Droga Śmierci jest znana wśród rowerzystów jako jeden z drobnych smaczków trasy przez Boliwię. Część podróżników decyduje się podjąć wyzwanie przejazdu, reszta odpuszcza temat. – Nie, wolę żyć – odpowiada nam na pytanie o trasę rowerzysta z Argentyny spotkany przed La Paz. Nie ma lepszego sposobu na poznanie tego miejsca, niż zmierzyć się z legendą.
Ostatni spektakularny zjazd terenowy zaliczyłem wiele lat temu z Baraniej Góry. Kolarze MTB mogą być sceptycznie nastawieni do określenia „spektakularny” w przypadku tej trasy. Tym bardziej, jeśli napiszę, że nie mam żadnego doświadczenia z single trackami w Szczyrku lub Szklarskiej Porębie. Nigdy też nie jeździłem na rowerze z pełną amortyzacją. Moje doświadczenie z rowerami zjazdowymi ogranicza się do sesji telewizyjnych z kanałem Extreme Channel, gdy w czasach liceum miałem czas na oglądanie kablówki. Trenowałem tak przed przyszłym wyjazdem do Brytyjskiej Kolumbii na tamtejsze trasy zjazdowe. Wyjazd dotychczas się nie odbył.
Chętnie wprowadziłbym Cię w klimat Drogi Śmierci przedstawiając historię polskiego downhill’u, który pamiętam z czasów opisanych w poprzednim akapicie. Pamięć jest jednak ulotna i nazwisk polskich zjazdowców nie pamiętam. Internet zapomniał. Pamięta jednak zespół Blenders. Kojarzysz? A wiedziałeś, że wokalista i gitarzysta z czasów świetności kapeli, Szymon Kobyliński, poza graniem jeździł dużo na rowerze? Ta pasja miała spory wpływ na jego życie. Jeździł i jeździ aktywnie na rowerze, w latach 90’tych sprowadzał egzotyczne marki rowerów do Polski, a obecnie jest właścicielem dwóch firm rowerowych NS Bikes i Rondo. Wracając do downhillu, lepiej udokumentowane są zjazdy naszych rodaków Drogą Śmierci w Boliwii, niż historia reprezentacji MTB sprzed dwóch dekad.
Droga Śmierci
Droga Śmierci, Death Road, czyli oryginalnie Ruta de la Muerte, to północna część drogi Yungas, która łączy La Paz z położoną w dżungli Yolositą. Można kontynuować przejazd do malowniczego Coroico. Z La Paz droga Yungas wspina się na przełęcz La Cumbre (4650 m). W tym miejscu zaczyna się północna część sławnej Drogi Śmierci, by potem stale opadać aż do Yolosity. 3650 metrów! Droga o szerokości maksymalnie 3 metrów wije się nad pionowymi przepaściami sięgającymi 900 metrów. Swoją niechlubną nazwę zawdzięcza statystykom. Do 1994 roku na drodze ginęło 200-300 ludzi rocznie. Najbardziej tragiczny dzień miał miejsce 24 lipca 1983 roku, gdy zginęło tu 100 osób.
W 2009 roku państwo wybudowało alternatywną drogę w okolicy. Drogą Śmierci poruszają się już tylko nieliczni lokalni mieszkańcy i rowerzyści…. To właśnie przytoczone wcześniej liczby sprawiły, że trasa stała się świetną atrakcją turystyczną. To tutaj turyści ubrani w kolorowe kombinezony i kaski z pełną szczęką, nabierają wielkich mocy. Każdy staje się na kilka godzin gwiazdą downhillu, by na koniec, po zawodach, zakosztować odnowy biologicznej kąpiąc się w basenie w dżungli. Lśniące rowery światowych marek i ochraniacze dają złudzenie bezpieczeństwa, możliwość przekroczenia własnych możliwości. Nie mówi się o tym głośno, ale na drodze śmierci nadal ginie 8-10 osób rocznie. Zwykle przez podstawowe błędy panowania nad rowerem.
Zjazd na własną rękę
Mamy swoje rowery, ale mimo wszystko odwiedzamy kilka agencji, które reklamują się w turystycznej dzielnicy La Paz. Szukamy dętek dla naszych 29″ kół. Stwierdziliśmy, że agencje posiadające po kilkaset rowerów będą miały też odpowiedni zapas części zamiennych. Zazwyczaj rowery zjazdowe buduje się na solidnych 26″ kołach, ale moda na 29″ dotarła także tutaj. Znajdujemy agencję z takim rowerem, dostajemy od pracownicy numer telefonu do właściciela, któremu przestawiamy naszą historię. Następnego dnia nowy zapas firmowych dętek czeka na nas w biurze. Jesteśmy szczęśliwi, że zdecydował się nam odsprzedać swoje części i nie musimy się dłużej martwić tym tematem.
Ostatecznie także z agencją pojawiamy się na przełęczy La Cumbre, gdzie wszyscy rozpoczynają zjazd. Cena za transport naszych rowerów była dla nas atrakcyjna. „Zawodnicy” mają tutaj odprawę, a my wskakujemy na pierwszy odcinek asfaltowej drogi i suniemy w dół. Pojawiły się się znaki „uwaga rowerzysta”. To pokazuje, że akurat w tym miejscu ruch rowerowy jest zauważalny. Asfaltowy odcinek kończy się kilkoma niewielkimi podjazdami. Można je pominąć w ogólnym rozrachunku, ale agencje, by zagwarantować renomę ponad 3,5 km zjazdu w pionie, na tym odcinku przewożą klientów samochodami.
Odcinek drogi z folderów
Zjechaliśmy z asfaltu dość dynamicznie, ale szybko wytraciliśmy naszą prędkość i entuzjazm. Musieliśmy przyjąć nowe warunki gry. Nasz sprzęt nie był przystosowany do trudów tej trasy. Zwolniliśmy. Swobodne żeglowanie po asfalcie na ostatnich 30 kilometrach, zamieniliśmy na walkę z większymi kamieniami i wybór najbardziej wygodnej ścieżki. Ten jest dość ograniczony, ponieważ na Drodze Śmierci został ustanowiony wiele lat temu ruch lewostronny. Jadąc w dół, powinieneś jechać przy krawędzi przepaści. Tak jak kierowca z kierownicą po lewej stronie, który tylko wtedy mógł wychylić głowę za okno i sprawdzić jak bardzo może się wychylić nad przepaść podczas mijanki.
Zjazd odczarował legendę tej drogi. Pierwsza połowa kamienistego etapu ciekawiła nas, ze względu na nowe krajobrazy. Nasza prędkość raczej powodowała u nas zmartwienie przed spóźnieniem się na obiad i wzrastające zmęczenie, niż skoki adrenaliny podczas pokonywania ciasnych zakrętów. Poziom hormonu podnosili nam tylko mijający nas rowerzyści. Nigdy nie wiedzieliśmy kto się kryje pod kombinezonem. Zasada „zero zaufania” miała nas wszystkich bezpiecznie sprowadzić na dół. Druga połowa kamienistego etapu była już tylko walką o dotarcie do celu. Nie mówię tutaj o wielkim wysiłku fizycznym, przecież cały czas jedziemy w dół, ale mieliśmy już tej trasy dosyć. Kolejne kilometry mijały zbyt wolno. Czuliśmy, że już wszystko widzieliśmy, a na dole zabraknie czasu by posiedzieć i popatrzeć na dżunglę. W oazie zameldowaliśmy się jako jedna z ostatnich ekip. Czasu zostało akurat tyle, żeby odżywić się lekkim posiłkiem, a komary mogły poczuć świeżą krew.
Czy chciałbym znów kiedyś zjechać tą drogą? Tak, ale na dobrej jakości rowerze zjazdowym. Chciałbym mieć z tego większą zabawę. Nie chcę zasugerować, że podczas podróży rowerowej nie powinieneś się tutaj pojawić. To może być dla Ciebie ciekawy dzień. Ciągła jazda w dół, ciepło i otaczająca zieleń. Dla rowerzysty to jak spacer po parku latem, ale przecież zbyt długi spacer też może być męczący.
Wskazówki
Wycieczkę na Drogę Śmierci można zorganizować na trzy sposoby (przynajmniej):
- All inclusive, czyli wycieczka zorganizowana przez jedną z agencji (większość na ulicy Sagarnaga). W cenie jest poranne śniadanie, transport na początek trasy, rower (różne opcje), ochronne ubranie, zjazd w towarzystwie przewodnika, asysta samochodu, woda podczas zjazdu. Na mecie prysznic, basen, obiad i tajski masaż. Z tym masażem to żartowałem, ale może gdzieś w opcji jest. Ceny 340-600 BOB za osobę. Nie polecamy najtańszych opcji, rowery wyglądają na mocno wyeksploatowane i nie mają tylnej amortyzacji.
- Można namówić jedną z agencji by dołączyła Cię do wycieczki. W tej opcji w cenie jest tylko przejazd w dwie strony mikrobusem. Rower bezpiecznie przymocowany na bagażniku rowerowym na dachu. Tę opcję wybraliśmy. Cena 150-200 BOB za osobę.
- Najtańszą opcją jest samodzielny dojazd. Wcześnie rano wyjazd na Terminal de Ómnibus de Minasa w El Alto. Trzeba znaleźć autobus do Coroico i poprosić o wysadzenie na przełęczy La Cumbre. Do Coroico jeżdżą małe busy (rower wyląduje na dachu bez specjalnego bagażnika) i duże autobusy (wciśnięty do luku). Cena powinna się zamknąć w 30-40 BOB w jedną stronę za osobę. Powrotnego autobusu najlepiej wypatrywać w małej miejscowości Yolosita lub w większym Coroico (dalej i wyżej). Prawdopodobnie lepiej zostać na noc w Coroico i odpocząć na niższej wysokości. Można skorzystać z kąpieli w basenie, bo w Coroico jest zupełnie inny klimat niż w pobliskim La Paz.
Wjazd na Drogę Śmierci jest płatny – 25 BOB.
Czas i miejsce
- Drogę Śmierci zjechaliśmy w połowie czerwca 2019 roku. Wycieczka zajęła nam jeden dzień.
- Na przełęcz La Cumbre wjechaliśmy w wspólnie z grupą i przewodnikiem. W dół byliśmy samowystarczalni i musieliśmy dojechać na dół na umówioną godzinę.:
6 komentarzy
Co że strachem przed wysokością.? Przestrzeń i widoki magiczne. Brakuje zdjęcie z relaksującej kąpieli w basenie. Trzymajcie się zdrowo.
Strach przed wysokością był razem z nami, to kolejny z powodów dlatego jechaliśmy wolniej. Gosia nie dała się przekonać, że zjeżdżaliśmy już dużo trudniejsze trasy z sakwami. Ta jednak była dluuuuga.
Nie było kąpieli w basenie, nie zdążyliśmy.
Ej ale co tak mało zdjęć? Nie było tam więcej ciekawych rzeczy czy po prostu zatrzymywaliście się za rzadko? Droga wygląda super. W ogóle to strasznie zmieniacie klimat od ostatnich artykułów… Raz śnieg w górach, a zaraz tropikalna dżungla. Kontrast niesamowity 🙂
Zatrzymywaliśmy się rzadziej, jednak szkoda było fotografować każdy zakręt. Mieliśmy też trochę mało czasu. Droga jest super, ale polecam rower downhillowy 😉
Boliwia ma wiele do zaoferowania, a te teksty są tylko z okolic La Paz.
Pięknie, pięknie ale raczej Mnie to nie zachęci do podjęcia podobnej próby. Jestem zbyt ostrożny, zachowawczy?
Uważajcie na Siebie. 🙂
Trzeba lubić takie aktywności by zdecydować się ruszyć. Na pewno lepiej nie jechać nic udawać mistrza rowerowego, a w domu ledwo odwiedzać park.