Przeżuwamy świeżą bułkę w Casa de Ciclista u Christiana w La Paz. Otwieramy drzwi kolejnej parze rowerzystów. Mieliśmy pół godziny temu wyjść do miasta, ale nadal siedzimy na schodach, a oni podpierają ścianę, bo rozmowa zeszła na góry. No bo o czym można rozmawiać w mieście, wokół którego o każdej porze roku widać ośnieżone szczyty? Ona lubi długie biegi górskie, ale o tym dowiemy się później. Teraz opowiadają jak to było czekać na wschód słońca na szczycie Huayna Potosí. Ona ma spore doświadczenie w wysokich górach, on nie miał prawie żadnego przed wejściem na ten sześciotysięczny szczyt.

Szkoda stracić aklimatyzację

Przed wejściem na wulkan Parinacota obiecaliśmy sobie, że to będzie nasz pierwszy i ostatni sześciotysięcznik, wolimy trekkingi i pedałowanie. A potem spotkaliśmy tą parę. A potem jeszcze dwie osoby, które zachęcały nas do wspólnego wyjścia na szczyt. A potem Mateusz zapytał czy idziemy na Huayna Potosí, a może na Illimani. Illimani to dla nas za dużo. Ale tych pytań i rozmów o kolejnej ośnieżonej górze też było za dużo.

Za plecami Huayna Potosí, na plecach wielkie buty
Za plecami Huayna Potosí, na plecach wielkie buty

Pobudka, śniadanie, lecimy do wypożyczalni Christiana. Christian ma w swoim magazynie wszystko. Nawet plastikowe wysokogórskie buty w ogromnych rozmiarach. Michał tym razem przymierzył rozmiar 50. Zaskoczony, że aż tyle, ale trudno, pasują. Skoro pancerne buty są, to już nie mamy wyjścia, trzeba się wdrapać na ten podobno prosty sześciotysięcznik. Prosty sześciotysięcznik… czy to na pewno możliwe? Mówiąc o górze, że jest prosta, mam na myśli, że nie ma tam wielu technicznych wyzwań. Trzeba wiedzieć jak nie potknąć się o linę, nie bać się mocno przestrzeni, omijać lodowcowe szczeliny, nie zahaczyć rakiem o własne spodnie albo buty. To ostatnie jest dość częste u niewprawionych i zmęczonych zdobywców w czasie zejścia. Wysokość dodaje kilka punktów na skali trudności. Szanse na korzystną pogodę są w tym paśmie górskim duże, ale słoneczne dni powodują, że śnieg szybko zmienia konsystencję, rośnie ryzyko zejścia lawin, więc nikt nie chce wracać ze szczytu, gdy słońce zbliża się do zenitu. Jeśli chodzi o szybkie reakcje w trudnych sytuacjach, czy po błędach początkującego wspinacza, to oczywiście trzeba wiedzieć jak reagować. Jednak główną rolę gra przewodnik i jego czujność, więc poszukaj dobrego, jeśli decydujesz się iść w góry. Jeśli masz większe doświadczenie, to na pewno wiele razy się przekonałeś, że dobry partner w górach jest co najmniej tak ważny jak twoje przygotowanie fizyczne.

Wypytujemy w bazie Christiana o ceny za sprzęt, ceny za noclegi w górach, transport do bazy pod Huayna Potosí. Chcemy wejść na górę, a potem przez kilka dni kontynuować trekking w Cordillera Real. Koszty będą… Dla porównania kwoty za wszystko czego potrzebujemy, z tym co oferują agencje górskie, idziemy na ulicę Sagarnaga, do zagłębia tych przedsiębiorstw. Okazuje się, że gdy dołożymy do budżetu około 100 zł dostaniemy przewodnika, kucharza, opłacony transport, noclegi, sprzęt z wypożyczalni Christiana i pamiątkowy t-shirt. Nie t-shirt nas przekonał, ale zdecydowaliśmy o wyjściu z agencją.

Michał cieszy się z wielkich butów podpisanych jego imieniem, no prawie, Michat
Michał cieszy się z wielkich butów podpisanych jego imieniem, no prawie, Michat

Lubimy góry, także zimą, ale nie możemy się pochwalić znacznym doświadczeniem w bieli. Nasze wyjścia były raczej sporadyczne. Z drugiej strony, to co widzimy w wypożyczalni Christiana odwiedzając ją kolejnym razem, jest dla nas zaskoczeniem. Osoby, które tu przychodzą czasami nie bardzo wiedzą jak samodzielnie założyć raki, a za dwa dni zamierzają wejść w nich na wysokogórskie lodowce. No jasne, chodzenie w rakach nie wymaga tylu treningów co chodzenie w baletkach, a gdzieś doświadczenie trzeba zdobyć. Część osób wykupuje wycieczkę, w trakcie której będzie miało kilkugodzinne szkolenie na lodowcu. Mimo to, wydaje mi się, że lepsze do zdobywania doświadczenia jest własne podwórko, wędrówka z doświadczonym kolegą albo kursy zimowe w europejskich górach, gdzie na wszelki wypadek szybko przybędzie dobrze zorganizowane górskie pogotowie.

Dom rowerzystów

W Casa de Ciclista jest coś co działa nam obojgu na nerwy. Właściwie to ktoś. Nasza Casa w La Paz to dwupoziomowe mieszkanie w starej kamienicy. Na podłodze znajdzie miejsce nawet 10 rowerzystów jednocześnie, czasem podobno bywało więcej gości. Zwykle z ludźmi o podobnych celach potrafimy się łatwo porozumieć. Muszą być jednak w podróży takie osoby, dzięki którym doceniamy te znajomości, które mamy. Australijczyk wzbudza emocje. Poprzedniego wieczora dwójka rowerzystów mówi wszystkim, że idzie wcześniej spać, bo chcą wstać o 4 nad ranem, żeby złapać transport. Australijczyk, który dzieli z nimi podłogę zaczyna ich zagadywać o niczym, a po 23 zaczyna piłować jakieś rurki i puszki, żeby stworzyć swój ultrasuper turystyczny palnik. Jakoś go uspokoili i przekonali, żeby przestał, ale na długo to nie pomogło. Dzisiejszego wieczoru Australijczyk wraca dość późno cały nakręcony. Rozmawiamy o naszych planach na kolejny ranek. My chcemy wyjść około 8, on około 7, bo też planuje góry. 15 minut przed północą Australijczyk zaczyna biegać tam i z powrotem po schodach szukając zagubionych w całym mieszkaniu przedmiotów, potem odpala wielki gar z ziemniakami. Planuje zabrać z kilogram w góry, żeby mieć pożywny lunch. No to teraz biega sprawdzać czy gar nie wykipiał. Nie wiem kiedy zasnęliśmy, ale obudziliśmy się przed nim. Zajadamy powoli śniadanie, bo lubimy wspólne, spokojne śniadania. W połowie mamy dodatkową atrakcję. Australijczyk znowu zaczyna biegać. Do plecaka ma przyczepione milion rzeczy. Zastanawiamy się, czy się nie powiesi na tym wszystkim. Żegna się z nami i wybiega. Oddychamy głęboko, uśmiechamy się i dopijamy kawę. Australijczyk wbiega po 15 minutach spocony, jakby już zdobył jakiś szczyt i mówi, że zgubił szalik, przebiega przez mieszkanie i wybiega nadal bez szalika. Ciao! Może tym razem trafi w góry.

Huayna Potosi, o tej górze dziś marzymy
Huayna Potosi, o tej górze dziś marzymy

Z La Paz w górę

Jesteśmy pod drzwiami naszej agencji punktualnie, oczywiście dzięki Michałowi. Jest też przewodnik, ale agencja zamknięta. Michał zaciska zęby, ja przywykłam i nawet mi to nie przeszkadza. Może dlatego, że sama często się spóźniam, mimo wieloletnich prób wypracowania lepszych nawyków. Bzium… w dół ulicy sunie szybko nasz Australijczyk. Czyżby jeszcze nie zdążył znaleźć swojego transportu? Wolimy nie wdawać się w rozmowę. Zamiast tego zastanawiamy się czy spotkamy go w Casa po powrocie z gór.

Wyjazd z La Paz to miniprzygoda. Do bazy pod Huayna Potosí mamy 30 kilometrów, ale to te pierwsze przez miasto są najciekawsze. Obserwujemy z okna mikrobusa przedpołudniowy gwar i mikrobiznesy rozkładane na każdym metrze kwadratowym ulic i chodników. Po około dwóch godzinach jazdy jesteśmy blisko bazy. Przewodnika musimy podpytywać, żeby potwierdził czy dobrze rozpoznajemy okoliczne szczyty. Może później się rozgada.

Przejście do bazy wysokiej pod Huayna Potosi, nasz dzisiejszy cel za ostatnim czarnym kamieniem
Przejście do bazy wysokiej pod Huayna Potosi, nasz dzisiejszy cel za ostatnim czarnym kamieniem

W schronisku w bazie pod Huayna Potosí oglądamy zdjęcia tej góry z każdej perspektywy. Organizujemy też sobie możliwość noclegu po zejściu z góry i przechowanie rzeczy. Wtedy pozostali zdobywcy Potosí wrócą do La Paz. My chcemy stąd kontynuować trekking niezależnie czy wdrapiemy się na szczyt czy nie. Po obiedzie krótki spacer do bazy wysokiej. Kilkaset metrów przewyższenia lekko powyżej 5000 metrów nie robi na nas dzisiaj wrażenia. Dajemy radę myśleć po hiszpańsku i rozmawiać z naszym przewodnikiem. Okazuje się, że działa dość aktywnie w zrzeszeniu przewodników, do którego należy. Opowiada trochę jakie paradoksy są w ochotniczym pogotowiu górskim w Boliwii, o tym, że przewodnicy mają szkolenie z akcji ratunkowej z użyciem śmigłowca, ale nie ma co się spodziewać, że śmigłowiec w najbliższym czasie będzie dostępny dla tych służb, no i poszkodowanych w boliwijskich górach. O tym, że Cholity wspinają się na coraz wyższe góry nie tylko w Boliwii. O tym, że może i związek chciałby zorganizować wyścig na szczyt Huayna Potosí, ale gdyby coś się stało… – Po prostu nie ma zaplecza i wystarczającej liczby ludzi, żeby bezpiecznie zorganizować taki bieg – tłumaczy.

W obozie wysokim pod Huayna Potosí znowu uświadamiamy sobie, że jesteśmy malutcy. Wybraliśmy się na wycieczkę na prosty sześciotysięcznik, teraz patrzymy z bazy w górę i nawet szczytu nie widać. Widać za to ślady po deskach snowboardowych i nartach. Patrzymy z grupką Francuzów i przypominamy sobie nasze ostatnie wyjazdy na narty. Francuzi zapraszają do siebie, my niewiele mamy do powiedzenia. Przychodzi młody Amerykanin, też narciarz – U nas to dopiero jest puch! W Polsce nie byłem, we Francji tak, ale takiego puchu jak u nas, to nigdzie nie ma! Śmiejemy się, że w Stanach to nawet śnieg lepszy i więcej, a chłopak się upiera, że musimy przyjechać i sprawdzić. No, może kiedyś.

Ślady, które zostawili narciarze i snowboardziści
Ślady, które zostawili narciarze i snowboardziści

Pobudka… zbieramy się już? Nie, ja tylko do toalety. I tak kilka razy w ciągu krótkiej nocy biegamy po kolei po mrozie do wychodka. Po pierwszej w nocy można wstać, wciągnąć ciepłe ciuchy i proste śniadanie. Gwiazdy się mnożą, ale więcej patrzymy pod nogi, nie w niebo. Po 20 minutach pora założyć raki i związać się liną. Tym razem Michał nie ma problemów z rakami, ja natomiast przekonałam się na czym oszczędza nasza agencja. Gdybym miała pilnik ostrzyłabym ręcznie te tępe kolce poprzedniego popołudnia. Na uspokojenie pozostaje nam wiedza, że o tej porze roku na większości trasy będzie śnieg, lodowych fragmentów mało, szczeliny jeszcze nie są odkryte. Trzeba będzie zachować większą czujność na stromych partiach, ale przynajmniej nie ma szans pociąć butów i spodni.

Człap, człap, raki, czekan, raki, czekan, o zmiana ręki, przerzuć linę i tak przez kilka godzin. Coraz mniej bawi mnie to nocne łażenie. Nie umiem sobie włączyć autopilota i pomedytować w czasie wchodzenia, ale niewiele brakuje. Kolejna godzina bez wiatru, nie jest tak zimno jak na wulkanie Parinacota. Nie wiemy jak do tego doszło, ale mimo spokojnego tempa wyprzedzamy parę osób i stajemy na szczycie razem z inną trójką, która wyszła godzinę przed nami. Duma początkujących zdobywców. Po kolejnych minutach, kwadransach dochodzą kolejni szczęściarze. Próbujemy się poukładać na tych paru metrach, bo powierzchnia na szczycie maleńka, a do wschodu słońca trzeba jeszcze poczekać. Mamy szczęście, bo turystów tego poranka licząc z nami chyba 8, część jest jeszcze pod kopułą szczytu. Bywają dni, że jest tu nawet 30 osób. Jeśli jest 8 turystów to licz dodatkowo 4 przewodników. Może to być zaskakujące, ale Boliwia utrzymuje międzynarodowe standardy i jeden przewodnik prowadzi maksymalnie dwójkę wspinaczy.

Kolejni zdobywcy człapią po ostatniej nitce autostrady
Kolejni zdobywcy człapią po ostatniej nitce autostrady
Na szczycie Huayna Potosi
Na szczycie Huayna Potosi

Uśmiechamy się szeroko w trakcie całego zejścia. No prawie. Na pierwszych zdecydowanie stromych kilkudziesięciu metrach nie mam zaufania do tępych raków. Później jest coraz lepiej. Zauważamy, że śnieg bardzo szybko zmienia konsystencję i idziemy jak po maślanym kremie do tortów. Tak, zgłodnieliśmy trochę, a słońce grzeje intensywnie. Do schroniska w górnej bazie schodzimy nawet bez rękawiczek. Amplituda dobowej temperatury robi wrażenie.

Zrzucenie z siebie uprzęży i ciężkich butów to wielka przyjemność. Po obiedzie w porze śniadania pozostaje niecała godzina spaceru do bazowego schroniska, gdzie zaplanowaliśmy cały dzień nicnierobienia. Cieszymy się tym czasem, zwłaszcza, że sprytnie zaplanowaliśmy kolejne dni trekkingu równie spokojne.

Trekking w kierunku Condoriri

Wyspani ruszamy wzdłuż jeziora Zongo. Patrząc przed siebie widzimy gęste, żółtawe powietrze nad doliną La Paz. Po naszej lewej brunatno szara góra z infrastrukturą blisko szczytu. Chacaltaya jest jednym z prostszych do zdobycia pięciotysięczników w okolicy. Kiedyś był tu kurort narciarski, najwyżej położony na świecie. Teraz po lodowcu nie została mokra plama. Lód zniknął na początku tego wieku. Badacze szacują, że w ciągu ostatnich 40 lat z powodu zmian klimatycznych i zanieczyszczenia środowiska masy górskich lodowców zmniejszyły się o ponad 40%! Na górze Chacaltaya w jednym z najbardziej zaawansowanych obserwatoriów w tej części świata i na tej wysokości codziennie pojawiają się naukowcy obsługujący sprzęt rejestrujący zmiany stężeń wszystkiego co można zmierzyć. Droga prowadzi aż na 5200 metrów, w okolice obserwatorium, stamtąd pozostaje 200 metrów do wierzchołka. Jeśli choroba wysokościowa chciałaby cię zaatakować, to nawet nie zauważy, gdy już będziesz schodził ze szczytu, chyba, że zrobisz dłuższe odwiedziny u naukowców.

Obracasz głowę od lodu i zupełnie inne kolory. W oddali widać bielszy kwadracik obserwatorium pod Chacaltaya
Obracasz głowę od lodu i zupełnie inne kolory. W oddali widać bielszy kwadracik obserwatorium pod Chacaltaya
Rzut oka na Huayna Potosi z innej perspektywy
Rzut oka na Huayna Potosi z innej perspektywy

Zostawiamy za sobą Huayna Potosí, żeby po kilkudziesięciu minutach spojrzeć na nią z innej strony. Przez wietrzną przełęcz przechodzimy do schronów Maria Lloco. Ściany zbudowane są z suszonej na słońcu cegły, w środku mieści się kilka materacy wypchanych sianem, stolik, ławka. Słońce jest jeszcze wysoko, gdy tu dochodzimy, ale widok rozpościerający się z doliny zatrzymuje nas na noc.

Do poranków w wysokich górach trzeba się przyzwyczaić. Nie pamiętam już kiedy mieliśmy pobudkę, gdy nie trzeba było ubierać na siebie natychmiast kilku grubych warstw. No tak, może to było wczoraj, gdy obudziliśmy się po południowej drzemce.

To jest widok, który zatrzymał nas na noc. Z lewej Maria Lloco, z prawej Huayna Potosi
To jest widok, który zatrzymał nas na noc. Z lewej Maria Lloco, z prawej Huayna Potosi
Z takim widokiem zasypiamy. Huayna Potosi ze schronu Maria Lloco
Z takim widokiem zasypiamy. Huayna Potosi ze schronu Maria Lloco

Depczemy oszronione trawy w dolinie Maria Lloco. Właściwie temperatura cieszy nas tym razem, bo dzięki niej błoto też jest zamarznięte. Mijamy stado lam, które jak zwykle robią zdziwione miny na nasz widok, a potem zajmują się własnymi sprawami. Krążymy dziś od jeziora do jeziora, potem patrzymy na nie z kolejnej pięciotysięcznej przełęczy. Wiatr wieje w oczy, nogi zsuwają się w poprzek stromego stoku… A miało być niewiele przewyższeń. Można pomylić szlak z dziesiątkami ścieżek, które wydeptały lamy na suchym zboczu. Co chwilę sprawdzamy GPS, a na kolejnej przełęczy już nie wiemy, która góra w ostatnim tygodniu zrobiła na nas największe wrażenie. Teraz schodzimy do laguny Chiar Khota, żeby wypocząć w schronie, w cieniu masywu Condoriri. Z oddali widać, że nazwy nie są przypadkowe, pośrodku Cabeza del Condor (głowa kondora), lodowiec spływa z niej prawie do jeziora, ale z oddali widać odcięcie jak na szyi kondora. Sąsiednie szczyty jak skrzydła nazwano Ala Izquierda i Ala Derecha czyli skrzydła to po prawej i to po lewej. W głębi jaśnieje bielą Pequeno Alpamayo. Pequeno, bo mały, dużo mniejszy od Alpamayo w Peru, uważanego za jeden z bezwzględnie najpiękniejszych szczytów. Za plecami Aguja Negra (czarna iglica) i nasza przełęcz. To tylko część wielkich gór, która nas otacza. Naprzeciw mamy Pico Austria. Ani grama śniegu na szczycie, ale jutro mamy pokonać kilkaset metrów w pionie, żeby wykorzystać szczyt jako punkt widokowy.

Lamy i zarys Condoriri w tle
Lamy i zarys Condoriri w tle
Condoriri - dopatruj się głowy i skrzydeł kondora po lewej stronie zdjęcia, tam gdzie spływa najdłuższy jęzor lodu
Condoriri – dopatruj się głowy i skrzydeł kondora po lewej stronie zdjęcia, tam gdzie spływa najdłuższy jęzor lodu

W bazie nad jeziorem Chiar Khota po raz pierwszy myślimy, że zrobiliśmy błąd nie biorąc namiotu. Mężczyzna opiekujący się tym schroniskiem nie potrafi nam odpowiedzieć czy w sąsiedniej dolinie ktoś teraz pilnuje schronu czy jest zamknięty na kłódkę. Zresztą poprzednie i kolejne osoby, których o to pytaliśmy nic nie wiedzą, więc pozostaje nam skrócić trekking o jedną dolinę. Śpimy w schronie w towarzystwie Hiszpana, hmm Katalończyka, tak się przedstawił, który przyjechał spojrzeć twarzą w twarz Condora (5648 metrów). Czeka go pobudka po północy. Mężczyzna chętnie z nami rozmawia, ale zaczyna narzekać na samopoczucie. – Zazdroszczę Wam szansy spokojnej aklimatyzacji, mam tylko normalny urlop, liczyłem na to, że na kilkaset metrów powyżej 5000 wystarczy mi parę dni przebywania na dużej wysokości. Nie czuję się dziś najlepiej, a Condoriri ma parę trudnych momentów, gdzie niezbędne jest duże skupienie. Spróbuję wstać w nocy, ale już zaczynam myśleć o zmianie planów. A takie ładne nowe dziaby sobie zabrałem na ten wyjazd.

Faktycznie Katalończyk tylko przebudza się w nocy, żeby stwierdzić, że ból głowy i brzucha nie pozwoli mu wyjść wyżej. Jego młody przewodnik poprzedniego wieczora pozwolił nam się pobawić pulsoksymetrem. Wiadomo, że na dużej wysokości, (jesteśmy na 4700 m), pomiary wysycenia krwi tlenem będą niższe niż na poziomie morza. Nadrabiamy między innymi szybszym oddechem i częstotliwością skurczów serca. Wypadliśmy całkiem nieźle w tej zabawie, chociaż muszę przyznać, że gdybym zobaczyła takie wyniki w mieście, w którym mieszkam poinformowałabym rodzinę, w którym szpitalu mają mnie szukać. Przewodnik pewnie zrobiłby to samo, bo nie miał lepszych parametrów. Saturacja Katalończyka przekraczała lekko 80%, a serce goniło 110/minutę gdy odpoczywał. Także rozumieliśmy wszyscy, że wyjście w wyższe partie to nienajlepszy pomysł.

Tak wygląda Condoriri z Pico Austria (5320 m)
Tak wygląda Condoriri z Pico Austria (5320 m)

Autostop ze szczytu Pico Austria

Kolejny dzień to spacer na lekko. Spacer właściwie od pierwszych metrów stromo w górę na Pico Austria. Sam szczyt nie jest zbyt malowniczy, ot czarna bryła, ale widok jaki się z niego rozciąga uzasadnia, że jest częstym celem wędrówek. Z jednej strony patrzymy na lodowe ściany masywu Condoriri, w dole mamy kilka jezior, a największe z nich to, uwaga, Titicaca! Na szczycie rozmawiamy z czwórką młodych Amerykanów. Nic nie mówią o śniegu w USA. Od słowa do słowa i mamy załatwiony transport z rozmowami o podróżach campervanem w pakiecie. Wnętrze ich samochodu to jakby fragmenty z katalogu Ikea. Jedyne co definitywnie nie jest wygodne w takim sposobie podróżowania, to szukanie miejsc parkingowych dla dużego auta w mieście. Pojawiają się marzenia o niepedałowaniu. Jednak szybko cichną, gdy widzę grube krople potu na czole kierowcy wjeżdżającego do zatłoczonego El Alto. Żegnamy się z Amerykanami niedaleko lotniska, gdzie planują zostawić na parkingu samochód i już z plecakami wrócić do La Paz. My wsiadamy do jednej ze stacji teleferico i znów cieszymy się oglądaniem miasta z lotu ptaka i szybkim ominięciem korków. Zaoszczędzony czas się przyda, bo już wiemy, że w najbliższych dniach zmieni się pogoda, na taką której nie lubią spacerujący po górach. Szybko podejmujemy decyzję o wyjeździe z miasta kolejnego poranka, żeby złapać ostatnie dni dobrej pogody na trekkingu w innej części Cordillera Real.

Szukamy transportu z Pico Austria. W tle oczywiście Huayna Potosi
Szukamy transportu z Pico Austria. W tle oczywiście Huayna Potosi

Będziemy dziś spać głęboko przypominając sobie białe góry, skały , jeziora, ciszę. Kolejny raz sprawdził się przepis na naładowanie akumulatorów bez prądu. Jestem pewna, że nie tylko dla mnie Cordillera Real jest fascynującym celem podróży. Nie tylko jako fragment drogi, gdy trawersujesz Amerykę rowerem. Już rozważam powrót w te miejsca nawet na 3 tygodniowy urlop. Huayna Potosí, Maria Lloco, Condoriri, Pequeno Alpamayo – tym górom przygląda się z bliska dość dużo turystów, ale i tak za mało, żeby mieć pewność, że codziennie spotkasz kogoś na szlaku. Illampu, Ancohuma, Sorata, Chachacomani, Apolobamba, Illimani, inkaskie szlaki w Yungas, to są jeszcze rzadziej odwiedzane miejsca w tej części Boliwii. To dokąd następnym razem?

Wskazówki

  • Najlepszy czas, pogoda na wejście na górę trwa już od maja, aż do września. Im później tym więcej szczelin odkrywa się na lodowcu. W kalendarzu wejść w górnej bazie widzieliśmy daty z okrągłego roku. Poszliśmy na szczyt z agencją, ale taką bardzo tanią, licząc również na swoje umiejętności, nie tylko przewodnika. Często jest tak, że przewodnicy pracują dla kilku agencji jednocześnie i idą w góry z tą, która akurat ich potrzebuje, więc możesz mieć szczęście nawet idąc z tą tańszą. My trafiliśmy na świetnego przewodnika, ale mogło być inaczej. Jeśli chcesz mieć spokojną głowę to jeszcze przed przyjazdem do Boliwii możesz wejść w kontakt z dobrą agencją. Jedną możemy tu wymienić – bolivianmountainguides.com
  • Sezon na udany trekking w Cordillera Real jest równoznaczny z porą suchą w tym rejonie. W dzień wtedy bardzo często jest słonecznie i dość ciepło, są momenty, gdy można chodzić w krótkim rękawku. Noce bardzo chłodne, temperatura spada poniżej zera prawie codziennie.
  • Porównując jeszcze warunki klimatyczne na stosunkowo łatwo dostępnych boliwijskich szczytach sześciotysięcznych Parinacota, Sajama, Pomerape w Parku Narodowym Sajama z pogodą na Huayna Potosi… Na Huayna Potosi najczęściej jest kilka stopni cieplej, zwłaszcza temperatura odczuwalna jest wyższa, bo wiatr nie jest tak silny. To taka uśredniona obserwacja, nie tylko z dni, w których my wchodziliśmy. Oczywiście możesz mieć odwrotne warunki, bo to góry wysokie!
  • Pod Huayna Potosí dojechaliśmy mikrobusem z agencją turystyczną. Przejazd w dwie strony jest w cenie wspinaczki na szczyt. Jeśli chcesz wspinać się indywidualnie lub po prostu zamierzasz zacząć trekking od dolnej bazy pod Huayna Potosí, możesz umówić się na transport z jedną z agencji na ulicy Sagarnaga w La Paz. Busy często mają wolne miejsca. My do bazy jechaliśmy tylko w trzy osoby. Możesz też przyjść rano przed 9, kiedy rozpoczynają się wszystkie wyprawy i wtedy próbować szczęścia, może też niższej ceny.
  • Ze schroniska pod Condoriri pod szczytem Pico Austria zeszliśmy do miejsca nazywanego La Rinconada. Możesz nie znaleźć takiej nazwy na mapie. Po prostu idziesz od schroniska 0,5-1 h w dół i dotrzesz do małego parkingu przy jednym z domów. Tutaj parkują samochody i busy agencyjne, które przywożą turystów na trekking w przeciwną stronę lub na jednodniową wycieczkę na Pico Austria. Choć wcześniej zdobyliśmy informację, że przejazd z tego miejsca do głównej drogi La Paz – Copacabana powinien kosztować 70 BOB za cały samochód i takich taksówek w La Rinconada czeka wiele, to na miejscu nie było tak różowo. W La Rinconada po zejściu z góry spróbowaliśmy wybadać temat. Stały tam 3 samochody czekające na grupy turystów. Kierowcy za doczepienie nas do grupy żądali 150 BOB lub wprost powiedzieli, że nie zabierają turystów, bo ci zapłacili za prywatną wycieczkę i sobie nie życzą towarzystwa. My tego dnia mieliśmy szczęście, transport załatwiliśmy sobie już wcześniej z poznanymi Kanadyjczykami.
  • Za wstęp w okolice Condoriri społeczność może od Ciebie pobrać opłatę 20 BOB. Nie wiemy na co są przeznaczane te pieniądze, są traktowane jako bilet wstępu.
  • Za wstęp na szlak na Huayna Potosi też jest pobierana opłata. To było 10 lub 20 BOB za osobę, wyleciało nam z głowy ile dokładnie.

Czas i miejsce

  • W górach Cordillera Real byliśmy w pierwszej połowie czerwca 2019. Szczyt sezonu jest w miesiącach zimowych czyli od maja do września.
Autor

Świetnie się czuje, gdy nie stoi w miejscu. Trekkingi i tułaczki z plecakiem nie są jej obce. Ostatnio chętniej wybiera rower, ale nadal bez gór nie ma dla niej udanego wyjazdu. Jej marzeniem jest bycie dobrym człowiekiem. Bycie lekarzem jest przywilejem, który ułatwia realizować marzenie.

13 komentarzy

  1. Moi kochani szaleńcy. 🙂
    Niech się Wam wiedzie.
    I dużo zdrówka na dalszą drogę.
    😉 🙂

  2. Super zdjęcia i uśmiechnięte buzie.Fajna opalenizna. Zapewne wiele Was to kosztowało wysiłku.

  3. Super zdjęcia i uśmiechnięte buzie.Fajna opalenizna. Wysiłek nagrodzony. A dla nas uczta dla oczu, choć tylko z daleka.

  4. Znowu mam wrażenie, że zdobywanie szczytów o przecież niebagatelnej wysokości to dla was pestka. Może macie wrodzony talent do tego? Może powinniście porzucić pedałowanie na rzecz zdobywania szczytów? Chociaż nie, bo pedałowanie też wam dobrze wychodzi… Zdjęcie z piórkiem kondora mnie urzekło. Swoją drogą niezła bestia musi być z tego ptaszyska jeżeli ma taaakie pióra.

    • Mamy duży respekt do takich gór i czujemy, że trochę już na to za późno. Choć Piotr Pustelnik zaczął zdobywać Koronę Himalajów mając 38 lat? No w każdym razie zdecydowanie wolimy poruszać się horyzontalnie.

      Niedługo napiszemy o kondorach, nie zdawaliśmy sobie sprawy jak są wielkie…

Napisz komentarz