrzebujemy, ale daje nam zupełną wolność. Widzi, że robota płonie nam w rękach. Przedarcie się przez systemy rezerwacyjne linii lotniczych – ponad trzy godziny. Dekonstrukcja rowerów do podstaw, wyrzucenie wszystkich bardziej wyeksploatowanych części – dziewięć godzin. Przejrzenie, rozdzielenie i spakowanie ekwipunku – trzy godziny. To musi robić wrażenie, ale pani patrzy na każdy nasz krok z pełną wyrozumiałością. Skoro udało nam się kupić bilety to musimy skończyć. Ona może się uśmiechnąć, zaprosić nas na posiłek, podać sok lub kawę. Jak jest nam przykro, że po prostu nie możemy posłuchać tej kobiety. Uśmiechniętej, wykształconej i posiadającej wiedzę w różnych tematach. Imponuje nam gdy rano widzimy ją elegancko ubraną i delikatnie umalowaną. Czy Ty przebierasz w czasie kwarantanny piżamę nocną na piżamę dzienną? Elvira nie może wychodzić w czasie epidemii, więc dzień spędza w nasłonecznionym pokoju z książką, tabletem lub telewizorem. Chcielibyśmy mieć choć dzień dłużej, by poznać jej historię. Patrząc na pamiątkowe zdjęcia w dużym domu, wiemy że byłaby ciekawa.

Lotnisko Miami. Zdjęcie z plażami Florydy
Lotnisko Miami. Zdjęcie z plażami Florydy
Tico fantastiko przed małym domkiem
Tico fantastiko przed małym domkiem
Mały, biały domek w Miami, jeden z wielu
Mały, biały domek w Miami, jeden z wielu
Tak można odpoczywać czekając na samolot
Tak można odpoczywać czekając na samolot

W sobotę, 19 marca pod dom podjeżdżają dwie taksówki. Hyundai Atos to najpopularniejszy żółty samochodzik w Bogocie zwany tutaj bucikiem. Dobrze, że tyle czasu poświęciliśmy na spakowanie rowerów do minimum, ponieważ inne firmy przewozowe nie działają. Bogota jest pusta, więc dojazd na lotnisko zajmuje mniej niż pół godziny. Prawdopodobnie poza opuszczającymi kraj mało kto zamawia taksówki. Zresztą na terminal wpuszczane są tylko osoby posiadające ważny bilet. Być może to regulacja z ostatnich dni, ponieważ słyszeliśmy o dużej grupie podróżnych czekających na lotnisku na każde wolne miejsce w wylatujących samolotach. Dla nas już czeka długa kolejka dla podróżujących do Stanów Zjednoczonych. Nerwy udzielają się wszystkim i w kolejce zdarzają się nieprzyjemnie komentarze. Widać nie tylko systemy rezerwacyjne są przeciążone. Siadając na naszych miejscach pozwalamy sobie w końcu na głębszy oddech. W czterdzieści osiem godzin dotarliśmy z gór do środka samolotu. Ten „film” był może w słaby scenariuszowo, ale takie też powstają.

Miami przywitało nas przyjemną temperaturą i bezstresowym podejściem do obecnej sytuacji. Wprawdzie lotnisko było w większości zamknięte, ale mogliśmy je bez problemu opuścić i pojechać na dwie noce do hotelu. Izolacja w pokoju, pizza na dowóz i krótki spacer wzdłuż wielopasmowej drogi to może nie jest „american dream”, ale marzenia trzeba odłożyć na inne czasy. Teraz czekaliśmy już tylko na samolot z Polski, w ramach programu #LotDoDomu. Samego programu nie będę tutaj oceniać. Na pewno już dużo na ten temat słyszałeś. Dla nas najważniejsze, że długa kolejka Polaków, stojących do jednej z nielicznych odpraw tego dnia w Miami na terminalu międzynarodowym, w całości weszła do samolotu Boeing 787 Dreamliner. Czy nie za dużo tych marzeń w tak krótkim czasie?

Kwarantanna

Z lotniska w Warszawie jedziemy prosto na miejsce naszej kwarantanny, gdzie spędzimy najbliższe dwa tygodnie. Tu także przekonamy się jak odmienne są spojrzenia ludzi na wydarzenia ostatnich tygodni w zależności od poglądów lub aktualnej sytuacji życiowej. Z perspektywy można różnie oceniać decyzje o wyjazdach i powrotach podróżnych ewakuujących się do Polski. My patrzymy wstecz i zastanawiamy się gdzie popełniliśmy błąd. Nie znajdujemy oczywistej odpowiedzi. Zdajemy sobie już sprawę jak cały świat popełnia te same kardynalne błędy. Brak komunikacji na poziomie państw, sojuszów czy kontynentów jest przerażający. Jak to możliwe, że konsulaty różnych krajów w poszczególnych państwach odbierają informację o pierwszym przypadku COVID-19 i uspokajają swoich obywateli, by po kilku dniach nerwowo mobilizują ich do ewakuacji? Strach to oceniać.

Warszawa - Okęcie
Warszawa – Okęcie

Po dotarciu do Bogoty sprawdzamy gdzie są nasi rowerowi znajomi. Marta i Staszek raportowali ostatnio z Kenii. Tam pierwsze przypadki COVID-19 pojawiły się kilka dni później niż w Ameryce Południowej. Wysyłamy do pary rowerzystów prostą czytelną wiadomość. „Wiemy, że poświęciliście dużo, by wyjechać w tą podróż. Wiemy co teraz myślicie. Jest spokojnie, to dopiero początek, a w Europie jest sajgon. Wiemy, że chcecie obserwować sytuację, a konsulaty będą Was uspokajać i pozwalać na dalszą podróż. Życzymy Wam bardzo dobrze, więc natychmiast SPIEPRZAJCIE!”

Autor

Na początku 2018 roku wypalił dziurę w ostatniej flanelowej koszuli. Stwierdził, że to dobry moment by na chwilę przerwać pracę programisty i spróbować innych pasji. Teraz jako podróżnik rowerowy, fotograf i blogger, chce nadać wartość każdemu z tych słów.

3 komentarze

  1. Dobrze, że jesteście w domu,dla mnie to horror.Można być wdzięcznym, że pomogło Wam tyle wspaniałych ludzi.

    • Michał Odpowiedz

      Jesteśmy bardzo wdzięczni tym ludziom. Bez nich nie udałoby się wrócić tak szybko.

  2. Niech Wasze następne wspomnienia będą nacechowane dobrem i życzliwością. Niech mają pozytywne zakończenia.

Napisz komentarz