Salar de Uyuni odwiedziliśmy kilka miesięcy temu jeepem. Nie przez wygodę, ale przez zapalenie ścięgien Achillesa. Pragnienie powrotu rowerem było bardzo silne, choć wtedy marzyliśmy tylko, by znów pedałować. Gdziekolwiek. To nie był nasz czas, ale ten w końcu nadszedł.

Przy boliwijskiej kontroli w Ollagüe wypełniamy formularz. W jednym z pól znajduje się pytanie o długość pobytu. Prosimy o 90, maksymalny czas jaki przysługuje polskiemu turyście na pobyt bez wizy w ciągu jednego roku. – Nie mogę Wam tyle przydzielić. Na granicy jesteśmy uprawnieni wydać tylko wizę na 30 dni. Możecie ją wydłużyć w urzędzie migracyjnym – tłumaczy nam urzędnik. – Ale my jesteśmy rowerzystami, nie lubimy zatrzymywać się w dużym mieście. To zawsze jest problem. I tak powoli się przemieszczamy – odpowiadamy z szerokim uśmiechem. Targujemy się jeszcze najwyżej pół minuty. – Zgoda, 90 dni. Tylko dlatego, że jesteście rowerzystami – uśmiecha się.

Birgit i Johannes, nasi znajomi z trekkingu wokół Torres del Paine
Birgit i Johannes, nasi znajomi z trekkingu wokół Torres del Paine
Solno piaszczysta nawierzchnia daje komfort jazdy jak na betonie
Solno piaszczysta nawierzchnia daje komfort jazdy jak na betonie

Odjeżdżamy może 10 km od szlabanu, gdy zatrzymujemy się przy odpoczywających przy drodze rowerzystach. Od razu ich rozpoznajemy. Birgit i Johannes, spotkaliśmy ich po raz pierwszy na trekkingu w Torres del Paine w Chile. Nie są najmłodszymi na szlaku, ale pełni młodzieńczego zapału i znaleźli rok, by wyrwać się na rowerową przygodę. Kilka miesięcy spędzili w Azji, a następnie przylecieli do Ameryki Południowej. Niedaleko, w Santiago de Atacama zakończą rowerowy etap swojej podróży. Odwiedzą ich pełnoletnie dzieci i wspólnie zrobią intensywny objazd atrakcji wynajętym samochodem. Birgit i Johannes udzielają nam precyzyjnych informacji o warunkach na Salar de Uyuni, z którego wracają. Szczególnie interesuje nas wjazd na solnisko od południa. Podobno jest pod wodą. – Nie ma problemu – uspokajają nas. – Wprawdzie przez 4 km będziecie jechać w wodzie, ale podłoże jest twarde, woda poniżej kostek. Przygoda warta zmoczenia butów.

Solne hotele

Do Salar de Uyuni mamy jeszcze kilkadziesiąt kilometrów. Teraz za radą Niemców skręcamy z głównej szutrowej drogi na utwardzone ścieżki, które prowadzą przez piaszczyste, przyprószone solą pustkowie w stronę najbliższej wioski San Juan. Główna droga jest upiorna, po tak wysokiej tarce nie bylibyśmy wstanie dotrzeć do osady w jeden dzień. Mijamy jeszcze posterunek boliwijskiego wojska pośrodku pustkowia. Jeden z żołnierzy zatrzymuje nas i pyta czego szukamy. Informujemy, że chcemy chwilę odpocząć i schować się przed wiatrem i słońcem. Pozwala nam spocząć za beczkowozem z wodą pitną, ale kilku metrów dalej pod mur bazy zbliżyć się nie możemy. Po chwili pojawił się kolega, który był trochę przyjaźniej nastawiony i wyjaśnił nam dalszą drogę do San Juan. Musisz jednak wiedzieć, że większość z tych dróg jest odwzorowana na mapach, które możesz łatwo pobrać na swój telefon lub odbiornik GPS. Okazuje się więc, że te linie i koleiny w piasku są dość stałe. Rada miejscowych przydaje się, bo w zależności od pory roku możesz mieć sypką nawierzchnię albo gęste błoto.

Jedna z wielu dróg prowadzących do San Juan
Jedna z wielu dróg prowadzących do San Juan
Solny hotel w San Juan zaskoczył nas wnętrzem
Solny hotel w San Juan zaskoczył nas wnętrzem

Wjeżdżamy do San Juan o zachodzie słońca. Na mapie mamy zaznaczonych kilka hoteli. To dość ambitna nazwa jak na schroniskowe warunki, na które możemy liczyć wewnątrz. Okazuje się, że choć wyglądają na puste, mogą być w całości zarezerwowane. Hotele w San Juan pełnią bazę noclegową dla zorganizowanych przez agencje turystyczne wycieczek zwiedzających Park Narodowy Pedro Avaroa. W końcu znajdujemy pokój w jednym z solnych hosteli. Rozkładamy się w środku, odświeżamy trochę po trudnym dniu i czekamy na naszą kolację. Dopiero gdy opróżniliśmy cały termos z ciepłą wodą, a na dworze jest ciemna noc, do głównej sali wpadają 4 wycieczki, które szybko są rozlokowywane po pokojach. Na podobnej objazdówce byliśmy kilka miesięcy temu. Również zjeżdżaliśmy do miejsc noclegowych w późnych godzinach wieczornych. Marzyliśmy wtedy o termosie z gorącą wodą, przy którym czekaliśmy na kolację.

San Juan, to nie tylko solne hotele. Jest rynek, szkoła, kilka sklepów. Jest też kościół, ale nie wiemy kiedy ksiądz odwiedza to miejsce. Kilkunastu wiernych organizuje się samodzielnie. Ktoś przeczyta Pismo Święte, ktoś inny zainicjuje modlitwę, a na koniec prowadzący rozda Najświętszy Sakrament. Za kościołem rozpoczyna się nasza droga w stronę Salar de Uyuni. Poruszamy się najkrótszą trasą, nie skręcamy do kolejnych wiosek, w których znajdują się kolejne solne hotele i kilka zabudowań lokalnej społeczności. W połowie drogi mamy najdziwniejsze spotkanie rowerowe podczas tej wyprawy. Z naprzeciwka jedzie starsza para, na oko sześcdziesiątparęlat. Zatrzymujemy się licząc na wymianę informacji o okolicy. On mija mnie w odległości zaledwie 2 metrów, ale nie wygląda jakby chciał się zatrzymać. Ona krzyczy za nim i w końcu stoimy w czwórkę. Włosi, trudno nam dogadać się po hiszpańsku, po angielsku nie jest lepiej. On podniesionym głosem próbuje nam coś wytłumaczyć – Salar jeep, no bicicleta, no, no, no, cerrado, no hotel, cerrado, no hotel [Salar jeep, nie rower, nie, nie, nie, zamknięte, nie hotel, zamknięte, nie hotel]. Dalsze słowa ciężko przytoczyć, ale mówili coś, że się spieszą, bo zostawili w wiosce za sobą przyjaciela i zepsuty rower. Domyślamy się, że nie znaleźli zakwaterowania w najbliższej wiosce i musieli krążyć, przez Salar prawdopodobnie też nie pedałowali. Ten rower zepsuli na Salarze? Niewiele rozumiemy. Mamy się spodziewać katastrofy?

Utwardzone drogi zmieniły się w piaszczystą tarkę
Utwardzone drogi zmieniły się w piaszczystą tarkę
Wydawałoby się, że wokół salaru nic nie urośnie. Mijamy wiele pól komosy
Wydawałoby się, że wokół salaru nic nie urośnie. Mijamy wiele pól komosy
Tej nocy w Tanil Vinto byliśmy jedynymi gośćmi hotelu
Tej nocy w Tanil Vinto byliśmy jedynymi gośćmi hotelu

W Tanil Vinto rzeczywiście otwarty był jedynie sklep. Jest niedziela i właściciele rozjechali się w różne strony, a jak już wspominałem wcześniej, wycieczki przyjeżdżają wieczorem. Pojechaliśmy 2 km dalej do kolejnej wioski i spotykamy trzeciego Włocha. – Tutaj jest tylko jeden hotel, ale bardzo dobry (drogi). Jest niedziela i właściciele śpią. Na salar nie da się wjechać, tylko jeepem. Próbowaliśmy z trzech stron i wszędzie woda po kolana – opisuje nam swoją podróż. – Nie zatrzymujecie się tutaj? Wjeżdżając do wioski już sprawdziliśmy inny hotel, a pesymizm Włocha puszczamy mimo uszu. Minus z minusem daje plus, mówimy sobie. Jutro wjedziemy na salar.

Salar de Uyuni

Nie mam nic do Włochów, ale te spotkania były dziwne. Kolejnego poranka zaopatrzeni w wodę na dwa dni meldujemy się na wale, który jest wjazdem na Salar de Uyuni. Po kilometrze zauważamy umocowaną po lewej stronie oponę. To nasz drogowskaz w stronę Wyspy Kaktusów. Ubrani w krótkie spodenki i sandały, wodujemy rowery w słonym lustrze wody. Spokojnie rozcinamy taflę, choć wiemy, że wielkiego mycia i tak nie unikniemy. Nasze pojazdy cierpią, ale my jesteśmy tutaj na tafli największej pustyni solnej świata. Marzyliśmy, zwłaszcza ja, żeby tu wrócić właśnie na rowerach. „Nie da się to parasola w d… otworzyć” – powiedziałaby przełożona w PRLu, a majster dodałby „K…”. No i jedziemy, a przez kolejne kilka kilometrów to moja sentencja. Da się! Po 4 km wyjeżdżamy ze słonej wody i po suchych heksagonach tniemy prosto w stronę Isla Incahuasi. Jesteśmy szczęśliwi. Marzenia się spełniają. Powiedz o tym innym.

Wjazd na Salar de Uyuni od strony Tanil Vinto
Wjazd na Salar de Uyuni od strony Tanil Vinto
Naprawdę było mokro
Naprawdę było mokro
Pamiątkowe zdjęcie rowerów już na suchym lądzie
Pamiątkowe zdjęcie rowerów już na suchym lądzie

Przy Wyspie Kaktusów zatrzymujemy się tylko na drugie śniadanie. Dziś chcemy spać przy Isla Pescador, innej z wysp w rzadziej odwiedzanej przez wycieczki części Salar de Uyuni. Te wszystkie enklawy na solnym pustkowiu są nazywane wyspami, choć wokół nich nie ma wody. Przynajmniej nie ma jej zazwyczaj. Wszyscy jednak wiedzą o co chodzi. My też z daleka widzimy górkę i ruszamy w jej stronę wytartą przez ruch samochodowy śladem. Takich promieniście poprowadzonych dróg od Isla Incahuasi jest kilka. Jedzie się nimi znacznie łatwiej, ponieważ samochody starły już odpowiednią warstwę chropowatej soli. Rowerzysta jednak wyczuje twarde heksagony. Gdy zboczysz z głównej trasy, bywa trudniej niż na drogowej tarce.

Niedaleko Isla Pescador rozstawiamy nasz namiot na soli. Spełniamy kolejne małe marzenie. Cisza dzwoni w uszach. O dziwo ruch na salarze nie zamiera z nastaniem nocy. W oddali ciągle widać światła przecinających pustkowie samochodów. Przypomina nam się relacja Mateusza Waligóry z jego pieszej wędrówki przez solną pustynię. Mateusz rozświetlał namiot czołówką, by nie rozjechał go samochód. My myśleliśmy, że jesteśmy daleko od ciągów komunikacyjnych. Spacerowałem wokół namiotu robiąc zdjęcia i zauważyłem, że jakiś samochód wyraźnie jedzie w naszą stronę. Dodatkowo co chwilę gasły mu światła… Po kilku minutach niepewności, kilka metrów od namiotu zatrzymuje się ciężarówka. Kierowca wychodzi i pyta się, gdzie jest droga do Wyspy Kaktusów. Informacja turystyczna na środku salaru. Zapraszamy.

Kolacja niedaleko Isla Pescador
Kolacja niedaleko Isla Pescador
Nasze obozowisko obok Isla Pescador
Nasze obozowisko obok Isla Pescador
Zachód słońca na Wyspie Kaktusów
Zachód słońca na Wyspie Kaktusów
Poranek na punkcie widokowym Wyspy Kaktusów
Poranek na punkcie widokowym Wyspy Kaktusów

Kolejnego dnia i my wracamy na Wyspę Kaktusów. Słońce przyjemnie grzeje i zatrzymujemy się przy stolikach z soli. Zaczynam gotować wodę na obiad i kawę, gdy zza pleców słyszę „Amigo!” [Przyjacielu!]. Kierowca jednego z jeepów gestykuluje bym do niego podszedł. – My skończyliśmy jeść. Na pewno jesteście zmęczeni. Może się poczęstujecie? Wracam z garnkiem, który wypełniam kawałkami mięsa, ziemniakami i warzywami. Taki skarb w środku pustyni. Po chwili podchodzi drugi kierowca i częstuje nas jednym jabłkiem. „No to się wykazał”, komentuję gdy odszedł. To był tylko test. Po chwili Gosia wraca od niego z drugim garnkiem pełnym sałatki z awokado i kilkoma chlebkami z komosy. Rowerzyści mogą liczyć tutaj na specjalne traktowanie. Choć jesteśmy liczną grupą, nigdy nie przebijemy liczby wycieczek zmotoryzowanych odwiedzających to miejsce o wschodzie i zachodzie słońca. Ze szczytu wyspy obserwujemy karawany samochodów odjeżdżające w kierunku miasteczka Uyuni. My do naszego noclegu mamy 10 minut. Śpimy na miejscu.

Opuszczając salar, w duchu zastanawiam się jak długo jeszcze pozostanie pusty i magiczny. Pod grubą powierzchnią soli znajdują się olbrzymie złoża litu. Jestem przekonany, że kiedyś wydobycie ruszy tu na wielką skalę. Mam przeczucie, że sama Boliwia nie będzie dysponować odpowiednią technologią. Na pewno jednak chętnie „pomoże” jedna z kanadyjskich, amerykańskich lub australijskich firm. Czy to turyści z tych krajów będą najgłośniej krytykować przemysłową infrastrukturę w okolicy Salar de Uyuni?

Śniadanie w towarzystwie licznych wycieczek zmotoryzowanych
Śniadanie w towarzystwie licznych wycieczek zmotoryzowanych
Większość wiosek w okolicy nie jest w najlepszym stanie
Większość wiosek w okolicy nie jest w najlepszym stanie

Salar opuszczamy w wiosce Jirira. Połowa zabudowań od dawna nie nadaje się do użytku. W kilku mieszkają ludzie uprawiający komosę i hodujący alpaki. Jest jeden hotel z widokiem na salar. Hotel wyraźnie się rozbudowuje pod przyjęcie dużej liczby gości, będzie dwupiętrowy, rzadkość w tej okolicy. Nas cieszy, że możemy tutaj umyć swoje rowery. Znów czujemy intensywny zapach soli. Wspomnienie ostatnich kilku dni niechętnie opuszcza poszczególne części naszych rowerów pod naporem wody, szmatki i szczoteczki do zębów.

Pif paf

Na krótki odpoczynek zatrzymujemy się w Salinas de Garci Mendoza. Moglibyśmy stąd pojechać asfaltem w stronę Oruro i dalej La Paz. Nasze plany są jednak trochę inne. Chcemy przeciąć kolejny salar, by wrócić na moment do Chile. Gospodarz polecanego przez wszystkich hostelu z teatralnym zaangażowaniem tłumaczy nam drogę, która jest przed nami. Uspokaja, że na Salar de Coipasa nie ma wody, ale odradza najkrótszą drogę do przejścia granicznego z Chile. – Narcotrafico. Przemyt. Niebezpieczna strefa. Zdarzają się napady z bronią na turystów. Pif paf – wymachuje złożonymi w charakterystyczny sposób rękami. Czekam tylko aż zdmuchnie dym z lufy swojego pistoletu.

Zmierzch nad Salinas de Garci Mendoza
Zmierzch nad Salinas de Garci Mendoza
Ołtarzyk na cmentarzu w centrum archeologicznym Alcaya
Ołtarzyk na cmentarzu w centrum archeologicznym Alcaya
Teren centrum archeologicznego Alcaya
Teren centrum archeologicznego Alcaya

Zamierzamy się dostosować do rad Pana Pif Paf i kolejno odwiedzamy lokalne źródełko z wodą mineralna, która ma mieć magiczny wpływ na nasze zmęczone mięśnie. Pan Pif Paf odegrał postać Popeye po wypiciu szklaneczki tej wody. Jadąc już w stronę Salar de Coipasa odwiedzamy 3000 lat starą wioskę. Tzn. ja znalazłem tylko cmentarz i kilka parceli. Gosia miała więcej szczęścia, namierzyła centrum wioski i kilka mumii. Przewodnika wywiało tego dnia z wioski.

Już w pierwszej wiosce przy Salar de Coipasa weryfikujemy wiedzę Pana Pif Paf. Kolejne kilometry i spotkani kierowcy tylko go pogrążają. Zresztą nie trzeba pytać, wystarczy spojrzeć w prawo. Salar de Coipasa jest pod wodą, a miejscowi mówią, że wody jest 30-50 cm. Naszą jedyną nadzieją jest najbardziej wysunięta na zachód wioska. Jeśli w Tres Cruces nie usłyszymy dobrych informacji, będziemy musieli zawrócić. Pchamy rowery przez piaskowe wydmy, ostatnie 3 km zajmują nam prawie godzinę. Zrezygnowani wyobrażamy sobie powrót tą drogą kolejnego dnia. W wiosce trudno nam znaleźć kogoś kto przejeżdżał salar. Lokalny nauczyciel mówi, że woda jest tylko kilometr w głąb, maksymalnie 10 cm, a potem już sucho. Musimy spróbować.

Salar de Coypasa

Wodujemy rowery. Tym razem solanka jest głębsza, przelewa się przez podeszwy naszych sandałów, które działają jak płetwy. Nabieraną wodą ochlapujemy bardzo dokładnie całe rowery. Po 3 km nadal nie widać końca tego jeziora, ale woda płytsza. Stopy zmarznięte. Decydujemy, że jeśli po kolejnych 2 km nie wyjedziemy z wody, zawrócimy. Lodowata woda wykorzystała naszą cierpliwość do końca. Dalej nie było gładko. Na tym salarze brak dróg, praktycznie cały był pod cienką warstwą wody i byliśmy tu kompletnie sami. Przez cały dzień po horyzont nie widzieliśmy żadnego pojazdu. Do drugiego brzegu nie mieliśmy pewności sukcesu tej przeprawy. Wystarczyłby pas głębokiej wody i nasze wysiłki poszłyby na marne. Tego dnia byłem pewny, że Pan Pif Paf miał z mojego powodu czkawkę. Często go wspominałem…

Na drugim brzegu Lago de Coipasa okazało się, że informacje Pana Pif Paf może nie są precyzyjne, ale oparte na faktach. Jedziemy wzdłuż brzegu. W oddali 7 samochodów równo zaparkowanych. Wycieczka? Zbliżamy się, wita się z nami kobieta dość dobrze ubrana, pozdrawia, wypytuje niepewnie, dalej widzimy grupkę mężczyzn. Samochody osobowe, żaden nie ma tablicy rejestracyjnej, jesteśmy 6 km za miasteczkiem, Salar de Coipasa styka się z granicą Chile.

Przekraczanie pustyń solnych nie zawsze kończy się sukcesem
Przekraczanie pustyń solnych nie zawsze kończy się sukcesem
W tym miejscu Salar de Coipasa jest już płyciej
W tym miejscu Salar de Coipasa jest już płyciej
Zjazd z miasteczka Coipasa na salar
Zjazd z miasteczka Coipasa na salar

Korzystając z uprzejmości kadry w ośrodku zdrowia w Coipasa, opłukujemy nasze rowery z grubej warstwy soli. To jednak zgrubne czyszczenie. Na wielkie szorowanie zatrzymujemy się w miejscowości Sabaya. Właściciele hotelu pomagają, a potem kręcą z niedowierzaniem głowami, gdy przez dwa dni myjemy dwa zwykłe rowery, które wycenili na 100$. Szorujemy ramy, napęd, wykręcamy koła i przepłukujemy obręcze. Wszystko potem suszymy w słońcu, by pod koniec kolejnego dnia całość zebrać w dwa rowery. Nie wiem co myśleli sobie gospodarze, gdy wieczorem przyprowadziliśmy do nich Steffi, rowerzystkę z Niemiec. Na szczęście dla nich, Steffi jechała w przeciwnym kierunku, więc szorowanie roweru jeszcze przed nią.

W ciągu dwóch tygodni spełniliśmy nasze rowerowe marzenie. Przejechaliśmy największy na świecie salar i dwa największe w Boliwii. Jednogłośnie podjęliśmy decyzję, że salarów wystarczy. Słona woda to zabójcza mieszanka dla rowerów, ale solna pustynia może też być niebezpieczna dla rowerzysty. Mieliśmy szczęście do warunków pogodowych i wypełniliśmy założony plan. Często wieją w tym regionie chłodne wiatry z północy, a wtedy bywa naprawdę ciężko. Hipotermia, brak wody i trudności z opuszczeniem pustyni, to największe problemy. Nie zmienia to faktu, że Salar de Uyuni jest unikalnym miejscem, czy wybierzesz się tu jeepem, czy rowerem.

Czas i miejsce

  • Przez kolejne salary przejechaliśmy w pierwszej połowie maja 2019.
  • Z Calamy pojechaliśmy drogą nr 21 do granicy z Ollague. Od przejścia granicznego poruszamy się nienumerowanymi drogami przez wioski San Juan do Tanil Vinto. Tam wjeżdżamy na Salar de Uyuni i kierujemy się w stronę Isla Incahuasi i Isla Pescador. Z Isla Incahuasi jedziemy na azymut do wioski Jirira. Salar opuszczamy w okolicy. Jedziemy do Salinas de Garci Mendoza, potem Luca, Tauca i Tres Cruces. W Tres Cruces wjeżdżamy na Salar de Coipasa i na azymut kierujemy się do Coipasy. Przez wioskę Villa Vitalina docieramy do Sabaya. Dopiero tutaj znajduje się numerowana droga do granicy z Chile.
  • Większość dróg jest zaznaczona na mapach OpenStreetMaps i można je obejrzeć w jednej z bezpłatnych aplikacji na telefonie lub odbiorniku GPS.
Autor

Na początku 2018 roku wypalił dziurę w ostatniej flanelowej koszuli. Stwierdził, że to dobry moment by na chwilę przerwać pracę programisty i spróbować innych pasji. Teraz jako podróżnik rowerowy, fotograf i blogger, chce nadać wartość każdemu z tych słów.

6 komentarzy

  1. F11 i jedziemy…
    / 20 minut później /
    WOW… Super tekst, świetne zdjęcia. Tam gdzie tafla jest gładka, wyglądacie jakbyście jechali po niebie… Fajnie, że udało Wam się wrócić na Salar na rowerach i pokazać to w tej relacji. Trzymajcie się i pozdrowienia! 🙂

    • Michał Odpowiedz

      Serce rośnie jak czytam, że artykuł zatrzymuje za tyle czasu w trybie pełnego ekranu 😉
      My też cieszymy się, że mogliśmy pokazać inną perspektywę. Tak czy siak. Salar jest magiczny.

  2. Myślę, że podjęliście spore ryzyko. Uważajcie na siebie. Rowery wymagały naprawdę solidnego mycia. Życzymy wam wszystkiego najlepszego 🙂

    • Michał Odpowiedz

      Ryzyko było akceptowalne i mieliśmy zaplanowany odwrót na Salar de Coipasa. Rowery dostały w kość.

Napisz komentarz