Nie zdążyliśmy strzepnąć kurzu z kijków trekkingowych po powrocie z kilkudniowego trekkingu Huayna Potosí – Condoriri, a już zarysował się plan na kolejny. W centrum La Paz złapaliśmy połączenie z internetem i sprawdziliśmy prognozę pogody. Za kilka dni zapowiadali opad śniegu. W tym czasie wolelibyśmy już być pod dachem, a nie w górach. Uzupełniliśmy żywność i kolejnego poranka stawiliśmy się na jednym z przystanków dla mikrobusów.

Do miejscowości Sorata mikrobusy odjeżdżają z ulicy w pobliżu głównego cmentarza La Paz. W okolicy jest też targ, a przede wszystkim miejsce, gdzie można zjeść świeżą rybę z jeziora Titicaca. Oprócz kilku restauracyjek są uliczne smażalnie zajmujące dwa metry kwadratowe chodnika. Każda ma bardzo ładną nazwę. Właściciele knajpek z polskiego wybrzeża mogliby się uczyć. Na rybę jeszcze wrócimy, ale teraz chcemy jak najszybciej znaleźć transport. Po chwili kupujemy bilet, dokupujemy kilka przekąsek na drogę i zajmujemy fotele. Pani sprzedająca zapewniała, że odjeżdżamy za 10 minut. Nie wiem czemu jej uwierzyłem, przecież pół mikrobusa było jeszcze puste. Przez kolejne 40 minut dosiadają się kolejni podróżni. W końcu przychodzi pasażerka z kilkoma siatkami surowego mięsa. Kierowca ładuje tobołki na dach, krew spływa po dachu i tylnej szybie, a pani zarzuca do tyłu długie warkocze i z impetem zajmuje ostatni rozkładany stołek przede mną. W porę chowam nogi pod siedzenie chroniąc je przed zmiażdżeniem. Busiki nie są obliczone na Europejczyków, a przy moim wzroście nie mam nawet czasu błagać o litość.

Z odrętwienia budzę się, gdy zaczynamy zjeżdżać w dół do wioski. Droga kręci się po zielonych, stromych stokach, a po przeciwnej stronie także widać zabudowania połączone pojedynczymi wijącymi się, wąskimi drogami z resztą świata na dole. Po kilku godzinach jazdy z La Paz, znaleźliśmy się w innej przestrzeni. Zieleń zastąpiła kurz i piach. Wysiadamy z busa i natychmiast rozbieramy się do krótkich rękawków. Jest gorąco, a palmy na głównym placu tylko potęgują to wrażenie. Jest też późno i po szybkim obiedzie decydujemy się na zabranie taksówki, która wywozi nas z powrotem na wysokość 3800 metrów. Tutaj możemy zacząć właściwy trekking.

 Nasza baza wypadowa zorganizowana nad Laguną Chillata
Nasza baza wypadowa zorganizowana nad Laguną Chillata
Jest czas, jest podwieczorek
Jest czas, jest podwieczorek
Ancohuma (6427 m ) widoczna z naszego obozowiska
Ancohuma (6427 m ) widoczna z naszego obozowiska

Ponad 1000 metrów przewyższenia taksówka pokonuje prawie godzinę. Podchodzimy jeszcze kilkaset metrów do Laguny Chillata i możemy odpocząć. To nasza baza, jutro pójdziemy w górę na lekko. Teraz zachwycamy się widokami i samotnością. Mamy czas, by się nacieszyć tym miejscem. Co jakiś czas chmury odsłaniają nam białe góry, które bardzo chcemy zobaczyć kolejnego dnia. Jeszcze kilka stron książki, ciepły śpiworek i lulu.

Po śniadaniu dopinamy zamki w namiocie i ruszamy na szlak. Dzień zapowiada się długi, ale jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to w drodze powrotnej zwiniemy namiot i zejdziemy w dół kilka kilometrów. Pogoda sprzyja i tempo mamy niezłe. Nie rozmawiamy już o aklimatyzacji, bo co tu dywagować, gdy za nami wejścia na dwa sześciotysięczniki, a szlak nie jest trudny. Tego dnia trudnością nie miała być wysokość, a może jej wpływ zlekceważyliśmy. Gosia prowadzi i w pewnym momencie zaczynamy wspinać się stromo w górę. Wzdłuż naszej trasy są kopczyki, nad głową ośnieżone szczyty. Wszystko się zgadza, szczególnie gdy nie przyglądasz się mapie. Kiedy kolejne luźne kamienie osypują się spod butów, upewniam się czy jesteśmy na szlaku. Gosia mówi, że szlak jest zaraz obok. Przyjmuję to za pewnik, ale prawda nas dosięga. 100 metrów w tym terenie robi różnicę. Zgubiliśmy się.

Nie czas i miejsce na roztrząsanie tej historii, ale mamy nauczkę. To trochę tak, jakby mieć w samochodzie czujniki parkowania i kamerę cofania, a parkować na lusterkach. Wszystkie systemy wyją stop, a Ty jeszcze próbujesz kolejne 5 centymetrów. TRACH. Potem mieliśmy dwie godziny trawersu, zsuwania się na tyłkach i głośnego rozważania różnych wariantów trasy. W końcu znaleźliśmy szlak i okazał się całkiem… prosty. Może nie miał tak wyraźnych kopczyków, ale przynajmniej prowadził do celu, czyli punktu widokowego na Lagunę Glaciar. Stąd mogliśmy patrzeć na otaczający nas amfiteatr szczytów i lodowców. Znów byliśmy powyżej 5000 metrów. Jednak nie wysokość była powodem dzisiejszego zmęczenia. Dodatkowe kilometry i towarzyszące temu emocje sporo nam dały w kość. Schodzimy w ciszy w dół, starając się wrócić jak najszybciej do obozu. Priorytety się zmieniły, teraz nie chcemy zwijać namiotu, ale chcemy zdążyć przed zachodem słońca dojść do niego.

Gosia patrzy na masyw Illampu i Ancohuma niedaleko Laguny Glaciar
Gosia patrzy na masyw Illampu i Ancohuma niedaleko Laguny Glaciar
Jeden z lodowców koło Laguny Glaciar
Jeden z lodowców koło Laguny Glaciar
Trekking ponad chmurami unoszącymi się nad Soratą
Trekking ponad chmurami unoszącymi się nad Soratą
Zejście w stronę Soraty
Zejście w stronę Soraty

Za każdym razem, gdy po raz kolejny zbliżam się do granicy 5000 metrów przypomina mi się chilijski żandarm, który ugościł nas ostatniego dnia tej podróży w Chile. Spaliśmy wtedy na wysokości 4500 metrów, patrząc przez okno na Parinacotę. Żandarm tłumaczył nam, że służą tutaj w dwutygodniowych zmianach, ponieważ przebywanie na tej wysokości jest trudne i niezdrowe. Opisał nam plastikową butelkę z wodą, która wwieziona na tę wysokość się rozszerza, tak samo ma się dziać z człowiekiem. Teraz jak przebywamy wysoko, czuję się jak butelka. Tylko, że my nie dostaniemy tutaj żadnej dwutygodniowej zmiany. Nasz pobyt w granicach 4000 metrów będzie się prawdopodobnie liczył w miesiącach.

Wiemy, że moglibyśmy spędzić tutaj jeszcze kilka dni robiąc pętlę wokół Ancohumy i Illampu. Może kolejnym razem? Teraz w La Paz czekają na nas kolejne wydarzenia. Rano schodzimy szybko w stronę Soraty. Liczymy na złapanie jakiegoś transportu z jednej z wiosek po drodze. Po drodze zatrzymujemy się na chwilę na jednej z polan. Obok przechodzą dwie Boliwijki z kilkuletnim chłopcem. – Dzień dobry. Nie macie jakiś cukierków? – pytają. Nie mamy, ale wyjmuję z plecaka pół dużej paczki ciastek, która nam została na drogę. Uchylam folię, chcąc chłopca częstować. On chwyta całe pudełko i wyjmuje mi z rąk. Kobiety dziękują uśmiechnięte i wszyscy odchodzą. – Dobrzy są – śmiejemy się. – A nie jeżdżą na rowerze. Ile to razy ktoś nas zapraszał na posiłek i czyściliśmy stół do ostatniego okruszka. Powinniśmy być kulturalni i opanowani, ale przypominaliśmy sobie o tym dopiero, gdy już nie byliśmy głodni. Na szczęście zwykle z uśmiechem nasi dobroczyńcy przyjmowali ten element rowerowej kultury. My tak samo z uśmiechem poszliśmy dalej.

W Soracie siadamy jeszcze na chwilę w restauracji przy rynku i czekamy na nasze smażone ryby, patrząc na palmy głównego placu. Później kupujemy od pani na rogu siatkę owoców i kierujemy się w stronę wyjazdu z miasta. Łapiemy pierwszy autobus. Tym razem naprawdę odjeżdża po 10 minutach, a my przezornie siedzimy na przednim siedzeniu. Jutro mamy oglądać wielką fiestę w centrum La Paz. Mamy nadzieję, że warto wracać ze spokojnej Soraty, która wydaje się dobrym miejscem, by odetchnąć w przyjemnym klimacie kilka dni.

Czas i miejsce

Soratę odwiedziliśmy i przeszliśmy trekking w połowie czerwca 2019 roku.

Do miejscowości dojechaliśmy mikrobusem z centrum La Paz. Wszystkie połączenia w tym kierunku zaczynają się niedaleko głównego cmentarza La Paz (jego dolnej części).

Autor

Na początku 2018 roku wypalił dziurę w ostatniej flanelowej koszuli. Stwierdził, że to dobry moment by na chwilę przerwać pracę programisty i spróbować innych pasji. Teraz jako podróżnik rowerowy, fotograf i blogger, chce nadać wartość każdemu z tych słów.

8 komentarzy

    • Michał Odpowiedz

      Zdrowie jest bardzo ważne, szczególnie teraz gdy dojechaliśmy do Peru. Tutaj jest tyle dobrego jedzenia, że nie może się znudzić.

  1. Mając super systemy w aucie i tak warto zerknąć „klasycznie”, bo można najpierw usłyszeć TRACH a następnie się zdziwić że czujniki nie widziały latarni… 😉 Trzymajcie się tam, pozdrowienia i czekamy na kolejne relacje!

    • Michał Odpowiedz

      Jak masz super systemy… to może na TRACH po prostu Cię stać 😉 No, ale wiadomo co chodzi 😉 Kolejna relacja jutro!

  2. Szkoda, że nie ma zdjęcia jak poskładany był Michał w tym busie z mięsem na dachu… No chciałabym to zobaczyć, pewnie wyglądało to przecudnie.
    Cieszę się, że historia z pomyleniem trasy dobrze się skończyła, takie historie na takich wysokościach to już nie przelewki…
    Dziękuję za kolejne piękne zdjęcia, te nad chmurami najbardziej mi się podobają :).

    • Michał Odpowiedz

      Byłby potrzebny bardzo szeroki kąt by móc takie zdjęcie pokazać. Nie można narzekać w końcu każdy ma swoje miejsce 😉
      Czyli jednak chmury na zdjęciach to ważna rzecz 😉

Napisz komentarz